Zbrodnia i Kara - streszczenie szczegółowe, Streszczenia

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CZĘŚĆ PIERWSZA
W upalny lipcowy wieczór przystojny, choć biednie ubrany, młodzieniec wyszedł ze swej izby, podnajmowanej na
ulicy S-ej. Z niezdecydowanym wyrazem twarzy skierował się w stronę mostu. Głowę zaprzątały mu liczne problemy:
myślał o biedzie, która od jakiegoś czasu go nękała, głodzie, który czuł od dwóch dni, ciągłym unikaniu gospodyni
czekającej na zaległy czynsz, choć wynajmował pokój „wielkości szafy”. Zdawał sobie sprawę, że wskutek
niesprawiedliwego losu, który od miesiąca rzucał mu kłody pod nogi, był rozdrażniony, napięty, unikał ludzi. Idąc
dusznymi ulicami Petersburga oddawał się rozmyślaniom, czy jest w stanie „to” zrobić.W pewnej chwili z odrętwienia
wyrwał zamyślonego bohatera pijak. Wskazując na nakrycie głowy młodzieńca, wyzwał go od „niemieckich
kapeluszników”. Incydent ten umocnił w nim przekonanie, że włożenie tak charakterystycznego nakrycia głowy - „Był
to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda,
szkaradnie zgnieciony z jednego boku” - zwracało uwagę innych. Wystraszony, przypomniał sobie, że odtąd musi dbać
o najmniejsze szczegóły: „(…) Bo te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…”. Szybko doszedł do celu swej drogi. Przebył
zapamiętaną ilość kroków, znając doskonale trasę dzielącą jego mieszkanie od „tego” miejsca. Z ogromnym
zdenerwowaniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, zajmowanej przez: „rękodzielników, krawców, ślusarzy, kucharki,
Niemców, prostytutki, drobnych urzędników” i innych. Choć stróżowało tam kilku mężczyzn, tym razem młodzieniec
nie spotkał żadnego z nich. Pozostał niezauważony, dzięki czemu szybko przemknął na schody. Znał dobrze wygląd
korytarza, ciemne i ciasne otoczenie odpowiadało jego planom. Wszedł na czwarte piętro. Drogę zagrodzili mu
żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Bohater ucieszył się, że wraz z tą wyprowadzką, na piętrze
zostało tylko jedno zajęte mieszkanie, to, w którym już niedługo zrealizuje swój plan. Choć był zdenerwowany, nie
wycofał się. Zdecydowanym ruchem dłoni nacisnął dzwonek przy drzwiach jednego z lokali. Po chwili ktoś przekręcił
zamek i przez uchylone drzwi nieufnie popatrzył na przybysza. Gospodyni, uspokojona obecnością wielu ludzi na
klatce, wpuściła go do siebie. Bohater wszedł do ciemnej, przepierzonej sieni. Stara lokatorka, choć męczona
uporczywym kaszlem, nie spuszczała z niego swych „ostrych, złych oczek”. Była drobna, miała siwe włosy tłusto
nasmarowane olejem. W tym momencie poznajemy nazwisko głównego bohatera - młodzieniec przedstawił się jako
student Raskolnikow i grzecznie przypomniał, że był u kobiety przed miesiącem. Mimo tego wyjaśnienia, pytający
wzrok gospodyni nadal spoczywał na jego twarzy, co powodowało zmieszanie i zakłopotanie gościa. Starucha w końcu
wpuściła go do niedużego, skapanego w blasku zachodzącego słońca pokoju. Raskolnikow zastanowił się, czy „wtedy”
też będzie świeciło słońce. Obrzucał pokój uważnym spojrzeniem, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
Zauważył, że wszystko w obrębie tych czterech ścian było bardzo czyste i lśniące, co z pewnością stanowiło zasługę
pracowitej Lizawiety, siostry lichwiarki. Po dyskretnych oględzinach otoczenia, będąc cały czas w zasięgu pytającego
spojrzenia gospodyni, do której zwracał się per Alono Iwanowno, ujawnił w końcu cel swej wizyty – przyniósł zastaw.
