Zeydler-Zborowski Zygmunt - Dżem z czarnych porzeczek, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ I
Dzielić swoimi uwagami, dawać rady, które nikomu nie są potrzebne.
Wreszcie przyjechało pogotowie i milicja. Lekarz pogotowia potwierdził opinie,
doktora Wasiutowicza.
Otrucie. Najprawdopodobniej cyjanek potasu.
Komendant miejscowego posterunku MO ograniczy! się do postawienia przy
drzwiach pokoju denata milicjanta i bezzwłocznie połączył się z komendą
wojewódzką. Przyjechali bardzo szybko. Mogło się zdawać, że czekali tylko na ten
telefon.
Major Zielniak, posiwiały w milicyjnej służbie, chętnie dobierał sobie młodych
współpracowników, bezbłędnie wyczuwając najzdolniejszych. Lubił też mawiać, że
sama rutyna bez inteligencji to jak śledź w śmietanie bez kieliszka czystej wódki,
danie niby pożywne, ale czegoś brak. Ten stary wyga cieszył się sympatią zarówno
podwładnych, jak i przełożonych. Ceniono go nic tylko jako zdolnego, dobrego
fachow-ca, specjalistę od wykrywania różnego rodzaju przestępstw i zbrodni, alo
także jako człowieka szczerego, pogodnego, obdarzonego dużym poczuciem humoru.
Zielniakowi towarzyszył porucznik Morawski, który niedawno ukończył wydział
prawa i gorąco pragnął zdobyć stawę detektywa. Palił się więc do spraw trudnych,
poważnych, a morderstwa fascynowały go przede wszystkim. Brak mu było
oczywiście doświadczenia, z czego na szczęście zdawał sobie sprawę. Lu-bił więc
asystować przy robocie Zielniakowi, licząc na te, że od starszego kolegi wiele się
nauczy.
Obejrzeli zwłoki. Następnie Zielniak szybkim spojrzeniem obrzucił cały pokój.
— Denat ma ciemną plamę w okolicy warg — powiedział Morawski.
Major skinął głową.
—Zauważyłem. To dżem.
Uważniej przyjrzał się stojącej na stoliku tacy z resztkami śniadania. Zdecydowanym
ruchem ręki po-wstrzymał młodego człowieka.
— Niczego nie dotykaj. Chodźmy. Nie przeszkadzajmy ludziom w robocie.
Podczas gdy fachowcy od daktyloskopii przystąpili do swej urzędowej działalności,
obaj oficerowie odwiedzili kierowniczkę domu wypoczynkowego. Przyjęła ich w
kancelarii. Pozornie wydawała się zupełnie spokojna, ale łatwo można było wyczuć, że
z dużym wysiłkiem panuje nad wzruszeniem. Nerwowym ruchem ręki wskazała
krzesła.
Zielniak "nie od razu zaczął rozmowę. Przyjrzał się kierowniczce i stwierdził, że jest to
kobieta, która może się jeszcze podobać. Co prawda trochę zbyt obfite kształty, ale
jeżeli ktoś ciągłe musi zaglądać do kuchni... Wyjął papierosy i przywoławszy na twarz
jeden ze swoich pogodnych, jowialnych uśmiechów spytał:
— Można panią poczęstować? Potrząsnęła przecząco głową.
— Dziękuję. Nie palę.
— Ale nam pozwoli pani zapalić?
— Oczywiście. Bardzo proszę. Tu jest popielniczka.
— Czy pan Mieczysław Kozielski dawno .przyjechał?
— Zielniak przystąpił wreszcie do rzeczy.
— Jakieś dwa tygodnie temu. Mogę oczywiście podać dokładną datę. Zaraz sprawdzę
w książce.
—Nie, nie — zaoponował major. — Niech się pani nie fatyguje. Sprawdzimy potem.
Na razie to nieistotny szczegół. Pan Kozielski przebywał tu sam?
— Przyjechał z żoną.
— I pani Kozielska jest w tej chwili w pensjonacie?
—Tak. Umieściłam ją w moim pokoju. Może pan sobie wyobrazić, w jakim stanie się
znajduje.
Zielniak pokiwał współczująco głową.
— Oczywiście. Oczywiście. Zapewne się pani orientuje, czym zajmował się pan
Kozielski, jaki zawód reprezentował?
— Był muzykiem, kompozytorem. Komponował
piosenki.
—Piosenki?
— Tak. Dlaczego pana to dziwi? Zielniak uśmiechnął się.
—Nie wiem czemu, ale zdawało mi się, że piosenki w dzisiejszych czasach komponują
ludzie młodzi.
Kierowniczka nieznacznie wzruszyła ramionami.
— No... pana Kozielskiego na pewno trudno by zaliczyć do młodzieży.
— Właśnie. Ale to przecież nie ma znaczenia. Chciałbym się dowiedzieć, kto po raz
ostatni widział pa-na Kozielskiego żywego?
Zmarszczyła brwi, jakby usiłując sobie przypomnieć.
—Chyba Zuzia, jedna z naszych pokojówek.
—Dlaczego pani sądzi, że ona była ostatnią osobą, która widziała pana Kozielskiego?
— Bo przyszła tutaj z bielizną. Rozmawiałam akurat z panią Kozielską...
— Zaraz, zaraz... — przerwał Zielniak. —Może to jakoś sobie uporządkujemy. Proszę
mi dokładnie,
spokojnie wszystko opowiedzieć tak, żebym zrozumiał, jak wyglądała sytuacja. W
jakim celu pani Kozielska przyszła do pani? Czy ot tak sobie, na towarzyską
pogawędkę, czy też miała jakiś konkretny interes?
— Chciała pomówić ze mną w sprawie zamiany pokoju. Skarżyła się, że ich pokój jest
bardzo hałaśliwy. Ja niestety nie mogłam jej dopomóc, ponieważ wszystko u nas,
zajęte. Sezon w pełni.
— Czy pani Kozielska odwiedziła panią przed śniadaniem czy po śniadaniu?
— Po śniadaniu, oczywiście.
— I podczas tej rozmowy weszła tutaj pokojówka z bielizną. Co to była za bielizna?
—Wyprana przez nią bielizna państwa Kozielskich, parę koszul, skarpetki, chusteczki
do nosa, zdaje się, że i pidżama.
— Dlaczego Zuzia przyniosła tutaj bieliznę? Mogła przecież zanieść ją do ich pokoju.
—Myślała, że pan Kozielski może jeszcze śpi, nie chciała go budzić. Widziała, jak pani
Kozielska wchodziła do mnie i dlatego...
—Rozumiem — Zielniak wyjął nowego papierosa i
zaczął ugniatać go w palcach. — I jak się wreszcie skończyło z tą bielizną?
— Pani Kozielska kazała odnieść ją do swojego pokoju.
— I Zuzia odniosła bieliznę do pokoju państwa Kozielskich.
— Tak.
—Dlatego pani sądzi, że Zuzia jest ostatnią osobą, która widziała pana Kozielskiego
żywego.
— Tak. Pani Kozielska nie siedziała już tu długo. Skończyła rozmowę ze mną i poszła
do siebie na górę. Wtedy zobaczyła, że jej mąż...
—Czy moglibyśmy porozmawiać z Zuzią? — spytał Zielniak.
Kierowniczka wstała.
— Oczywiście. Zaraz ją tu przyślę. Czy pan chce, żebym była obecna przy tej
rozmowie?
— Może to niekonieczne.
Po chwili do pokoju weszła zapłakana dziewczyna.
Nie wiadomo właściwie, dlaczego tak rozpaczała po śmierci człowieka, który był dla
niej jednym z wielu gości. Najwidoczniej uważała, że lak wypada.
Zielniak zajął prezydialne miejsce pani kierowniczki.
— Proszę, niech pani siada.
Usiadła na brzeżku krzesła i hałaśliwie wytarła zaczerwieniony od płaczu nos.
— O której zaniosła pani śniadanie do pokoju państwa Kozielskich?
— Tak j ak zwykle.
— To znaczy o której godzinie? Wzruszyła ramionami.
— Bo ja tam wiem. Nie patrzę ciągle na zegarek. Nic było chyba jeszcze dziewiątej.
Może za dwadzieścia dziewiąta, może za piętnaście.
— Czy kiedy pani wnosiła śniadanie, oboje państwo Kozielscy byli w pokoju?
— Oczywiście. Jeszcze w łóżkach leżeli.
— Rozmawiali z panią?
— Pan Kozielski spytał, jaka pogoda, chociaż widział przecie przez
A
okno, że
słoneczko pięknie świeci.
Ale on zawsze taki był rozmowny... — znowu chlipnęła.
Zielniak pokiwał głową.
— Tak. To prawda. Słoneczko pięknie świeci. Proszę nam teraz powiedzieć, jaki dżem
roznosiła pani dzisiaj do śniadania.
—Jaki dżem? — zdziwiła się Zuzia.
—Właśnie. Chcielibyśmy się dowiedzieć, jaki to był dżem: truskawkowy, agrestowi'i,
śliwkowy... No jaki?
—Dzisiaj był malinowy i z czarnych porzeczek.
— Czy do każdego pokoju zaniosła pani obydwa dżemy?
—Nie, skądże... Albo taki, albo taki.
—Na jednej miseczce?
— Oczywiście. A po cóż nosiłabym dżem na dwóch miseczkach?
—A czy pani pamięta, jaki zaniosła pani do pokoju państwa Kozielskich?
Pokręciła głową.
— Nie, proszę pana. Jakże mogę pamiętać? Tyle gości. Wszystkim trzeba zanieść
śniadanie do pokoju, i ta galopem.
— Zrozumiałe. Proszę nam jeszcze powiedzieć, jak właściwie było z tą bielizną
państwa Kozielskich?
— Zwyczajnie. Uprałam, uprasowałam i przyniosłam tutaj, bo widziałam, że pani
Kozielska weszła do pani kierowniczki i dlatego...
—Co powiedziała pani Kozielska?
—Kazała mi zanieść bieliznę do ich pokoju.
—I zaniosła pani?
—Oczywiście.
—Czy rozmawiała pani wtedy z panem Kozielskim?
—Śmiałam się.
—Z czego?
—A takie tam... Starszy człowiek, a zawsze go się
jakieś zbytki trzymaty.
—Jakie zbytki?
— Nic takiego... Uszczypnął mnie. On w ogóle lubił mnie szczypać.
—I pani na to pozwalała?
—A dlaczego nie? Samo szczypanie jeszcze nic takiego. Nie będę przecież o takie
głupstwo z gościem się awanturować. Zresztą pan Kozielski przyjemny był człowiek.
Dal się lubić. Szkoda go...
— No, no, niech pani nie płacze — powiedział prędko Zielniak, widząc, że dziewczyna
podnosi chusteczkę do oczu.— Proszę nam wyjaśnić, czy goście po śniadaniu
wystawiają tace z naczyniami?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl