Zeydler-Zborowski Zygmunt - Almiritis piją słoną wodę, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI
ALMIRITIS PIJĄ SŁONĄ WODĘ
CZĘŚĆ PIERWSZA - KRETA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Obudził się wcześnie. Może z głębokiego snu wyrwały go podniesione głosy dolatujące z sąsied-
nich balkonów, a może smugi jaskrawego światła, wdzierające się do hotelowego pokoju przez ni-
eszczelne okiennice. Nie miał siły podnieść ciężkich, zmęczonych powiek.
Leniwym ruchem wyciągnął rękę i rozstawionymi szeroko palcami począł wodzić po stojącym
obok łóżku. Prześcieradło było jeszcze ciepłe. Otworzył oczy. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że
w łazience szumi woda. "Już wstała - pomyślał. - Zerwała się o świcie. Dzielna dziewczyna". Przez
chwilę leżał na wznak, wpatrując się w ciemne plamy zdobiące sufit. Hotel "Marina" zaliczał się do
bardzo tanich hoteli.
- Nie śpisz?
Na widok jej nagiego ciała, pokrytego błyszczącymi kroplami wody, poczuł nowy przypływ na-
miętności. Wyciągnął do niej ramiona.
- Chodź.
Z uśmiechem potrząsnęła głową.
- Dosyć. Jesteś niemożliwy. - Mówiła dobrze po angielsku, z zabawnym, trochę śpiewnym ak-
centem.
- Podobasz mi się - powiedział. - Bardzo mi się podobasz.
Nie przestawała się uśmiechać.
- To się bardzo dobrze składa. Ty także mi się podobasz. Chyba nie spędziłabym z tobą nocy,
gdyby było inaczej. Jak ci się zdaje?
Rozczesała gęste ciemnokasztanowe włosy i zaczęła się ubierać.
- Jak to się właściwie stało? - spytał po chwili. - Żałujesz?
- Oszalałaś?! - Zerwał się, podbiegł i chwycił ją na ręce.
- Marco, przestań, puść mnie! - broniła się zdecydowanie.
- Kocham cię - mówił stłumionym głosem. - Kocham cię. Słyszysz? Jesteś najwspanialszą dzi-
ewczyną, jaką w życiu spotkałem. To wszystko jest cudowne. Kocham cię.
Wreszcie uwolniła się z jego objęć.
- Jesteś nieznośny, insupportable, insupportable - powtórzyła parokrotnie, przechodząc nagle na
francuski - insupportable garçon. - Roześmiała się, przesunęła dłonią po jego jasnej, zmierzwionej
czuprynie i kończyła się ubierać.
Pobiegł do łazienki, pośpiesznie się ogolił, wziął prysznic. Kiedy wrócił, zastał ją zajętą staran-
nym robieniem makijażu.
- Nie będziesz już spał?
- Jeżeli ty wstałaś…
- Ja to co innego. Mam dużo spraw do załatwienia, ale ty mógłbyś jeszcze trochę pospać.
- Nie mam ochoty.
- A co będziesz robił? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Pójdę się dowiedzieć, kiedy odpływa fairy-boat na Kretę, a potem…
- Wybierasz się na Kretę?
- Wspominałem ci przecież o tej idiotycznej historii z paszportem.
- Mówiłeś coś, ale nie zwróciłam uwagi… Chyba nie masz się czym przejmować.
Pójdziesz do ambasady…
Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową.
- To nie takie proste. Na pewno miałbym duże przykrości. Obawiam się, że przez jakiś czas nie
mógłbym wyjeżdżać za granicę. Ambasada to ostateczność. Najprzód wolę poszukać… Może jed-
nak znajdę. Mała nadzieja, ale muszę spróbować.
- Jedziesz na Kretę szukać paszportu?
- Oczywiście. Mówiłem ci chyba o tym Amerykaninie.
- Nie mówiłeś.
- Prosta sprawa. Pojechałem z wycieczką do Delf. Zwiedzaliśmy ruiny świątyni Apollina.
Było cudownie. Ale jakiś diabeł mnie podkusił, żeby pójść na sam szczyt i obejrzeć stadion.
Zasiedziałem się tam. Kiedy wróciłem, autokaru już nie było. Nie wiedziałem, co robić. Żadnej
komunikacji, a do Aten to kawał drogi. I nagle zjawił się ten Amerykanin. Zabrał mnie do swojego
wozu, był bardzo uprzejmy.
- I sądzisz, że w wozie tego Amerykanina…
- Właśnie. Jak wrzucałem plecak, paszport mógł wypaść.
- Z zamkniętego plecaka?
- Nic nie rozumiesz - zdenerwował się. - Paszport wsunąłem do kieszeni plecaka, której nie mog-
łem zapiąć.
- Któż tak się obchodzi z paszportem?
- Oczywiście, że to idiotyczne, ale teraz nie warto o tym mówić.
- I myślisz, że znajdziesz tego Amerykanina na Krecie?
- Po powrocie z Delf miał odpłynąć swoim jachtem z Pireusu na Kretę.
Przestała lakierować paznokcie i spojrzała na niego uważniej.
- Swoim jachtem? Na Kretę?
- Tak powiedział.
- A wiesz, jak ten Amerykanin się nazywa?
- Wiem. Dał mi swój bilet wizytowy. William Hawkins.
Nagły błysk pojawił się w brązowych oczach.
- Znasz go może?
Ze zdwojonym zapałem wróciła do lakierowania paznokci.
- Znasz go? - powtórzył pytanie. Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. To nazwisko wydaje mi się znajome. Tylu ludzi się spotyka. Więc chcesz dzisiaj pły-
nąć na Kretę?
- Tak. Im wcześniej, tym lepiej. W tej sytuacji nie mogę tracić czasu. Może jednak uda mi się od-
zyskać paszport.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Nie rozumiem.
- To przecież proste. Gdybyś nie zgubił paszportu, nie bylibyśmy się spotkali.
Roześmiał się. Miał białe, zdrowe zęby.
- Zupełnie słusznie. Jestem zachwycony, że zgubiłem paszport. Żeby ciebie spotkać, gotów jes-
tem zgubić dziesięć paszportów, dwadzieścia, sto…
- Mówiłeś, że miałeś go w kieszeni plecaka.
- Tak.
- I w Delfach nie zostawiłeś plecaka w autokarze?
- Nie, zawsze noszę go ze sobą. To mały plecak. Bałem się zostawić w autokarze, żeby mi ktoś
nie wyciągnął paszportu czy pieniędzy. I właśnie…
- Ale pieniędzy nie zgubiłeś?
- Na szczęście nie. Były w drugiej kieszeni.
- Dlaczego tego wszystkiego nie nosisz przy sobie?
- Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Mają takie płytkie kieszenie, że nic się w nich nie mieści.
Skończyła lakierować paznokcie.
- Muszę już iść. Żegnam cię. Adieu.
Spojrzał na nią spłoszony.
- Więc jak będzie?
- Z czym?
- No… z nami. Przecież nie możemy się tak rozstać.
- Dlaczego nie możemy?
- Bo nie… bo… bo muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie po to zgubiłem paszport, żebyś natychmiast
zniknęła z mojego życia.
Podeszła do niego i dotknęła jego włosów.
- Lubię cię, Marco, bardzo cię lubię. Ale czy nie sądzisz, że to była przygoda, którą już należy
zakończyć?
- Nie, to nieprawda! - oburzył się. - To nie przygoda, którą trzeba jak najszybciej skończyć. To
miłość.
Położyła mu palce na wargach.
- Ciiicho… Nie używaj wielkich słów. Przecież wie prawie się nie znamy.
- To co z tego? Można kogoś pokochać od razu, bez długiej znajomości.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
- Dawniej nie wierzyłem. Teraz wierzę. Dawniej w ogóle nie wierzyłem w miłość. Nie możesz
tak odejść.
- Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu?
- Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Wiem tylko tyle, że cię kocham i że chcę być z tobą.
Spoważniała i zaczęła oglądać z uwagą swoje świeżo polakierowane paznokcie.
- Widzę, że zaczynają się komplikacje. Nie lubię komplikacji.
- Czy miłość nazywasz komplikacjami?
- Oczywiście. Tak zwana miłość zawsze ludziom bardzo komplikuje życie.
- Czy masz takie smutne doświadczenia?
- Może. W każdym razie jestem trochę zaskoczona. Nie traktowałam naszego spotkania aż tak
poważnie.
- Widocznie często miewasz takie spotkania - powiedział ze złością.
Uśmiechnęła się.
- Nie próbuj mnie obrażać. To nie jest w stylu romantycznego kochanka.
- Kto ci powiedział, że jestem romantycznym kochankiem?
- Ty sam. Miłość od pierwszego wejrzenia. Czegóż więcej trzeba? W naszych czasach rzadko się
spotyka kogoś, kto wierzy w takie rzeczy. Wiesz co? Mam pewien pomysł. Miałam jutro lecieć sa-
molotem na Kretę. Żeby nasze spotkanie nie było tak gwałtowne, zamienię samolot na fairy-boat i
popłynę z tobą. Wprawdzie to długa całonocna podróż, ale czegóż się nie robi dla miłego to-
warzystwa.
- Doskonale - ucieszył się. - Nie wiedziałem, że ty także wybierasz się na Kretę. Zaraz pobiegnę
kupić bilety. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakąś kabinę.
- Nie wyobrażaj sobie, mon cheri, że ulokujemy się w jednej kabinie.
- A to dlaczego? Pogładziła go po dłoni.
- Nie denerwuj się. Wspólna kabina nie wchodzi w rachubę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego,
że nie chciałabym, żeby nas ktoś zobaczył. Mam tutaj dużo znajomych. Nietrudno o niepożądane
spotkanie.
- Myślałem, że całą noc spędzimy razem na statku - powiedział nachmurzony.
- Oczywiście, że całą noc spędzimy razem na statku, ale wyłącznie na rozmowie.
- Szkoda.
Uderzyła go po ramieniu.
- Nie bądź nieznośnym chłopakiem, Marco. Chyba rozmowa ze mną także sprawia ci przyjem-
ność.
- Oczywiście, ale…
- Zresztą zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja załatwię bilety.
Sięgnął po portfel leżący na nocnym stoliku.
- Zaraz dam ci pieniądze. Ile to może kosztować?
Powstrzymała go energicznym ruchem ręki.
- Daj spokój. Powiedziałam, że ja to załatwię.
- Nie mam zamiaru być na twoim utrzymaniu. Roześmiała się wesoło.
- Dajże spokój. A zresztą, jeżeli to tak rani twoją męską ambicję, to później się policzymy, mon
chéri. Bądź grzecznym chłopcem. - Zauważył, że chętnie do angielskiego wtrącała jakieś francuskie
słowo… To go trochę drażniło, a trochę intrygowało. Od pierwszego momentu zrobiła na nim wra-
żenie dziewczyny na takim poziomie, że trudno ją było podejrzewać o głupi snobizm. Po prostu
może język francuski był jej bliższy i swobodniej się nim posługiwała aniżeli angielskim.
- Może zjemy razem obiad? - zaproponował.
Skinęła głową.
- To jest myśl. Spotkajmy się o czwartej.
- Gdzie?
- Tam, gdzieśmy się poznali.
- W tej pizzerii niedaleko placu Omonia?
- Tak. Jeżeli masz ochotę.
- Będę punktualnie o czwartej.
- Adio.
Delikatnie pocałowała go w usta, jakby w obawie, żeby nie zetrzeć szminki z warg, i wybiegła z
pokoju.
Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. To, co ostatnio przeżył, było
czymś tak nierealnym, tak przedziwnie fantastycznym, że ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to
wszystko zdarzyło się naprawdę.
Włożył kraciastą kolorową koszulę, naciągnął efektownie połatane dżinsy i przez pewien czas
szczotkował pracowicie niesforną czuprynę. Następnie wyszedł i nie czekając na windę zbiegł
schodami na dół.
Portier z kwaśną miną odpowiedział na jego "good morning".
- Czy pan znalazł swój paszport, mister Sosnowski? - spytał zaglądając do książki meldunkowej.
- Jeszcze nie.
- Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan mógł u nas mieszkać bez paszportu. Ta legitymacja, którą
mi pan przedstawił, nie wystarcza. Sorry.
- Dzisiaj po południu zwalniam pokój - powiedział z uśmiechem Marek. - Nie będę panu sprawi-
ał kłopotu. Proszę przygotować rachunek.
- To ode mnie nie zależy, mister Sosnowski - zaczął tłumaczyć się portier. - Nie chcemy mieć
przykrości ze strony policji. Pan rozumie?
- Ależ doskonale rozumiem. Bardzo dziękuję, że mogłem u was przenocować.
Śniadanie w hotelu "Marina" nie należało do najsmaczniejszych, dwie ogromne, słodkie maślane
bułki, kawałek masła, dżem i bardzo kiepska kawa.
Marek jednak tak był zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział, co je. Wychodząc z hotelu,
spojrzał wesoło na portiera, który odwzajemnił się życzliwym uśmiechem.
Najwyraźniej ciężar spadł mu z serca, kiedy nabrał pewności, że gość bez paszportu nie usiłuje
zatrzymać pokoju na dłużej.
Dzień był jak zwykle słoneczny, pełen złota i błękitu płynącego z bezchmurnego nieba.
Kontrast z mrocznym hotelowym holem, oświetlonym słabymi żarówkami, był tak wielki, że
Marek, oślepiony nagłym blaskiem, zmrużył oczy. Żałował, że nie wziął ciemnych okularów, ale
już mu się nie chciało wracać na górę.
Miał dużo czasu, z którym nie wiedział, co robić. Krążył bez celu po ulicach, przystając przed
wystawami i oglądając fotosy filmowe, umieszczone w gablotach przed wejściami do kin. Nie chci-
ał zbytnio oddalać się od centrum, obawiając się zabłądzić. Ateny znał bardzo słabo. Wolał więc po-
ruszać się na trasie pomiędzy placem Omonia a placem Syntagma, gdzie czuł się pewnie i nie musi-
ał nikogo pytać o drogę.
Wskazówki zegarka poruszały się niesłychanie wolno. Poczuł zmęczenie. Wstąpił więc do jakiejś
kawiarenki na Venizelon i poprosił o Coca-Colę. Sącząc brunatny płyn przez plastykową rurkę, my-
ślał o Anecie. To była naprawdę wspaniała dziewczyna. Przypominając sobie noc, spędzoną w jej
ramionach, przymknął oczy.
Z rozkosznego rozmarzenia wyrwał go nagle czyjś energiczny głos.
- Cześć, Marek. A ty co tu jeszcze robisz?
Kudłaty młody człowiek, którego twarz zdobiła gęsta, dawno nie przystrzygana broda, szczerzył
zęby w powitalnym uśmiechu.
- Kazik! Jak się masz.
Uścisnęli sobie dłonie i brodacz przysiadł się do stolika.
- Myślałem, żeś już dawno odleciał do Warszawy.
- Miałem taki zamiar - skrzywił się Marek - ale trochę mi się skomplikowało.
- Co się stało? Zgubiłeś bilet?
Marek niechętnie opowiedział historię o paszporcie, Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma się
czym chwalić.
- I masz zamiar jechać na Kretę?
- A co mam robić? To jedyna szansa. Jeżeli paszport wysunął mi się w wozie tego Amerykanina,
to przecież mi go odda.
Kazik pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Mało prawdopodobne, ale oczywiście spróbować trzeba. W ostateczności pójdziesz do naszej
ambasady. Muszą ci pomóc.
- Wolałbym tego uniknąć.
- Wierzę ci, stary - uśmiechnął się Kazik. - Ale jak na Krecie nie znajdziesz paszportu, to klops.
Będziesz musiał iść do ambasady. Czekaj… czekaj… coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Chyba
ci mówiłem, że na Krecie siedzi służbowo mój stryj. Budujemy tam olejarnię dla Greków razem z
Jugosłowianami.
- Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - powiedział Marek.
- Jak to co? - Kazik szarpnął niecierpliwie skołtunioną brodę. - Jeżeli jedziesz na Kretę, to przeci-
eż warto tam mieć kogoś życzliwego. No nie? Napiszę parę słów do stryjaszka, prosząc, żeby się
tobą zaopiekował. Zrobił się już z niego stary Kreteńczyk. Nawet po grecku zaczyna sobie wcale
nieźle radzić.
- Byłeś u niego?
- Jasne. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie. Przyznam ci się szczerze, że chętnie bym na stałe
zamieszkał na Krecie. Żyć nie umierać. Motoryzacja słabo rozwinięta, żadnego przemysłu, powietr-
ze wspaniałe, spokój, klimat fantastyczny, ludzie mili, uczynni, kulturalni.
Tylko ten ich język. Trudno się dogadać. Jeżeli masz kartkę papieru i długopis, to zaraz zredaguj-
emy odpowiednie pismo i zameldujesz się w Iraklionie u stryjcia. Bardzo fajny facet. Przekonasz
się.
Marek wyjął z kieszeni spodni notes i ołówek.
- Niestety, nie mam długopisu.
- Nieważne - uśmiechnął się Kazik, wyrwał kartkę i zabrał się do pisania.
- A ty długo zostajesz w Atenach?
- Jutro odlatuję. Posiedziałbym jeszcze trochę, ale nie mogę. Szkoda. Nie wyobrażasz sobie, jaką
dziewczynę poderwałem w Pireusie. Bomba.
Gawędzili jeszcze chwilę, wypili Coca-Colę, a następnie zaczęli włóczyć się po ulicach.
Obaj mieli dużo czasu.
- Ciuchy tu bombowe - mówił Kazik, kiedy zatrzymywali się przed wystawami. - Ale drożyzna.
Trzeba by mieć sporo tych cholernych dolarów, żeby kupić co nieco. Spojrzyj, jaka szałowa koszu-
la. Trzysta osiemdziesiąt drachm, przeszło dziesięć dolarów.
Marek wzruszył ramionami.
- Nie lubię oglądać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak lizać przez szybę?
- Przyjemnie chociaż popatrzeć - zaśmiał się Kazik. - Będzie o czym opowiadać w Warszawie.
Byłeś na jakimś świńskim filmie?
- Nie byłem. - Żałuj. Ja byłem trzy razy. Szkoda mi było forsy, ale raz się żyje. Powiadam ci,
ubaw po pachy. Najbardziej świńskie to greckie i niemieckie. Z jednego to mi nawet dziewczyna
uciekła. Musiałem ją gonić.
- Poszedłeś na takie coś z dziewczyny?
- Chciałem ją trochę rozrajcować, ale nie wypaliło. Nie radzę ci robić takich rzeczy. Za mocne. A
ty? Przygruchałeś tu sobie jakąś?
- Mniej więcej - odparł wymijająco Marek. Nie miał ochoty zwierzać się ze swej znajomości z
Anetą.
Kazik spojrzał spod oka na kolegę i zmienił temat.
- Widziałeś, jakie oni tu mają złote wyroby?
- Widziałem. Bardzo ładne.
- Co to ładne, piękne. Zobaczysz w Iraklionie. Sklep koło sklepu zawalony złotem.
Prawdziwe dzieła Oni się w tym kochają. Żałuję, że nie miałem tych cholernych drachm.
Kupiłbym coś Hance.
- Mogłeś nie chodzić na świńskie filmy i zaoszczędzić.
- Gadasz głupstwa - obruszył się Kazik. - Chyba orientujesz, ile kosztuje kino, a ile złota branso-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl