Zeydler-Zborowski Zygmunt - Jałowce jak cyprysy, 1957 ebooków literatury polskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]ZYGMUNT
ZEYDLER-ZBOROWSKI
JAŁOWCE
JAK CYPRYSY
Krajowa Agencja Wydawnicza
Rozdział I
Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą
bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych
myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak
silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym
wysiłkiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do końca
utrzymać nerwy na wodzy.
Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą,
beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak
ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że
podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach
wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy
trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie
przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku
stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.
- Gdzie jest łopata? - spytała. Głos jej nie zdradzał
najmniejszego wzruszenia.
- W piwnicy - wykrztusił z wysiłkiem.
- To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci
jest?
- Nie mogę... nie mogę... Zrozum...
- Przestań - ucięła energicznie. - Wszystko przemyśleliśmy,
omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na
bezsensowne refleksje.
Odwrócił się.
- Chyba rozumiesz, że... - urwał, napotkawszy twarde
spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu.
Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedziała z
odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę.
Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał
zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg odmawiały
posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem.
Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału
religijnego nabrały dla niego zupełnie niespodziewanie
ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby
najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną
koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić
odpowiedzialność za czyn, jaki brał na swoje sumienie.
Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do
nabożeństwa.
W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, solidniejszą,
osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił
na górę.
Hanka oczekiwała go niecierpliwie.
- Cóżeś tam robił tyle czasu?
- Szukałem łopaty. - Przestraszył się własnego głosu, taki był
zmieniony, zachrypnięty.
- Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do
plastikowego worka. Wszystko przygotowałam.
Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.
- Daj mi wódki.
Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Nalała.
- A ty?
- Co ja?
- Ty. się nie napijesz?
Energicznie potrząsnęła głową.
- Ja nie muszę dodawać sobie odwagi.
Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój,
opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgodnych z naturą
kobiety doprowadzały go do wściekłości. Wypił wódkę i
trzasnął kieliszkiem o podłogę.
- Nie hałasuj - upomniała go i zgasiła światło.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli
ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastikowego
worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała
dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie kogoś, kto przygotowuje
paczkę, żeby ją nadać na poczcie. Zawiązała worek i
powiedziała:
- Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.
Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć
wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.
Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.
- Włóż płaszcz. Deszcz pada - powiedziała z troską w głosie. -
Zmokniesz.
Żachnął się.
- Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza.
Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, rysujący się
niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba,
wyglądał jak cyprys. Pod nim zaczął kopać.
Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłodnymi
uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz.
Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał
zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej
zapewne wyczekująco koło okna.
Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod
uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą.
„Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie.
Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem
zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się,
że jakiś ohydny, szyderczy głos szepce mu do ucha: „Grabarz!
Grabarz!”
Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwałtownie i o
mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.
- Cicho - szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. -
To ja. Co ty tu jeszcze robisz?
Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciśnięte zęby. -
Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem.
Dotknęła jego ręki.
- Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź.
Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele
spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu,
żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zaplanowali, obmyślili,
razem podjęli tę decyzję.
Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał plastikowy
worek, wypełniony nieruchomym ciałem.
Hanka, która w ciemnościach poruszała się z całkowitą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]