Zawsze zdążysz umrzeć - Elizabeth Lowell, Książki - romanse, Lowell Elizabeth

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- WSZYSTKO DLA PAŃ -
LOWELL
- WSZYSTKO DLA PAN -
Powieści ELIZABETH LOWELL
w Wydawnictwie Amber
A teraz miłość
Bez kłamstw
Zawsze zdążysz umrzeć
Kolor śmierci
Krajobrazy miłości
Na koniec świata
Pamiętne lato
Piękna marzycielka
Pustynny deszcz
Sen zaklęty w krysztale
Przekład
Agata Kowalczyk
Zawsze zdążysz umrzeć
&
AMBER
ELIZABETH
Prolog
Ktoś umrze. Zaraz.
Koszmarny grymas, bezgłośny śmiech i myśl.
Nikt nie widział intruza, który bezszelestnie sunął po starym perskim dy­
wanie. Nikt nie usłyszał, jak otworzyły się drzwi biblioteki.
Szpitalne łóżko i butla z tlenem wyglądały dziwacznie wśród rzędów opraw­
nych w skórę książek i obramowanych złotem portretów Andrew Jacksona
Quintrella I i jego żony, Isobel Mercedes Archulety y Castillo. Ambicja, która
stworzyła jedną z największych posiadłości w Nowym Meksyku i zapocząt­
kowała polityczne kariery przyszłych Quintrellów, wyzierała z jankeskich błę­
kitnych oczu A.J. Quintrella, Równie nieokiełznana ambicja jednej z najstar­
szych rodzin w Nowym Meksyku płonęła w brązowozielonych oczach Isobel.
Starzec leżący bez ruchu na szpitalnym łóżku był ich wnukiem. Ogień
ambicji prawie się już w nim wypalił. Miał zakończyć życie tak, jak je roz­
począł, na ranczu Quintrellów. Żadnych szpitali, pielęgniarek, lekarzy. Żad­
nego szeptania, zamieszania, fałszywych uśmiechów nadziei.
Niebyło nadziei.
Przez niemal stulecie Senator cieszył się bogactwem, prestiżem i władzą
rodu Quintrellów. Przez osiemdziesiąt lat przewodził rodzinie, trzymając ją
w twardej garści władzy absolutnej. Teraz powoli ulegał zastoinowej niewy­
dolności serca. Na razie tlen ułatwiał mu odpoczynek. Z czasem i to nie
pomoże. Wtedy Senator się udusi.
Zdychaj, starcze. Dlaczego nie możesz po prostu umrzeć i zaoszczędzić
nam wszystkim kłopotu?
7
Okolice Taos w Nowym Meksyku
Styczeń, wtorek. 3.00
S
tary dom wzdychał i jęczał pod naporem śnieżycy, jakby ktoś miał umrzeć.
Nie było odpowiedzi, oprócz powolnego, płytkiego, nieznośnie regularne­
go oddechu Andre w Jacksona Quintrella III,
Żyłeś jak pogański król. Dlaczego nie możesz umrzeć tak samo? Ale nie,
ty musiałeś mieć wszystko - pogańskie życie na ziemi i chrześcijańskie ży­
cie po śmierci.
Ojciec Roybal złoży tego ranka kolejną wizytę i będzie namawiał byłego
Senatora Quintrella, by oczyścił duszę z całego zła i sięgnął po boskie prze­
baczenie. Przebaczenie już na niego czeka.
Marnotrawni synowie zawsze mogli na nie liczyć.
Spowiedź może być dobrodziejstwem dla duszy, ale dla żyjących oznacza
piekło. A ja nie chcę żyć w piekle, starcze.
Teraz twoja kolej, by go zasmakować.
Nareszcie.
Ręce w rękawiczkach wyjęły rurkę z tlenem z nosa Senatora. Ręce w ręka­
wiczkach podniosły poduszkę z łóżka i przycisnęły ją łagodnie, stanowczo,
nieubłaganie do twarzy starego człowieka. Oddech stał się wolniejszy,
aż w końcu ustał. Mężczyzna zaszamotał się, z początku słabo, potem gwał­
townie, ale nie mógł walczyć z tą zabójczą, łagodną siłą, która odcięła mu
dopływ powietrza. Minuta, dwie i było po wszystkim, serce zatrzymało się,
w miejsce życia pojawiła się śmierć.