Z kieszeni wyjął stary, płaski, srebrny zegarek z globusem wyrytym na kopercie i ze stalowym łańcuszkiem. Węsząc
kolejny interes, lichwiarka przyjęła minę twardej negocjatorki i przypomniała Raskolnikowowi o upływie terminu
wykupu poprzedniego zastawu, przyniesionego ponad miesiąc temu. Student poprosił o cierpliwość i obiecał wkrótce
odkupić siostrzany pierścionek. Podczas rozmowy cały czas się targowali. Aby podbić cenę przyniesionego przedmiotu,
Rodia powiedział, że to pamiątka po zmarłym ojcu. Nie zrobiło to wrażenia na Iwanownej, która w końcu zgodził się
wziąć za zegarek rubla i piętnaście kopiejek. Gdy zgodzili się w kwestii ceny, stara sięgnęła do kieszeni po klucze i
wyszła do drugiego pokoju. Raskolnikow, zostawiony samotnie, nasłuchiwał dochodzących odgłosów, chcąc ustalić,
gdzie kobieta trzymała pieniądze, którym kluczem otwierała komodę, a którym szkatułkę. Przed wyjściem uprzedził
lichwiarkę, że wkrótce przyniesie srebrną papierośnicę. Ta, niewzruszona, nie wydawała się być zachwycona tą
wiadomością i ucięła dalszą wymianę zdań. Po wyjściu na ulicę rozzłoszczony Raskolnikow krzyknął, że to, co
zamierza zrobić, jest obmierzłe i zastanawiał się, jak „coś” tak okropnego mogło mu przyjść do głowy. Szedł jak pijany,
potrącał przechodniów. W końcu, nękany palącym pragnieniem, wszedł do szynkowni, w której poprosił o piwo. Po
chwili już siedział w rogu lokalu, delektując się orzeźwiającym smakiem złotego trunku, które spowodowało, że poczuł
ulgę. Odprężony, rozglądał się po ciemnym, przygnębiającym pomieszczeniu i obserwował pozostałych gości. Jego
uwagę przykuł człowiek siedzący na uboczu, przypominający emerytowanego urzędnika, co jakiś czas pociągający łyk
z butelki. Mężczyzna zaciekawił Raskolnikowa swym wyglądem: na oko przekroczył już pięćdziesiątkę, jego twarz
była żywym dowodem na uboczne skutki alkoholu - miał przekrwione oczy oraz nabrzmiałe powieki. Ów gość, choć
miał wysłużony strój, wyróżniał się spośród innych klientów szynku, biła od niego znajomość manier i dobre
wykształcenie. Mężczyźni zaczęli gawędzić. Nieznajomy przedstawił się jako radca tytularny Marmieładow.
Górnolotnym językiem opowiadał o swoim małżeństwie, które ustawicznie rujnował, o żonie, której nie potrafił obronić
przed pobiciem, bo w tym czasie leżał pijany, o tym, jak jego córka musiała zostać prostytutką, by zarobić na
utrzymanie rodziny, jak tracił każdą posadę, jak przepijał wszystko, nawet pończochy ukochanej. Opowiadał dużo o
1
żonie, kobiecie wykształconej, pochodzącej z dobrej rodziny, która, choć się przeziębiła i kaszle krwią, to od rana do
wieczora pracuje i zajmuje się ich dziećmi (prócz wspólnego potomka mają dzieci z poprzednich małżeństw: ona
dwójkę z oficerem piechoty, on zaś córkę Sonię). Wyznał Rodionowi, że pije nie żeby zapomnieć, lecz by pamiętać, by
bardziej cierpieć - alkohol nie dawał mu błogiego zapomnienia. Przybliżył słuchaczowi okoliczności, w których Sonia
została prostytutką: rodzina od dłuższego czasu nie miała pieniędzy na jedzenie. Nie mogąc liczyć na wiecznie pijanego
Marmieładowa, Katarzyna Iwanowna podsunęła „prosty” sposób swej zarobku pasierbicy. Gdy Sonia pierwszy raz
wróciła z ulicy, macocha całą noc klęczała przy jej łóżku i całowała w stopy. Dziewczyna, zmuszona przez życie do
uprawiania najstarszego zawodu świata, musiała wyrobić sobie tzw. żółty bilet i nie mogła już mieszkać z rodziną
(gospodyni i lokatorzy się nie zgadzali). Od dłuższego czasu to ona utrzymywała rodzeństwo i rodziców. Marmieładow
pochwalił się, że przed pięcioma tygodniami wziął się w garść i dostał pracę: „Gdy zaś przed sześciu dniami
przyniosłem, nic nie czknąwszy, pierwszą swoją pensję (…) nazwała mnie [żona] dziubdziusiem”. Cała rodzina snuła
wtedy plany na przyszłość, które jednak nie miały się spełnić - pięć dni temu podstępem wykradł resztę przyniesionej
wypłaty i zaczął znowu pić. Dziś nawet posunął się do wzięcia pieniędzy od Soni. Na tę opowieść wszyscy w
szynkowni, od dłuższej chwili słuchający dziwnego towarzysza, wybuchli śmiechem. Marmieładow w odwecie
wygłosił mowę o dniu Sądu Ostatecznego, gdy wszystkie winy zostaną odpuszczone. Obrzucany wyzwiskami, poprosił
Raskolnikowa, by zaprowadził go do żony. Całą drogę rozwodził się nad porywczością Katarzyny Iwanownej, przed
którą czuł strach. Gdy dotarli na czwarte piętro Kamienicy Kozela, zbliżała się godzina jedenasta. Zastali otwarte drzwi,
przez które Raskolnikow ujrzał nędzny, brudny, powleczony półmrokiem widok. Okazało się, że cała rodzina
wynajmuje pokój przechodni, przez który inni lokatorzy dostawali się do swoich mieszkań. Przez pouchylane drzwi do
dalszych pokoi dolatywały odgłosy libacji i niecenzuralne wyrazy. Rodion od razu rozpoznał Katarzynę Iwanownę,
kobietę mniej więcej trzydziestoletnią, wychudzoną, z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami. Przypominała
osobę w amoku i nie zauważyła wchodzących. Oni za to od razu spostrzegli ściskający serce widok: sześcioletnia
dziewczynka spała na podłodze, rok starszy brat płakał w kącie, przytulany i uspokajany w bezpiecznym azylu chudych
ramion swej dziewięcioletniej siostry. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Marmieładow ukląkł na progu i
popchnął nowo poznanego towarzysza w głąb pokoju. Kobieta, myśląc, że to ktoś do biesiadujących za ścianą sąsiadów,
nie zwróciła na niego uwagi. Chciała zamknąć drzwi i w tym momencie dostrzegła klęczącego męża. Rozpoczęła się
straszliwa awantura: Iwanowna wrzeszczała, szukając resztek skradzionych pieniędzy. Nie panowała nad sobą,
oskarżała Bogu ducha winnego Raskolnikowa o udział w haniebnym uczynku jej męża. Świadkami widowiska byli
ciekawscy mieszkańcy sąsiednich pokojów, dopingujący Katarzynę w jej poczynaniach. Zmieszany i znudzony Rodion
przed wyjściem położył na oknie wyszperane z kieszeni kilka miedziaków. Nazajutrz Raskolnikow obudził się późno, a
w dodatku w złym nastroju spowodowanym niespokojnym snem. Rozglądał się z niechęcią po skromnym i od dwóch
tygodni niesprzątanym pokoju. Po przebudzeniu odwiedziła go Anastazja, kucharka i służąca gospodyni, przynosząc
trochę herbaty i barszczu oraz złe nowiny – Rodia od dawna nie płaci czynszu i jej pracodawczyni zamierza to zgłosić
na policję. Wizyta kobiety, prócz możliwości rozgrzania zasuszonego żołądka, miała jeszcze jeden plus - kucharka
wręczyła mu list, który przyszedł wczoraj. Po charakterze pisma widocznego na kopercie Raskolnikow poznał, że
napisała do niego matka, mieszkająca w guberni r-skiej. Wywołało to duże wzruszenie bohatera. List był bardzo długi,
pełen zapewnień o miłości i oddaniu Pulcherii Aleksandrownej i jej córki Duni – siostry adresata. Matka na początku
wspominała o długach, które zrobiła, aby wysyłać mu pieniądze, które musiała regulować z małej renty. Najwięcej
miejsca poświęciła streszczeniu nowej sytuacji jego siostry. Po tym, jak pan domu, w którym Dunia pracowała jako
guwernantka, uczynił jej niedwuznaczną propozycję, wzburzona i dumna dziewczyna zamieszkała z matką. Dunia
przyjęła posadę nauczycielki, by móc przesłać pieniądze bratu. Wziętą zaliczkę musiała potem, co miesiąc spłacać. Na
początku pan Swidrygajłow – gospodarz domu i pracodawca, traktował swą podwładną obojętnie. Wszystko zmieniało
się po alkoholu – stawał się wtedy grubiański. Pewnego dnia Marfa Pietrowna, jego żona, podsłuchała rozmowę męża z
młodą pracownicą, i, nie zrozumiawszy, kto zawinił, oskarżyła siostrę Raskolnikowa o złe prowadzenie się. Całe zajście
skończyło się wymierzeniem policzka Duni i wrzuceniem jej rzeczy na wóz drabiniasty. Takim to powozem
dziewczyna zajechała pod dom matki. Przez miesiąc po tym wydarzeniu Pulcheria z córką nie wchodziły do cerkwi,
ponieważ były tam narażone na obelżywe uwagi i plotki, roznoszone przez urażoną Marfę Pietrowną. Matka
podkreślała, że Dunieczka cały czas pozostała twarda. W końcu pan Swidrygajłow opamiętał się i przyznał do
wszystkiego małżonce. Na dowód niewinności dziewczyny pokazał Marfie list, w którym Dunia prosiła go o
opamiętanie i docenienie rodziny. Zszokowana Pietrowna pojechała do soboru błagać Najświętszą Pannę o siły, a potem
przeprosiła ofiarę swego ślepego zaufania do męża. Wstąpiła także do każdego mieszkańca, by osobiście przeczytać list
Duni – bezwarunkowy dowód jej niewinności i skromności. Cała ta sytuacja spowodowała, że o rękę dziewczyny starał
się teraz pewien kawaler, Piotr Pietrowicz Łużyc, krewny Marfy Pietrowny. Pulcheria opisywała go jako człowieka
poważnego, budzącego zaufanie, majętnego, choć mającego już czterdzieści pięć lat, trochę posępnego i wyniosłego.
Matka uprzedzała, że przyszły szwagier Rodiona wybiera się do Petersburga, by otworzyć publiczną poradnię
2
adwokacką i przy okazji się z nim rozmówić. Autorka listu rozkładała przed synem wachlarz perspektyw, które staną
otworem dla ich rodziny po ślubie Dunieczki z Łużynem. Zawiadomiła, że wkrótce zasili kieszeń syna
kilkudziesięcioma rublami oraz przyjedzie wraz z jego siostrą do stolicy. Nie mogła się doczekać ponownego
połączenia rodziny po trzyletniej rozłące. Choć w trakcie czytania listu twarz Raskolnikowa pokryła się łzami
wzruszenia i podziwu, to na zakończenie lektury zły uśmiech wykrzywił mu zaciśnięte wargi. Był tak zdenerwowany,
że wyszedł na spacer by ochłonąć.
Postanowił nie dopuścić do ślubu: „Hm… A więc postanowiono nieodwołalnie: Awdotia Romanowna wychodzi za
wyznawcę racjonalizmu, za człowieka interesów, który ma kapitalik (już ma kapitalik – to brzmi solidniej, bardziej
imponująco), który ma dwie posady i który podziela zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze mama), wreszcie,
który ‘zdaje się jest dobry’, jak to zauważyła sama Dunieczka. To zdaje się jest najparadniejsze! I taż sama Dunieczka
idzie za mąż za owo zdaje się!....Wyborne! Wyborne!”. Wykrzykiwał, że jego matka chce poświęcić córkę dla syna.
Jego nerwy doszły takiego stanu, że gdyby na jego drodze stanął Łużyn, był gotów go zabić. Czuł, że jest bardzo
zmęczony i, zachęcony widokiem wolnej ławki, postanowił usiąść i odpocząć. Już prawie zrealizował swój zamiar, ale
uprzedziła go jakaś dziewczyna. Po przypatrzeniu się, Raskolnikow zdał sobie sprawę, że ta wyglądająca na
piętnastolatkę osoba jest pod wpływem alkoholu. Spostrzegł jednocześnie, że w ślad za panienką podążał elegancko
ubrany jegomość. Rodion w mig rozszyfrował jego zamiary (dziewczyna była prostytutką, a jegomość zamierzał to
wykorzystać) i, doskoczywszy do mężczyzny, zaczął go okładać pięściami. Nie wiadomo, jakby ta jatka się skończyła,
gdyby nie interwencja idącego nieopodal policjanta.. Mundurowy natychmiast rozdzielił szarpiących się
spacerowiczów. Na prośbę o wyjaśnienie przyczyny spięcia, były student powiedział o przewidywanych planach
eleganta w stosunku do dziewczyny. Raskolnikow poprosił policjanta, dając mu na zachętę dwadzieścia kopiejek, by
odstawił nieletnią do domu. Nie doszło do tego, ponieważ żadnym sposobem nie mogli wydobyć od pijanej adresu. W
końcu dziewczyna poderwała się na nogi i mamrocząc, poszła przed siebie. Za nią podążył kochliwy jegomość, a za
nim z kolei czuwający policjant. Zostając sam, Raskolnikow przypomniał sobie, że obiecał odwiedzić dawno
niewidzianego przyjaciela ze studiów – Dymitra Razumichina. Jego druh także cierpiał biedę i z tego powodu, choć był
niezwykle inteligentny, musiał opuścić mury uniwersytetu.
Do wizyty jednak nie doszło – Raskolnikow uświadomił sobie, że dopiero „po tamtym” będzie w stanie odwiedzić
przyjaciela. Jako że był w pobliżu jadłodajni, wstąpił na kieliszek wódki i sycącego pieroga z nadzieniem. Wszystkie
emocje, które od miesiąca nim targały, dały o sobie znać – po wyjściu z zakładu gastronomicznego zasnął mocnym
snem w krzakach na Wyspie Pietrowskiej. Wówczas ma miejsce ważny moment powieści – młodzieńcowi przyśnił się
koszmar. Znowu miał siedem lat i mieszkał z rodzicami na prowincji. Pewnego wieczoru, idąc z ojcem na cmentarz
odwiedzić babkę (obok grobu której była też mogiłka jego sześciomiesięcznego brata), znaleźli się obok szynku, w
którym odbywała się huczna biesiada. Chłopiec zawsze czuł lęk przed tym miejscem, lęk, który zaraz miał zyskać
uzasadnienie. Choć mocno trzymał ojca za rękę, „pijackie i straszne gęby” bardzo go przerażały. Nagle uwagę chłopca
przykuł wóz służący do przewożenia beczek, stojący przed gankiem gospody i zaprzężony nie w muskularnego
pociągowego konia, lecz „szkapę małą, chłopską bułankę, chudą, jedną z tych, które (…) robią bokami wlokąc wysoki
wóz drew czy siana”. Widok ten wywołał w chłopcu dwa uczucia: współczucie i strach. Gdy z szynku z hukiem
wypadło podchmielone towarzystwo, siedmiolatek przeczuwał najgorsze. Jeden z pijanych zaproponował pozostałym
podwiezienie na swej dwudziestoletniej kobyłce, na co wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Mikołka, nie wycofując
się z propozycji, krzyczał, że koń, mimo że je bardzo dużo, jest bezużyteczny, i dlatego z chęcią by się go pozbył.
Chcąc pokazać, jak bardzo zwierzę jest mu posłuszne, wziął bat i zapowiedział, że klacz zaraz zacznie cwałować.
Słowami „rżnijcie ją” zaczął namawiać kompanów, by również wzięli baty i tresowali zwierzę. W konsekwencji tego na
wóz wdrapało się sześciu parobków i gruba, chichocząca „baba”. Rozpoczęło się dręczenie klaczy, przypominającej
bardziej suchy szkielet, niż zwierzę. Mały Rodnion rozpaczał nad losem „biednego konika”. Nie dawał się odciągnąć na
bok zdenerwowanemu ojcu. Przeciwnie – wyrwał się i pobiegł blisko maltretowanego zwierzęcia. Mimo, że z tłumu
odzywały się coraz głośniejsze głosy sprzeciwu, Mikołka nie przestawał smagać konia i wydzierać się: „Zakatrupię!”.
Kobyłka w pewnym momencie zaczęła wierzgać, co spowodowało kolejne salwy śmiechu: „(…) takie byle co, a
wierzga!”. Rozpoczął się nowy etap dręczenia: rozległa się „hulaszcza pieśni” na głowę i oczy klaczy spłynęły kolejne
bolesne razy. Chłopiec cały czas był obok konia, głaskał go i mimo własnych łez, przerażenia i tego, że niektóre razy
spadały na niego, nie opuścił zwierzęcia. W pewnym momencie Mikołka, zniecierpliwiony faktem, że szkapa go nie
3
słucha, chwycił „długą, grubą hołoblę” i cisnął na grzbiet ledwo żywej klaczy, która wskutek ciosu przysiadła na zadzie
i ostatni raz spróbowała pociągnąć wóz. W tym czasie chłostało ją sześć par biczów, a Mikołka nie przestawał bić ją
hołoblą. Ktoś zachęcał: „Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu!”. Sadystyczny właściciel, chwyciwszy żelazny
drąg, zaczął nim z całej siły okładać wynędzniałą szkapę. Wtórowali mu inni, bili czym popadnie: kijami, biczami,
hołoblami. W końcu klacz zdechła, wyciągnąwszy uprzednio łeb do góry. Wówczas dopiero oglądający widowisko
zaczęli krzyczeć, że chłop nie ma Boga w sercu, że zadręczył biedne zwierzę. Morderca sprawiał wrażenie, że żałuje tak
szybkiego końca swego sadystycznego popisu. Mały Rodia przedarł się do martwego zwierzęcia, całował jego
zakrwawiony łeb i oczy. Rzucił się nawet z piąstkami na Mikołkę, lecz odciągnął go ojciec. Malec przytulił się do niego
i wtedy dorosły Raskolnikow, zlany potem, obudził się. Przeżycie to, mimo że było tylko snem, pogłębiło jego depresję.
W drodze powrotnej do domu minął plac Sienny i natknął się na Lizawietę Iwanowną, trzydziestopięcioletnią pannę,
młodszą przyrodnią siostrę znajomej lichwiarki, traktowanej przez starą gorzej niż służąca. Wskutek tego spotkania
Raskolnikow zdobył cenną informację – jutro o dziewiętnastej Lizawieta miała pójść w interesach do jednego z
handlarzy – tym samym lichwiarka miała zostać sama w domu.
Rodion przypominał sobie, jak zaczęła się jego znajomość z nieuczciwą lichwiarką i jej siostrą, handlarką, o dziwo,
dającą najlepsze ceny. Kiedyś znajomy, na wypadek gdyby Raskolnikow potrzebował pieniędzy, dał mu ich adres.
Półtora miesiąca temu, oglądając zegarek po ojcu i złoty siostrzany pierścionek, przypomniał go sobie i postanowił
zastawić biżuterię. Gdy oddał pierścionek, poczuł niechęć do lichwiarki i, zamierzywszy się napić, wstąpił do traktierni
na herbatę. Tam przypadkiem usłyszał rozmowę o staruszce prowadzoną między jakimś studentem i oficerem.
Dowiedział się, że stara była wdową po urzędniku, „bogatą jak Żyd”, mającą surowe zasady prowadzenia „interesu”,
niekorzystne dla spóźniających się z wykupem i tyranizującą swą siostrę Lizawietę, której w testamencie zapisała
jedynie stare „graty”, mimo że ta oddawała jej wszystkie zarobione pieniądze i że była jej jedyną krewną. Starucha
wszystko przepisała na monastyr w guberni, w intencji wiecznego pokoju swej duszy. Rozmówców dziwił fakt, że
Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę, choć była samotna... Uczestniczący w tej rozmowie student w końcu
zażartował, że powinien zabić lichwiarkę: „Sto, tysiąc dobrych poczynań można by poprzeć i zrealizować za pieniądze
tej staruchy (…)”. To dało dużo do myślenia Raskolnikowowi. Od tamtej pory zaczął „to” planować. „To” zaczęło go
prześladować. Po powrocie do domu, wyczerpany koszmarem najpierw siedział po ciemku na kanapie, a później zasnął.
Następnego dnia obudziła go Anastazja. Przyniosła lurowatą herbatę i chleb. Mimo jej życzliwych zamiarów, Rodia
spał nadal - zmusił się do wstania dopiero wieczorem. Wykonywał czynności obmyślane od miesiąca: założył płaszcz z
wszytą pętlą do umocowania siekiery, wziął atrapę papierośnicy – deseczkę, i, zawinąwszy ją w papier, związał mocno
sznurkiem (by rozsupłanie węzła zajęło trochę czasu lichwiarce i odwróciło czujne oczy od klienta). Podczas tych
poczynań nurtowało go jedno pytanie: „Dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo wychodzą na jaw i zostają
wytropione?”. Odpowiedzi szukał w samym zbrodniarzu, który: „w chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli
i rozwagi, których miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca lekkomyślność”. Wyszedł spóźniony – już dawno
wybiła dziewiętnasta. Plan zdobycia siekiery z kuchni się nie powiódł – Anastazja urzędowała w swoim królestwie w
najlepsze. Niezbędny przedmiot Rodia wykradł z otwartej komórki na podwórzu. Przeszedł siedemset trzydzieści
kroków, z umocowanym toporkiem pod lewą pachą. Dzięki wozowi z sianem, stojącym właśnie przed budynkiem,
przemknął przez bramę kamienicy lichwiarki niczym widmo. Wszedł na znajome piętro i zadzwonił do drzwi. Po chwili
stanęła w nich Alona Iwanowna, podejrzliwie spoglądająca na gościa. W końcu wpuściła go do środka. Gdy pokazał jej
zastaw, mówiąc, że to obiecana papierośnica, odwróciła się w stronę okna by rozsupłać sznurek. W tym momencie
Rodia wyciągnął siekierę i uderzył kobietę kilka razy w ciemię. Natychmiast trysnęła krew i otumaniona lichwiarka
upadła na podłogę. Raskolnikow wsunął rękę do jej kieszeni i wyciągnął klucze, z którymi pobiegł do sypialni
Uroiło mu się po jakimś czasie, że starucha ożyła. Wrócił więc do kuchni i ponownie podniósł zakrwawioną siekierę.
Już chciał uderzyć, gdy jego oczy dostrzegły na pomarszczonej szyi kobiety sakiewkę. Gdy chciał ją zdjąć, ubrudził się
krwią Iwanowny. Skarb odnaleziony w woreczku bardzo go zadowolił – był szczelnie wypchany pieniędzmi. Znowu
chwycił klucze, ale one jak na złość nie chciały wejść do zamków strzegących zawartości szuflad i kuferka,
wyciągniętego spod łóżka. W końcu dopasował klucze: zębatym otworzył wieko skrzyni i jego oczom ukazały się
ubrania i futerka, wśród których pochowane były różne złote przedmioty, takie jak zegarki, bransoletki czy łańcuszki.
Mężczyzna zaczął wszystko upychać w kieszeniach. Jakie było jego zdziwienie i przerażenie, usłyszawszy w pewnym
momencie cichy okrzyk dobiegający z kuchni. Gdy wbiegł tam z siekierą, na środku zakrwawionej podłogi ujrzał
wystraszoną Lizawietę. Nie zastanawiając się, natychmiast się na nią zamachnął. Kobieta nawet się nie broniła.
Rozłupał jej czaszkę. Następnie w wiadrze umył narzędzie zbrodni i brudne ręce, w miarę możliwości wyczyścił
mieszkanie. Metalowy przedmiot ponownie spoczął pod jego pachą i już miał wychodzić, gdy z przerażeniem odkrył,
4
że drzwi wejściowe cały czas były otwarte. Poczuł, że powoli wpada w szpony obłędu.
Gdy chciał niepostrzeżenie oddalić się z miejsca zbrodni, do jego uszu dobiegło ciężkie sapanie połączone z odgłosem
kroków na schodach. W ostatniej chwili zamknął drzwi od wewnątrz na rygiel. Zaraz potem zaczął się do nich dobijać
jakiś znajomy klient lichwiarki. Za chwilę wtórował mu już drugi człowiek, niejaki Koch. Obydwaj odkryli, że drzwi są
zamknięte od strony mieszkania tylko na rygiel, co znaczyło, że ktoś musi być w środku. Mężczyźni poszli po stróża,
bojąc się, że stało się coś złego. Po odejściu od drzwi drugiego z nich, prawie martwy z przerażenia Rodia odczekał
chwilę, a potem wymknął się na klatkę schodową i ukrył na drugim piętrze w odnawianym mieszkaniu. Nie wytrzymał
napięcia i, po chwili, zbiegł w dół, natykając się na powracających na górę mężczyzn. Przemykając bocznymi,
nieuczęszczanymi uliczkami dotarł wreszcie na podwórze domu, w którym mieszkał. Jego plan kończyło oddanie
siekiery niczego niepodejrzewającemu stróżowi. Tak też uczynił. Po dotarciu do pokoju był prawie nieprzytomny. W
takim stanie rzucił się na łóżko.
CZĘŚĆ DRUGA
Raskolnikow nie spał po tym wydarzeniu spokojnie. Zrywał się kilkakrotnie, aż w końcu, gdy pijackie okrzyki
dochodzące z ulicy zbudziły go na dobre, usiadł na kanapie i: „oto wszystko mu się przypomniało!”. Jedynym słusznym
postępowaniem w takiej sytuacji wydało mu się pozbycie obciążających dowodów: odciął końce spodni, które
wydawały mu się umazane krwią oraz wyrwał pętlę przymocowaną do płaszcza. Ponownie padł na łóżko. Nie dane mu
było zasnąć, ciągle dręczyły go pytania o to, czy traci zmysły. Przebudzenie ze snu, w który w końcu zapadł, także
przypominało horror - dostał wezwanie na policję. Dotarł tam przed południem, w opłakanym stanie. Prawie
nieprzytomny usiadł przed oschłym porucznikiem, który wyjaśnił mu powód wizyty. Chodziło o niezapłacony weksel,
który przysłała gospodyni Raskolnikowa. Do niego samego nie bardzo dochodziły szczegóły sprawy, był cały spocony i
rozpalony gorączką. Wdał się nawet w sprzeczkę z porucznikiem. Napiętą atmosferę rozluźniło pojawienie się
Nikodema Fromicza, komisarza starającego się uspokoić nerwowego podwładnego (Rodia „ochrzcił” go przezwiskiem
„Proch”). Gdy sekretarz dyktował Rodionowi oświadczenie zobowiązujące do zapłaty długu, ten usłyszał rozmowę
poznanych funkcjonariuszy na temat zabójstwa lichwiarki. Bycie świadkiem tej wymiany zdań i wydarzenia, których
był sprawcą, tak osłabiły organizm i psychikę byłego studenta, że zasłabł, nim zdążył wyjść. Po oprzytomnieniu
Fromicz zapytał go, co robił ubiegłego wieczora. Policjant bardzo się zdziwił słysząc, że Rodia, mimo widocznej
choroby, urozmaicał sobie lipcowy czas spacerami. W finale niedoszły prawnik pożegnał funkcjonariuszy z
podejrzeniem, że przez dziwaczną odpowiedź, której udzielił, skierował na siebie czujne oko aparatu śledczego.
Obawiał się, że wkrótce czeka go rewizja.
Po powrocie do domu wydobył spod tapety skradzione przedmioty, które ukrył tam po powrocie, i poupychał je po
kieszeniach. Bojąc się pościgu, chciał wrzucić wszystko do kanału i oczyścić się tym samym od brzemienia zbrodni. W
końcu wybrał inne wyjście – na placu obok Alei W-wskiej znalazł duży głaz, pod którym ukrył wszystkie drogocenne
przedmioty. Cieszył się, że zatarł ślady. Szedł bez celu, strasząc ludzi swym wyglądem (spocony, z roziskrzonymi
oczami). Stanął w pewnym momencie przed kamienicą, w której mieszkał Razumichin. Zastał go w małej izdebce, w
poszarpanym szlafroku, zajmującego się tłumaczeniami z niemieckiego. Razmuchin poprosił go o pomoc w pracy.
Choć chciał dać Rodi trzy ruble zadatku za pomoc w tłumaczeniu tekstów, ten rozmyślił się. Na taką niezrozumiałą
decyzję Razumichin zareagował gniewem, wskutek czego niedoszły prawnik wybiegł na ulicę. W drodze do domu
dostał batem przez plecy od woźnicy, któremu prawie wszedł pod konie. Ludzie zaczęli krzyczeć na zdezorientowanego
Rodiona: „Odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać odszkodowanie!”. Jakaś kobieta, uważając
młodzieńca za żebraka, wsunęła mu w dłoń rubla. Gdy w końcu jakimś cudem dotarł na wpół przytomny do domu, od
razu zasnął. Męczyły go koszmary, słyszał jakieś przeraźliwe krzyki. Przebudził się po wejściu Anastazji, która
przyniosła talerz zupy. Poprosił ją o picie, ale nie zdążył ugasić pragnienia - drugi raz w ciągu dnia stracił przytomność.
W malignie odzyskiwał co jakiś czas świadomość: „(…) był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i
półprzytomnością”. Dłuższe ocknięcie nastąpiło po czterech dniach. Ujrzał wówczas wokół siebie Anastazję,
Razumichina i jakiegoś oficjalistę, który okazał się pracownikiem kantoru. Matka przysłała przez niego z trzydzieści
pięć rubli. Osłabiony młodzieniec, po namowach przyjaciela, zgodził się przyjąć kwotę i doręczyciel opuścił pokój.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl