Zelazny Roger-Droga, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zelazny Roger
Droga
Roadmarks
Wydanie oryginalne: 1979
Wydanie polskie: 1993
– Zjedź na bok! – zawołała Leila.
Randy natychmiast skręcił w prawo i zahamował. Pulsowanie nieba przeszło w szarość
przedświtu.
– Cofnij.
Kiwnął głową i wrzucił wsteczny bieg.
– Chodzi ci o tamtych? Mogliśmy podejść...
– Chcę im się przyjrzeć, zanim wysiądziemy.
– Okay.
Cofał powoli, a dziewczyna odwróciła się i patrzyła na poobijany szary samochód. Wewnątrz
siedziało dwoje ludzi. Zdawało się, że są siwi, ale w tym świetle trudno było o pewność. Oboje
przyglądali się Leili.
– Za chwilę otworzą się drzwi po stronie kierowcy – powiedziała łagodnie.
Drzwi otworzyły się.
– Teraz drugie.
Drugie drzwi otworzyły się.
– Staruszek prowadził, ona była pasażerką...
Dwoje starych ludzi wysiadło z samochodu i ruszyło do przodu zostawiając otwarte drzwi. Ich
podarte ubrania przytrzymywały zawiązane w pasie skrawki materiału.
– Stój – powiedziała. – Wysiadamy. Trzeba im pomóc. Obluzowała się kopułka rozdzielacza.
– To część twoich widzeń?
– Nie – odparła.
Otworzyła drzwi, wysiadła i ruszyła ku nim. Poszedł w jej ślady. Zauważył, że mężczyzna był
zbyt stary, żeby kierować. Stał oparty o swój samochód, pochylony, ręka mu drżała. Była sucha,
szponiasta i pokryta plamami. Twarz miał pobrużdżoną, włosy i brwi śnieżnobiałe. Spojrzał mu w
oczy – były zielone, prawie płonące. Tak bystrego spojrzenia Randy się nie spodziewał. Uśmiechnął
się do starca, ale ten nie zareagował.
Leila podeszła już do kobiety i rozmawiała z nią w nieznanym Randy’emu języku.
– Czy mogę zajrzeć pod maskę? – zapytał. – Może będę umiał pomóc.
Stary nie odpowiedział, więc Randy powtórzył pytanie używając żargonu. Znowu nic.
Mężczyzna przyglądał się chłopcu, jego twarzy, ubraniu, ruchom. Randy’emu zrobiło się głupio i
rzucił Leili błagalne spojrzenie.
– W porządku – powiedziała. – Podnieś maskę i napraw to. Oni nie wiedzą, jak działa
samochód. Tłumaczę właśnie, do czego jest benzyna.
Pochylając się nad zamkiem spostrzegł, że Leila podała staruszce plik banknotów. Mężczyzna
cofnął się, gdy maska drgnęła, a kiedy Randy podniósł ją całkiem, usłyszał cichy okrzyk.
Tak, obluzowała się kopułka rozdzielacza. Wcisnął ją na miejsce i dokręcił. Przyjrzał się
silnikowi – reszta była w porządku.
– Czy zechciałby pan włączyć silnik? – zapytał.
Podniósł oczy i zobaczył, że staruszek uśmiecha się do niego.
– Nie wiem, czy pan mnie rozumie, ale chciałbym teraz włączyć silnik – powiedział.
Tamten nadal nic nie mówił, więc Randy stwierdził:
– Ja to zrobię.
Zajrzał do samochodu. Kluczyk tkwił w stacyjce. Wsiadł i przekręcił go. Silnik zaskoczył.
Wyłączył go i wysiadł. Uśmiechnął się do starca i kiwnął głową.
– Gotowe.
Tamten znienacka pochylił się i objął go w niedźwiedzim uścisku. Był niespodziewanie silny.
Randy poczuł jego gorący oddech.
– Nazwisko... jak się nazywasz, dobry człowieku? – spytał stary.
– Randy... jestem Randy Dorakeen – odparł, uwalniając się z objęć.
– Dorakeen. Dobre nazwisko...
Leila obeszła samochód i stanęła za nimi. Staruszka zrobiła to samo.
– Nic im nie będzie – powiedziała dziewczyna. – Chodź. Musimy jechać... do ostatniego zjazdu
do Babilonu.
Szepnęła coś do starca, a ten skinął głową. Na chwilę wzięła w ramiona staruszkę, potem
odwróciła się i ruszyła do samochodu. Randy pospieszył za nią. Kiedy się obejrzał, staruszkowie
siedzieli już w samochodzie. Usłyszał warkot włączanego silnika. Wóz wyjechał na Drogę i zniknął.
W tej samej chwili wzeszło słońce. Spostrzegł, że Leila płacze i odwrócił głowę z dziwnym uczuciem.
DWA
JEDEN
Red Dorakeen jechał spokojnym odcinkiem Drogi. Biegła tu prosto, nieruchoma i lekko
połyskująca.
Kilka godzin temu wyprzedziły go, gnając na złamanie karku, dwa pojazdy z przyszłości, potem
on wyminął dyliżans i jakiegoś samotnego jeźdźca. Trzymał się prawego pasa jadąc z prędkością 65
mil na godzinę. Gryzł cygaro i nucił pod nosem.
Bladoniebieskie niebo przecinała ze wschodu na zachód jaskrawa pręga. Nie było widać kurzu,
a na szybę samochodu nie wpadł ani jeden owad.
Lewy łokieć oparł o brzeg otwartego okna, a dłoń o framugę drzwi. Daszek wyblakłej czapki
baseballowej nasunął głęboko na zielone oczy. Ruda broda była chyba trochę ciemniejsza od włosów.
W oddali ukazał się mały punkcik. Urósł szybko, przeobrażając się w zniszczonego, czarnego
volkswagena. Kiedy się mijali, tamten zatrąbił, zjechał na pobocze i stanął.
Red zerknął w boczne lusterko, nacisnął hamulec i zjechał w prawo. Zwolnił, niebo zaczęło
pulsować niebiesko – szaro – niebiesko – szaro, a z każdą zmianą barwy znikała przecinająca je pręga.
Kiedy się zatrzymał, wokół zawisł półmrok wczesnego wieczoru. Słyszał granie świerszczy i
czuł chłodny powiew. Otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię, chowając kluczyki do kieszeni. Nosił
dżinsy, wojskowe buty, koszulę khaki i brązową kamizelkę. Szeroki pas zakończony był ozdobną
klamrą. Odwrócił czapkę daszkiem do tyłu i zapalił cygaro. Dopiero wtedy ruszył wzdłuż pobocza.
Przejście przez Drogę było zbyt ryzykowne, toteż zatrzymał się dokładnie naprzeciwko
volkswagena. Wtedy drzwi samochodu otworzyły się i z wnętrza wyłonił się niewysoki mężczyzna z
wąsikiem.
– Red! – krzyknął. – Red?
– Co jest, Adolf? – odkrzyknął. – Ciągle szukasz miejsca, w którym zwyciężyłeś?
– Słuchaj no, Red – powiedział tamten – nie wiedziałem, czy ci o tym mówić, czy nie, bo nie
mogę się zdecydować, czy bardziej cię nienawidzę, czy jestem ci wdzięczny. A z drugiej strony, nie
wiem, czy ta informacja ci pomoże, czy zaszkodzi, więc myślę, że to się jakoś wyrównuje. Powiem ci.
Kawał Drogi wcześniej, na zjeździe koło błękitnego zigguratu...
– Błękitnego zigguratu?
– Tak. Widziałem, jak tam zjechałeś. I widziałem, że twój wóz spłonął.
Red Dorakeen milczał przez chwilę. Potem roześmiał się.
– Śmierć – powiedział – zdziwi się mijając mnie. Pewnie powie: „Co robi ten facet w Atenach
Temistoklesa, skoro ma ze mną randkę przy ostatnim zjeździe do Babilonu?”
Jego wielka postać znów zatrzęsła się od śmiechu. Wypuścił dym i podniósł prawą rękę w
kpiącym pozdrowieniu.
– Ale dzięki – powiedział – ta wiadomość może mi się przydać.
Odwrócił się i ruszył w stronę samochodu.
– Jeszcze jedno – zawołał za nim tamten.
Red stanął i spojrzał ku niemu.
– Co?
– Mogłeś być kimś. Żegnaj.
–
Auf wiedersehen.
Dorakeen wspiął się do szoferki i włączył silnik. Wkrótce niebo znów było niebieskie.
DWA
Świt przedzierał się przez poszarpaną linię horyzontu. Na East River Strangulena poruszyła się
w swojej łodzi. Powoli, delikatnie zsunęła przykrywające ich futro i odgarnęła spadający na czoło
kosmyk ognistorudych włosów. Końcami palców dotknęła wrażliwych miejsc na swej szyi, ramionach
i piersiach. Ślady, jakie zostawił tam namiętny kochanek, właśnie stawały się widoczne. Uśmiechnęła
się, zgięła palce i zwolna odwróciła się na lewy bok.
Toba, ciężki i ciemny jak odchodząca noc, leżał tam, podpierając się na łokciu. Uśmiechnął się
do niej.
– Bogowie! Czy ty nigdy nie śpisz? – zapytała.
– Nie z damą, która udusiła już w czasie snu ponad stu kochanków.
Zmrużyła oczy.
– A więc wiedziałeś! Od początku wiedziałeś! Podszedłeś mnie!
– Dzięki Bogu i amfetaminie, tak!
Uśmiechnęła się i przeciągnęła.
– Masz szczęście. Właściwie to nie czekam, aż zasną. Wybieram po prostu odpowiedni
moment... że tak powiem. Ciebie miało to spotkać teraz tylko dlatego, że wtedy architektura zbytnio
mnie rozpraszała. Jednak...
Sięgnęła do tablicy rozdzielczej. Łódź bezszelestnie ruszyła. Odwróciła się na drugi bok.
– Popatrz, jak w tym świetle wyglądają ruiny Manhattanu! Po prostu uwielbiam ruiny!
Usiadła nagle i wzięła podłużny prostokąt z rzeźbionego drewna. Odsunęła na odległość ręki i
spojrzała przez niego.
– O, tamta grupa... czyż to nie piękna kompozycja?
Toba podniósł się i pochylił do przodu opierając podbródek na jej lewym ramieniu.
– Hm... interesująca.
W lewej ręce trzymała mały aparat fotograficzny. Spojrzała przez obiektyw, potem przez ramę,
pochyliła się do przodu, odsunęła, wreszcie nacisnęła migawkę.
– Mam.
Odłożyła ramę i aparat fotograficzny.
– Mogłabym życie spędzić na oglądaniu malowniczych ruin. Właściwie to tak robię. Przez
większość czasu. Najlepiej wyglądają od strony wody. Zauważyłeś?
– Teraz, kiedy o tym wspomniałaś...
– Byłeś zbyt piękny, żeby być prawdziwy, wiesz? W łachmanach, grzebiący w śmieciach nad
brzegiem rzeki, brudny i niepiśmienny, produkt rozkładającej się cywilizacji – takim cię ujrzałam...
Kim jesteś? Archeologiem?...
– No cóż...
– ...i wiedziałeś o mnie. Trzymaj prawą rękę tak, jak teraz, ale podnieś głowę.
Odwróciła się na brzuch, podniosła prawą rękę i chwyciła jego dłoń.
– No, dobrze, panie Toba. Teraz pchaj tak, jakby od tego zależało twoje życie. Może zależy.
– Zaraz, zaraz, panienko...
Jego ramię zaczęło wyginać się do tyłu. Wzmocnił chwyt, naprężył się. Na chwilę powstrzymał
ją. Zacisnął szczęki i pochylił się w lewo.
Nagle pchnęła go do tyłu przyciskając jego dłoń do pokładu.
Uśmiechnęła się z wyższością.
– Chcesz spróbować lewą?
– Nie, dzięki. Słuchaj, wierzę we wszystko, co o tobie słyszałem. Masz dość... no... egzotyczne
upodobania i dość siły, żeby je zaspokoić. Podziwiam ludzi, którzy dostają to, czego chcą. Ale to był
jedyny sposób, by cię spotkać. Mam propozycję. Jedyną w swoim rodzaju. Tej okazji nie możesz
przepuścić.
– Czy chodzi o jakieś niezłe ruiny?
– Jasne! – odparł szybko.
– ...i mężczyznę?
– Jednego z najlepszych!
Złapała jego rękę i jednym szarpnięciem postawiła go na nogi.
– Szybko! Popatrz jak słońce pada na tę zwaloną wieżę!
– No, to jest coś!
– Jak się nazywa?
– Dorakeen. Red Dorakeen.
– Jakbym to już słyszała...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]