Jeszcze mniej czasu zajęło mordercy wygładzenie pościeli, umieszczenie
na powrót rurki z tlenem, odłożenie poduszki na miejsce i wyjście z pokoju
w szorstkie objęcia nocy.
Rozdział 1
Quintrełlów, położony kilkaset metrów niżej i niecałe dwieście metrów
od podnóża długiej, poszarpanej grani, na której stali. Cmentarz otaczał bia­
ły parkan z kutego żelaza, jakby śmierć dało się utrzymać z dala od żywych
za pomocą tak prostego środka.
Na skraju doliny tutejsze sosny - piniony - odcinały się czernią od cien­
kiej powłoki śniegu. Gałęzie topól rosnących wzdłuż strumienia zima ob­
darła do cienkiej, bladej skóry. W czarno-białym krajobrazie nieregularny
prostokąt i usypana obok pryzma czerwonej ziemi, przykryta brezentem, wy­
dawały się nie na miejscu. Trzy kruki przysiadły na brezencie jak goście,
którzy czekają, aż ktoś ich obsłuży. W poprzek świeżo wykopanego grobu
leżała polerowana trumna, gotowa do opuszczenia na znak pastora.
Pierwsze samochody konduktu pogrzebowego podjechały pod cmentarz
i zatrzymały się przy ozdobnym białym parkanie. Nie miało ich być wiele;
w uroczystości brali udział tylko duchowni i najbliższa rodzina Senatora.
Publiczne nabożeństwo odbyło się wczoraj w Santa Fe, wraz z całym me­
dialnym cyrkiem. W dostojnej katedrze wypełnionej zapachem więdnących
kwiatów ci sławni i ci zaledwie znani wymieniali sztuczne uśmiechy, mocne
uściski dłoni i starannie przemyślane kłamstwa.
Daniel Duran odruchowo obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, czyjego
sylwetka wciąż jest niewidoczna z dołu, wtopiona w wysoką sosnę. Była.
Tak jak sylwetka jego ojca.
Dan i John nie należeli do sławnych ani znanych. Nie zostali zaproszeni
ani na nabożeństwo, ani na pogrzeb zmarłego, którego nazywano Senato­
rem. Ale to nie miało znaczenia dla Dana. I tak by nie poszedł.
9
Okolice Taos, niedziela, rano
D
waj mężczyźni mrużyli oczy od wiatru, patrząc na rodzinny cmentarz
Więc dlaczego tu jestem?
Dobre pytanie. Odpowiedzi nie znał. Nie był nawet pewien, czy chciał ją
znać.
Wiatr pędzący od surowych szczytów gór Sangre de Cristo smakował śnie­
giem, dalą i głębią czasu, na myśl o której większość ludzi czuła się nieswo­
jo. Głębią niezmierzoną. Niewyobrażalną. Tak potężną, że ludzkość wyda­
wała się przy niej mała niczym zabawny przypis pod czterema miliardami lat
historii Ziemi.
Dan lubił tę głębię. Ludzie naprawdę byli zabawni. Śmiechu warci. Tylko
takie spojrzenie pozwalało nie popaść w obłęd.
A on obiecał sobie, że przez kilka miesięcy nie będzie o tym myślał. O tym,
jak nie popaść w obłęd.
Jeśli nie tracisz głowy, kiedy trącają wszyscy dookoła, jest duża szansa, że
nic rozumiesz sytuacji. Bo niby dlaczego mówi się, że ignorancja to błogo­
sławieństwo?
Z ponurym uśmiechem odwrócił się tak, by jego zraniona noga nie brała
na siebie uderzeń brutalnego wiatru.
- Powinieneś był zostać w domu - powiedział John Duran.
Dan posłał ojcu spojrzenie z ukosa,
- Wysiłek dobrze robi mojej nodze.
- Ten staruch nigdy nie uznał ciebie ani twojej matki za swoich krew­
nych. Do diabła, on ledwie uznawał swoją prawowitą córkę.
Dan wzruszył ramionami, pozwalając, by wiatr przeczesał mu ciemne włosy,
których nie chciało mu się strzyc od paru miesięcy.
- Nie traktuję tego osobiście. Nigdy nie uznał żadnego ze swoich bękar­
tów.
No cóż, to najlepsza rzecz, jaka się wydarzyła, od kiedy zjawiłeś się tu
trzy miesiące temu.
Kiedyś Dan uśmiechnąłby się, ale to było, zanim ból wyrzeźbił mu twarz,
a cynizm przeżarł duszę.
- Jak to?
- Zależało ci na czymś na tyle, żeby iść pięć kilometrów po śniegu.
Ciemne brwi Dana uniosły się.
- Było ze mną aż tak źle?
- Nie - odparł John. - Ale jesteś inny. Za mało radości. Za dużo smutku.
Mniej śmiechu. Więcej milczenia. Jesteś za stary jak na swoje trzydzieści
cztery lata.
Dan nie zaprzeczał. Ojciec miał rację,
- To coś więcej niż rana. John wskazał prawą nogę syna, poszarpaną
stalą i bólem. Mięśnie i kości zdrowieją. Emocje... - Westchnął, - Cóż,
potrzebują więcej czasu. A bywa, że nie zdrowieją wcale.
- Masz na myśli mamę i to, co się stało z jej matką. Cokolwiek to było.
John skinął głową.
- Wciąż o tym nie mówi,
- I dobrze.
Mam nadzieję.
Kilka lat temu tak nie myślałeś.
- Kilka lat temu nie rozumiałem, jak to jest ze śpiącymi psami i minami
przeciwpiechotnymi. Teraz już rozumiem.
I właśnie to martwiło Dana. Szwagierka Senatora, Winifred, miotała się
bez opamiętania, kopiąc śpiące psy na prawo i lewo. Prędzej czy później
wdepnie na minę i obudzi coś strasznego. Tak strasznego, że jego matka
nigdy nie chciała o tym rozmawiać, nawet z człowiekiem, którego kochała.
Dwaj mężczyźni w milczeniu patrzyli na lśniącą białą limuzynę, która za­
trzymała się przed szeroką bramą cmentarza. Para na tylnym siedzeniu, Josh
Quintrell i jego żona Annę, czekali, aż kierowca otworzy im drzwi. Ich syn,
A.J. V zwany Andym, wysiadł sam i odwrócił się plecami do wiatru zmiata­
jącego śnieg z ziemi. Kiedy jego rodzice wysiedli, ich ubrania w świetle
szarego dnia były równie czarne jak kruki przycupnięte na brezencie obok
grobu.
Podjechał drugi samochód i zatrzymał się obok limuzyny. Wyłoniła się
z niego wysoka, szczupła kobieta. Wystawiła się na ukąszenia wiatru z led­
wie dostrzegalnym wahaniem, wskazującym na jej wiek. Szare jak stal wło­
sy pod mantylką z czarnej koronki pozwoliły rozpoznać Winifred Simmons
Więc po co było leźć pieszo po górach na jego pogrzeb? I nie próbuj mi
wmawiać, że to dla treningu. Mogłeś zrobić parę okrążeń wokół rynku w Taos.
Byłoby znacznie mniej zachodu.
Przez chwilę słychać było tylko lodowaty wiatr świszczący po grani. W koń­
cu Dan powiedział:
Nic wiem.
John burknął pod nosem. Wątpił, żeby jego niesamowicie bystry syn nie
wiedział, dlaczego odmrażają sobie jaja na grani Castillo, patrząc, jak jeden
z najsłynniejszych kobieciarzy w Nowym Meksyku idzie do piachu. A może
Dani naprawdę nie wiedział?
- Jesteś pewien? - zapytał.
Tak.
10
11
y Castillo, szwagierkę zmarłego Senatora, która przez ponad siedemdziesiąt
lat nie znalazła niczego, bez czego nie mogłaby żyć. W tym również męż­
czyzny.
- Piekielna baba - powiedział John niemal z podziwem.
- Tak się mówi na kogoś, kto szuka min, depcząc i kopiąc wszystko w za­
siągu wzroku?
John w milczeniu pokręcił głową. Nie wiedział, dlaczego Dana tak niepo­
koją prowadzone przez Winifred badania przeszłości rodziny. Zapytał, w czym
problem, ale Dan tylko się najeżył. John nie nalegał. Kiedy jego syn praco­
wał dla rządu, nie mówił o swojej pracy. Kilka lat temu zaczął pracować dla
St. Kilda Consulting i wciąż nie mówił o pracy.
Z samochodu wysiadła kolejna osoba, kobieta w płaszczu sięgającym ko­
stek. Wełniany szal, luźno zawiązany wokół głowy, uniósł się na wietrze.
Złapała go dłońmi w rękawiczkach i zawiązała staranniej, ale przez krótką
chwilę bujne kasztanowe włosy zapłonęły w zimowym świetle żywym kolo­
rem.
- To ona? - zapytał John.
Pytasz o wariatkę, która zamierza wleźć prosto na pole minowe Quin-
trellów? Tak, to ona, niejaka Carolina May, dla przyjaciół Carly.
- Sprawdziłeś ją?
A jak myślisz?
- Sprawdziłeś. No i?
- Słodka Carly nie ma o niczym pojęcia.
Fatalnie.
- Nieszczęścia chodzą po ludziach.
Szczęknęła otwierana brama i kruki odfrunęły na blade gałęzie topoli. Im
się nie spieszyło.
wziąć udział w pogrzebie słynnego Senatora Quintrella. Z drugiej jednak
strony, czuła się jak intruz - którym w końcu była. Nic nowego. Zawsze
i wszędzie czuła się obco.
Z nadzieją, że wygląda na odpowiednio przejętą pogrzebem człowieka,
którego nie znała, przeglądała w pamięci listę urządzeń elektronicznych
i ubrań, które wrzuciła do swojej małej terenówki. Kiedy Winifred Simmons
zażądała, by przyjechała na ranczo cztery tygodnie wcześniej i rozpoczęła
pracę nad historią rodu Castillo, Carly wysłała część podstawowych artyku­
łów potrzebnych w pracy genealoga nocnym lotem na ranczo Quintrellów.
Nie czekały na nią, gdy dotarła tu wczoraj wieczorem, wykończona jazdą
z północnego Kolorado. Stłumiła ziewnięcie i skupiła uwagę na grobie. Właś­
nie po to tak się spieszyła: aby być świadkiem pogrzebu człowieka legendy
i zrelacjonować go przyszłym pokoleniom.
- ...by nie rozpaczać nad śmiercią wielkiego człowieka - mówił pastor -
ale radować się, że odrzucił wrzawę śmiertelnych...
Carly z kamienną twarzą słuchała, jak pastor sieka na strzępy słowa Szeks­
pira, próbując je wpasować w mowę pogrzebową. Zerknęła kątem oka na
drugiego duchownego, księdza, który miał nadzieję nawrócić umierającego
Senatora na katolicyzm. Ojciec Roybal przyszedł tu na specjalne zaprosze­
nie Josha Ouintrella, jedynego żyjącego dziecka zmarłego, gubernatora wspa­
niałego stanu Nowy Meksyk. Mimo zaszczytu, jaki go spotkał, dobry księ-
żulo wyglądał, jakby wolał odprawiać mszę, niż stać w milczeniu. A może
po prostu był zasmucony utratąjednej z najbardziej znanych duszyczek Ame­
ryki.
Wiatr drapał ziemię lodowatymi pazurami. Annę Quintrell otuliła się szczel­
niej sobolowym płaszczem i naciągnęła na głowę szeroki kaptur. Wczoraj
w Santa Fe, gdzie błyskały flesze aparatów, a telewizyjne reflektory płonęły
jak błędne ognie, miała na sobie prosty czarny płaszcz z wełny. To, że uro­
dziła się, by nosić sobole, a nie wełnę, było faktem, z którym ani ona, ani jej
mąż nie starali się afiszować przed wyborcami. Błękitna krew błękitną krwią,
ale kiedy mężczyzna kandydował na prezydenta, ubierał się jak Abe Lincoln
i pilnował, żeby jego żona robiła to samo.
Drogi sobolowy płaszcz Annę był dla Carly suchym faktem, tak samo pier­
siowy kaszel Winnifred czy zmarszczki zmęczenia na twarzy Josha Ouin­
trella. Nawet gdy się jest po sześćdziesiątce, utrata ojca to ciężkie przeżycie.
- ...z błogosławionymi, co przemierzają samotną drogę...
Teraz pastor eksploatował Miltona. Carly pochyliła głowę, by ukryć
uśmiech, i pożałowała, że nie zabrała na cmentarz dyktafonu. Nie chciała
uronić żadnego z drobiazgów, które przekształcą historię rodziny Ouintrellów
Rozdział 2
Rodzinny cmentarz Quintrellów
Niedziela, rano
C
arly May wychowała się w Kolorado, w Górach Skalistych, więc sucha,
12
13
mroźna górska zima nie była jej obca. Mimo to dłonie drętwiały jej w czar­
nych rękawiczkach, które w pośpiechu kupiła na pogrzeb. Uwielbiała od­
krywać i opisywać przeszłość rodzin, czuła się więc zaszczycona, że może
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl