Zeydler-Zborowski Zygmunt - Dwie lewe nogi, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział I
Nie wiadomo właściwie, dlaczego utarło się powiedzenie „pije jak szewc". Przecież
zdarzają się krawcy, fryzjerzy, kaletnicy, poeci, malarze, którzy chętnie, a nawet z przesadną
ochotą zaglądają do kieliszka. Dlaczego więc właśnie szewc stal się symbolem nadużywania
napojów alkoholowych? Tego chyba nikt nie potrafi wyjaśnić.
Euzebiusz Kopacz od wielu lat żelował ludziom buty, przyklejał obcasy, przyszywał paski
u sandałów, ale mimo to nic zdradzał pociągu ani do czystej, ani do żytniówki, ani do śliwowicy,
ani nawet do bimbru swojej roboty. Bardzo rzadko pijał piwo, a braki płynów w organizmie
uzupełniał kefirem, słodkim mlekiem, herbatą lub lemoniadą. Tylko raz do roku,
dziewiętnastego marca, wypijał dwa kieliszki wódki na imieninach swojego szwagra, Józefa. Nie
pil ani na Boże Narodzenie, ani na Wielkanoc, ani na swoje własne imieniny, tylko na imieniny
szwagra. Taki już był dziwak.
Reperowanie obuwia jest zajęciem niezbyt urozmaiconym i mało ruchliwym. Sprzyja
więc nastrojom re-fleksyjnym. Monotonne uderzanie młotkiem o podeszwę lub obcas stwarza
atmosferę filozoficznej zadumy i pozwala na spokojne rozmyślania, dotyczące problemów
światopoglądowych oraz tajników natury ludzkiej.
Nieraz Euzebiusz Kopacz usiłował określić charakter danego osobnika na podstawie
wnikliwej analizy ściętych obcasów i zdartych zelówek.
Czas mijał, lat przybywało, zadumy filozoficzne stawały się coraz dłuższe i coraz trudniej
było nadążyć z robotą. Klienci zaczynali narzekać. Trzeba było pomyśleć o zaktywizowaniu
warsztatu. Niestety jedyny syn Kazimierz nie chciał przejąć ojcowskiego kopyta i wstąpił do
milicji. Dużo było wtedy rodzinnych scysji Ł
kwasów z tego powodu.
— Komu przekażę swoją firmę, swój warsztat, swoją klientelę? — lamentował ojciec. —
Zastanów się, Kaziu. Na co d ta milicja?
— Nie męcz dziecka — broniła syna matka, kobieta energiczna, pijąca alkohol nie tylko
na świętego Józefa. — Nie każdy ma ochotę całe życie łatać cudze kapcie. Człowiek powinien
robić to, co lubi.
— Ale ludzie nie mogą chodzić w dziurawych butach. Ktoś musi zajmować się
szewstwem — upierał się Kopacz. — Miałem nadzieję, że mój jedyny syn przejmie po mnie
warsztat, że go nauczę, wykształcę, wykieru-ję na uczciwego, solidnego rzemieślnika. Coraz
mniej dobrych szewców w Warszawie. Bój się Boga, Kaziu, nie idź na milicjanta.
— Nie męcz dziecka — powtarzała stanowczo matka. — Niech robi, co chce. Milicjant to
nie szewc. Mo­
że Kazio kiedyś ministrem zostanie.
Nie pomogły prośby, perswazje, a nawet groźby starego. Dziecko, wspierane przez
matkę, wstąpiło do milicji.
Początkowo był prostym szeregowcem, ale jego pilność, dobre chęci, solidność i
wrodzona inteligencja zostały należycie docenione przez przełożonych i awansował niebawem na
sierżanta.
— A widzisz, a widzisz — mówiła matka, patrząc triumfalnie na ojca. — Kazio już jest
sierżantem. Zo-baczysz, że będą z niego ludzie.
Stary Kopacz nie odzywał się, wzdychał tylko ciężko i rozmyślał nad tym, jak sobie
zorganizować pracę w warsztacie. Potrzebował pomocnika, a kiedy zawiodły go nadzieje na
pomoc syna, postanowił poszukać czeladnika. Zona entuzjastycznie poparła ten pomysł.
— Ale ma się rozumieć. Weź jakiego chłopaka na naukę. Wyręczy clę. Nie będziesz
musiał sam tak tyrać na stare lata.
— Jeszczem nie taki stary — bronił się Kopacz.
— Ale młody także nie jesteś. Już dawno to zauważyłam. Trzeba się rozejrzeć za
chłopakiem.
Okazało się jednak, że to nie taka prosta sprawa. Jakoś nie było chętnych do szewskiego
rzemiosła. Starannie wykaligrafowane ogłoszenie na kawałku tektury zaczęło żółknąć, a
kandydat się nie pojawiał. Dali nawet ogłoszenie do „Życia Warszawy". Także nic z tego.
Któregoś wieczora podczas kolacji Kopa-czowa powiedziała:
— A może byś pogadał z Fabiszewskimi? Może by ci dali Romka?
— Tego idiotę? — skrzywił się Euzebiusz.
— Co z tego, że idiota? Do wbijania gwoździ w podeszwy i klejenia obcasów nie musi być
profesor uni-wersytetu.
— Nie szanujesz, Wikciu, mojej pracy — zmartwił się Kopacz. — A przecież z tego kopyta
tyle lat żyjesz i to całkiem nieźle. Syna żeśmy wychowali. Oj, Wikciu, Wikciu...
— Nie marudź — odburknęła niecierpliwie Kopaczowa. — Denerwujesz mnie tylko, ręce
mi się zaczyna-ją trząść i nie mogę tej nalewki zlać z gąsiora. Jak nie ma nikogo innego, to bierz
Romka. Może go przecie przyuczysz.
Więc Euzebiusz porozmawiał z Fabiszewskimi Ł wziął Romka do warsztatu.
Chłopak był chętny,
A
le współpraca nie od razu ułożyła się pomyślnie. Nowy czeladnik
odznaczał się du­
żą siłą fizyczną, natomiast jego intelekt w pewnym momencie przestał się rozwijać i nic
nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek rozwój ten miał nastąpić. Lubił muzykę'dżezową, za to
czytanie sprawiało mu ogromne trudności, a o pisaniu w ogóle nie było mowy. Miał pogodne
usposobienie i chętnie się uśmiechał, wpadając w prawdziwy zachwyt, jeżeli ktoś go poczęstował
cukierkami.
Do pracy w warsztacie zabrał się ochoczo i chcąc przypodobać się majstrowi walił
młotkiem z taką silą, że zniszczył trzy pary butów, zanim Kopacz wrócił z obiadu. Doszło
oczywiście do straszliwej awantury, którą z trudem załagodziła pani Wiktoria, hamująca męża i
nie dopuszczająca do zbyt drastycznych posunięć. Romek płakał rzewnie, mówił, że chciał jak
najlepiej i obiecywał poprawę.
Powoli jakoś się to zaczynało układać. Kopacz uzbroił się w cierpliwość i poświęcił się
przez jakiś czas działalności pedagogicznej, która dała pewne, choć niezbyt błyskotliwe,
rezultaty.
Podczas porannej toalety Euzebiusz miał zwyczaj zdzierać kartkę z kalendarza. Owego
pamiętnego dnia powiedział do żony:
— Wiesz, Wikciu, że dzisiaj piątek i trzynastego.
Wzruszyła ramionami.
— Zrobiłeś się przesądny?
— Nie, skądże. Tak sobie powiedziałem. Początkowo nic nie wskazywało na to, żeby
feralna liczba czerwcowego piątku miała mieć jakiś wpływ na mistrza Kopacza i jego rodzinę.
Wszystko układało się jak najlepiej. Wątroba pracowała spokojnie, bez żadnych
niepożądanych wybryków, bóle reumatyczne utrzymywały się w granicach normy, nawet Romek
togo dnia wykazywał niezwykłą bystrość umysłu i zupełnie przyzwoicie przybił gumowe fleki do
damskich pantofli.
Kopacz poklepał chłopaka po rozczochranej głowie,
— Dobrze się sprawujesz. Jestem z ciebie zadowolony. Da Bóg, zostaniesz może kiedyś
majstrem. Tylko tak dalej.
Jeżeli chodzi o południowy posiłek, to najpierw szedł na obiad majster, a dopiero po jego
powrocie wyru-szał do majstrowej czeladnik. Pani Wiktoria szykowała swemu podopiecznemu
potężne porcje, wiedząc, że możliwości konsumpcyjne tego chłopca były odwrotnie
proporcjonalno do rozwoju umysłowego, a nie lubiła, żeby ktoś wstawał głodny od jej stołu.
W ten piątek Kopacz trochę później wrócił do warsztatu, ponieważ po golonce poczuł się
dziwnie ocięża­
ły i poobiednia sjesta przedłużyła się nadmiernie.
— No i co tam, Romciu? — spytał, sadowiąc się na swoim taborecie. — Byli jacyś klienci?
— Była — padła lakoniczna odpowiedź.
— Jakaś pani?
— Kobieta.
— Przyniosła buty?
— Przyniosła. Męskie.
— Pokaż.
Romek sięgnął za siebie i spod granatowej ścierki wyjął dwa brązowe, sportowe buty z
niską cholewką.
Kopacz spojrzał i zdumiał się. Buty nie miały w ogóle podeszew, a do tego oba były z
lewej nogi.
— Co, u diabła?
— A bo co? — spytał Romek, który czekał niecierpliwie, żeby mu majster pozwolił iść na
obiad.
— Przecież widzisz, że oba kamaszki z lewej nogi!
— No to co?
— No to to, że normalny człowiek ma jedną nogę prawą, a jedną lewą!
— Eee — skrzywił się lekceważąco chłopak, który najwidoczniej nie przywiązywał wagi
do takich drobiazgów. — Mogę iść na obiad?
— Zaczekaj — zniecierpliwił się Kopacz. — Jeszcze zdążysz opchnąć tę golonkę.
— Golonka! — wykrzyknął podekscytowany Romek, a na jego okrągłej twarzy odmalował
się wyraz nie-biańskiej szczęśliwości.
— Nowe buty — mruczał Kopacz. — Zupełnie nowe buty. Kazała podzelować.
— Kazała przybić podeszwy.
— To podeszwy też przyniosła?
— A przyniosła.
— Dawaj.
Wygłodniały czeladnik znowu sięgnął pod granatową ścierkę i wyjął dwie grube, solidne
podeszwy z podwyższonymi obcasami. Były prawie nie używane.
— Co, u diabla? — powtórzył Kopacz. — Zapisałeś jej nazwisko?
Chłopak energicznie potrząsnął głową.
— Ja tam nie do pisania.
— Powiedziała, gdzie mieszka?
— Nie.
— A kiedy ma przyjść po te buty?
— Jutro. Mówiła, że jej pilno.
— Jak ona wyglądała?
— Zwyczajnie..
— Młoda? Stara?
— A bo ja to wiem.
— Idiota. Chyba potrafisz odróżnić starą babę od młodej dziewczyny — zdenerwował się
Kopacz.
— To mogę iść na obiad, panie majster?
— Idź, idź. Udław się tą golonką.
Po wyjściu chłopaka Kopacz jeszcze raz uważnie obejrzał dziwne buty. Nie ulegało
wątpliwości, że ktoś naumyślnie oderwał obydwie podeszwy. Komu mogło zależeć na tym, żeby
zniszczyć zupełnie nowe buty? W
jakim celu? Dlaczego? I do tego obydwa z lewej nogi.
— Dziwne, bardzo dziwne — mruczał Kopacz. — Numer dwadzieścia dziewięć. Spora
noga. A co się sta­
ło z prawymi butami? Ciekawe.
Kiedy Romek wrócił z obiadu z twarzą wyrażającą szczęśliwą sytość, Kopacz znowu
zaczął go wypytywać. Nic to jednak nie dało. Chłopak powtarzał w kółko „A bo co?" i nie potrafił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl