Zeydler-Zborowski Zygmunt - Bardzo dobry fachowiec, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zygmunt Zeydler Zborowski
Bardzo dobry fachowiec
ROZDZIAŁ I
Człowiek, który siedział za kierownicą czarnego cadillaca, wyglądał na bogatego
turystę. Aparat fotograficzny w futerale z jaszczurczej skóry, ciemne okulary w potężnej
oprawie, ubranie z błękitnego tropiku i jasnoblond czupryna, nietypowa dla mieszkańców
słonecznej Italii. Na siedzeniu obok leżał rozłożony plan okolic Rzymu z oznaczoną
czerwonym ołówkiem trasą.
Ktoś podróżujący w celach turystycznych zachowuje się jednak zupełnie inaczej: nie
spieszy się, podziwia malowniczy krajobraz, zatrzymuje się w miejscowościach, przez które
przejeżdża, zwiedza zabytki... Właściciel cadillaca natomiast skupił całą swą uwagę na
prowadzeniu wozu. Jechał z dużą szybkością, nie zwracając najmniejszej uwagi na barwne
wzgórza, na gaje kasztanowców ani na wznoszące się nad horyzontem Góry Albańskie.
Nigdzie się nie zatrzymywał, nic nie zwiedzał, niczym się nie interesował. Naciskał gaz.
Palestrina - ulubione miejsce letnich wywczasów patrycjuszy i cesarzy rzymskich. I
tutaj także nie zatrzymał się, żeby choć rzucić okiem na ruiny starożytnej świątyni czy te na
katedrę Sant Agapito. Dopiero kilkanaście kilometrów za miasteczkiem zwolnił, spojrzał
uważnie na plan i skręcił w prawo w boczną drogę.
Na końcu ocienionej drzewami alei była brama. Masywne, z kutego żelaza sztachety
pozwalały dojrzeć soczystą zieleń parku. Po obu stronach bramy legł wysoki, gładki mur,
zakończony u góry drutem kolczastym.
Podróżny wysiadł z wozu i pchnął ciężką, nabijaną potężnymi ćwiekami furtkę,
umieszczoną po prawej stronie bramy. Nie była zamknięta na klucz.
Po wysypanej żwirem alejce, wzdłuż której ciągnęły się krzaki wspaniałych róż,
ruszył energicznym krokiem ku niewielkiemu pałacykowi zbudowanemu w
pseudomauretańskim stylu. Białe, błyszczące w słońcu ściany zdobiła winna latorośl i
kwitnące glicynie.
Przybysz po paru marmurowych stopniach wszedł na ganek i nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzył wysoki, czterdziestokilkuletni mężczyzna. Zaczynał tyć. Letnia
marynarka z jasnego tergalu opinała się na wystającym brzuchu. W owalu ciemnej,
oliwkowej twarzy dominowały duże, brązowe oczy, spoglądające na pozór łagodnie i
dobrodusznie. Rysy rzymskiego imperatora zaczynały się zamazywać w narastającym
tłuszczu.
- Mister Rolson, jak sądzę - powiedział, uśmiechając się na powitanie. Mówił
wyraźnie, bez pośpiechu, miękkim, spokojnym głosem. Właściciel płowej czupryny skinął
głową, nie zdejmując przeciwsłonecznych okularów.
- Chciałbym się widzieć z panem Marsano.
- To właśnie ja - zapraszający gest towarzyszył tym słowom. - Proszę, niech pan
wejdzie. Dziwi pana zapewne, że sam otworzyłem drzwi, ale na dzisiejsze popołudnie
wyprawiłem z domu służbę. Lepiej, żeby nikt pana tutaj nie widział.
Rolson nie odwzajemnił powitalnego uśmiechu. Jego twarz pozostawała nieruchoma,
pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.
- Lubię mieć do czynienia z doświadczonymi ludźmi - stwierdził obojętnie.
Przeszli przez duży, prawie pusty hall i znaleźli się w bibliotece, która robiła wrażenie
kaplicy. W oknach kolorowe witraże, na ścianach obrazy o tematyce religijnej.
- Woli pan rozmawiać ze mną po angielsku czy po włosku? - spytał Marsano.
- To nie ma znaczenia. Jak pan sobie życzy. Swobodnie mówię po włosku.
- Skąd pan tak dobrze zna nasz język?
- Moja matka pochodziła z Sycylii.
- Co za zbieg okoliczności. Ja także jestem Sycylijczykiem.
- Wiem.
- O, widzę, że jest pan dobrze poinformowany. To mi się podoba. Ludzie dobrze
poinformowani wzbudzają we mnie zaufanie. Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś?
Whisky? Martini? Gin?
- Dziękuję. Nigdy nie pijam alkoholu, jeżeli nie wymagają tego moje interesy.
Signor Marsano wykonał gest pełen aprobaty.
- Brawo. To także mi się podoba. Dostanie pan w takim razie sok pomarańczowy. Stoi
tutaj w dzbanku. Niech pan sobie naleje.
Usiedli w stylowych, niezbyt wygodnych fotelach i dopiero teraz Rolson zdjął ciemne
okulary, odsłaniając oczy.
Na widok tych oczu Marsano drgnął. Jasnoniebieskie, jakby wypłowiałe, pozbawione
tęczówki, zimne, okrutne.
Rolson nalał do wysokiej szklanki pomarańczowy sok i umoczył w nim wargi.
- Od kogo dostał pan mój telefon? - spytał.
Signor Marsano zdołał już opanować przykre wrażenie. „Trudno wymagać, aby ten
człowiek miał spojrzenie niewinnego jagnięcia”, pomyślał i uśmiechnął się.
- Bardzo żałuję, ale nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości. Ja pana nie pytałem, od
kogo pan się dowiedział, że pochodzę z Sycylii.
Rolson poważnie skinął głową.
- Mi seusi - powiedział. - Moje pytanie było rzeczywiście nie na miejscu.
Mogę pana zapewnić, że osoba, z którą o panu rozmawiałem, całkowicie zasługuje na
zaufanie - pospiesznie wyjaśnił Marsano. - Otrzymałem o panu jak najlepsze referencje i
dlatego zdecydowałem się zaprosić pana do siebie i tak wszystko zorganizowałem, żebyśmy
mogli spokojnie pomówić.
- Może więc pomówimy - zaproponował Rolson. - Najbardziej odpowiadają mi
rozmowy na konkretne tematy.
- Zastanawiałem się przed chwilą, jak to się dzieje, że pan, będąc synem Sycylijki, jest
takim jasnym blondynem - powiedział niespodziewanie Marsano. Zimne spojrzenie tych
bladych oczu działało na niego niepokojąco.
- Mój ojciec był Irlandczykiem - wyjaśnił Rolson.
- A pan jest obywatelem amerykańskim.
- Tak, mam obywatelstwo amerykańskie. Mogę jednak uchodzić za obywatela
jakiegoś innego kraju, jeżeli wymagają tego moje sprawy zawodowe. Mówię biegle po
niemiecku, po francusku, a także po rosyjsku, chociaż ten ostatni język sprawia mi nieco
kłopotu.
- A dokumenty? Paszport?
- To nie jest żaden problem.
Singor Marsano napełnił koniakiem kieliszek i przez chwilę przyglądał mu się pod
światło.
- Podobno przeprowadził pan ostatnio jakąś udaną akcję w Syrii - powiedział wolno,
nie patrząc na swego gościa.
Rolson poruszył się niecierpliwie.
- Jeżeli chodzi o sprawę natury politycznej, to nasza rozmowa jest całkowitą stratą
czasu - oświadczył stanowczo. - Nie mam najmniejszego zamiaru mieszać się do polityki.
- Niech pan będzie spokojny. W tym przypadku nie chodzi o politykę - zapewnił
Marsano. - To moja prywatna sprawa, ściśle prywatna.
Amerykanin pociągnął spory łyk pomarańczowego soku. Spojrzał pytająco.
- E alora...?
- Czy byłby pan skłonny pojechać na jakiś czas do Polski?
Rolson nieznacznie wzruszył ramionami.
- Wszędzie można pojechać. Wszystko zależy od tego, w jakim celu i za ile.
- To jest zadanie ściśle wchodzące w zakres pańskiej specjalności. A jeżeli chodzi o
honorarium, będzie ono wysokie, bardzo wysokie.
- Czego się pan po mnie spodziewa? Marsano końcem języka zwilżył grube,
zmysłowe wargi. Wyczuwało się w nim wahanie. Sprawa, którą miał powierzyć temu
człowiekowi, była poważna Wprawdzie informacje, jakie o nim zebrał, okazały się
najzupełniej zadowalające, ale jednak...
- Jeżeli nie ma pan do mnie zaufania, to może skończymy tę niepotrzebną rozmowę -
zniecierpliwił się Rolson. Postawił szklankę na stoliku i wstał.
- Nie, nie, niech pan nie odchodzi - powiedział pospiesznie Marsano. - To nie jest
kwestia zaufania, ale...
- Ale co?
- To wszystko jest dosyć skomplikowane. Proszę, niech pan siada. Zaraz wyjaśnię...
- Chyba już najwyższy czas - mruknął Rolson i usiadł. - Lubię rozmowy krótkie i
rzeczowe. Nie jestem zwolennikiem towarzyskich pogawędek. Więc o co właściwie chodzi?
- Chodzi o zlikwidowanie kogoś, kto przebywa obecnie w Polsce.
- Mężczyzna? Kobieta?
- Mężczyzna.
- Polak?
- Z pochodzenia Polak. Ma obywatelstwo włoskie. Był moim osobistym sekretarzem.
Ufałem mu całkowicie.
- Dlaczego panu zależy na zlikwidowaniu tego człowieka? - spytał Rolson i sięgnął po
dzbanek z sokiem pomarańczowym.
Marsano odetchnął jak ktoś, kto za chwilę ma skoczyć z trampoliny do głębokiej
wody.
- W sposób nikczemny nadużył mego zaufania, skradł dokumenty, których
opublikowanie byłoby dla mnie bardzo niewygodne.
- Których opublikowanie mogłoby pana skompromitować - sprecyzował Rolson. -
Zaczynam rozumieć. Ukradł dokumenty i teraz pana szantażuje.
- O właśnie! - wykrzyknął Mairsano, rad, że jego rozmówca dopomógł mu w
wyjaśnieniu sprawy. - Ten łajdak otworzył sobie konto w banku szwajcarskim i każe mi na
nie wpłacać co miesiąc pokaźną kwotę. Mniejsza zresztą o pieniądze, ale nie mogę żyć w
nieustannym zagrożeniu. Właśnie rozpoczynam karierę polityczną. Będę kandydował do
parlamentu Pan rozumie, że w tej sytuacji...
Rolson utkwił spojrzenie w obrazie przedstawiającym Madonnę z Dzieciątkiem. Jego
nieruchoma twarz i jasne, niebieskie oczy pozbawione były wszelkiego wyrazu.
- Czy miałbym tylko zlikwidować tego człowieka, czy także odzyskać dokumenty, o
których pan wspomniał? - spytał.
- Ależ oczywiście, że musi pan odzyskać te dokumenty!
- To komplikuje sprawę. Ile pan przeznacza pie niędzy?
- Sto tysięcy dolarów i pokrycie wszystkich kosztów.
Rolson odstawił na stolik szklankę z sokiem.
- Musi pan sobie poszukać kogoś tańszego, signor Marsano.
- Sto tysięcy dolarów to dla pana za mało? Ależ to ogromna suma.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy Rolson uśmiechnął się.
- Jak dla kogo. Ja jestem bardzo drogi, signor Marsano.
- Więc ile?
- Dwieście pięćdziesiąt tysięcy plus koszta. Marsano zachłysnął się koniakiem.
Kaszlał przez chwilę, wreszcie odetchnął głębiej i powiedział:
- Santa Madonna! Ależ to majątek, Amerykanin wzruszył ramionami.
- Ja przecież pana nie namawiam. Niech pan sobie poszuka kogoś innego.
- To nie takie proste.
- Ja wiem, że to nie takie proste: właśnie dlatego moje usługi są bardzo kosztowne.
Jestem fachowcem, signor Marsano, dobrym fachowcem. Jeżeli jednak ta kwota przekracza
pańskie możliwości finansowe, to nie mamy o czym mówić. Żegnam.
Marsano powstrzymał go ruchem ręki.
- Niech pan nie odchodzi. Zgadzam się. Jeżeli pan mi to załatwi, zapłacę dwieście
pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Zawsze inkasuję honorarium po wykonaniu zlecenia - powiedział Rolson i wyjął z
kieszeni papierosy. - Omówimy szczegółowo, jak ta kwota ma zostać zabezpieczona. A teraz
słucham. Kim jest ten człowiek, który pana interesuje?
Marsano poprawił się w fotelu. Powzięta decyzja uspokoiła go.
- Jak już wspomniałem, ten człowiek przez parę lat był moim sekratarzem osobistym.
- Nazwisko?
- Henryk Moderski.
- Wiek?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl