Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni, EBooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan Osieckibigniew ReligaCZŁOWIEK Z SERCEM W DŁONI1~VoszyAski i S-kaCopyright Š Zbigniew Religa & Jan Osiecki, 2009Projekt okładki Paweł PanczakiewiczZdjęcie na okładceFilip Klimaszewski/Agencja GazetaZdjęcia w ksišżceZ archiwum domowego prof. Zbigniewa Religi, z archiwum Fundacji Kardiochirurgii w Zabrzu, z archiwum lšskiego Centrum Chorób Serca, Igor Morye, James Stanfield/National Geographic StockRedaktor prowadzšcy Marek WłodarskiRedakcja Irma IwaszkoKorektaBronisława Dziedzic-WesołowskaŁamanie Ewa WójcikISBN 978-83-7648-019-0Warszawa 2009 WydawcaPrószyński Media Sp. z o.o. 02-654 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.plDruk i oprawaToruńskie Zakłady Graficzne Zapolex Sp. z o.o.Ksišżkę tę dedykuję mojej żonie Annie, która wspomagała mnie swojš mšdrociš, rozsšdkiem, dobrociš i zawsze była przy mnie w krytycznych i złych chwiłach.A także tym wszystkim, którzy współtworzyli ze mnšKlinikę i Fundację w Zabrzu.Zbigniew ReligaN UOczarowanie chirurgišCo się czuje, majšc ludzkie serce w ręku?[Profesor długo się zastanawia]. Chłód! To serce jest zimne, bo podczas przygotowania do przeszczepu zostaje schłodzone do temperatury czterech-omiu stopni Celsjusza. Po prostu to jest kawałek mięsa. To, co najpiękniejsze, zaczyna się dziać póniej, gdy puci się krew.To znaczy?Ono zaczyna bić. Dla mnie to cud natury, kiedy serce w pustej klatce piersiowej zaczyna bić i utrzymywać kršżenie.Co jest pana największym osišgnięciem?Ludzie łšczš moje nazwisko z pierwszš transplantacjš serca w Polsce. Ale wiem, że gdybym ja nie spróbował, to może cztery, a może pięć lat póniej inni zrobiliby tę operację. Jestem natomiast przekonany, że nikt nie zajšłby się tworzeniem polskiego sztucznego serca.Gdybym nie walczył o stworzenie tego urzšdzenia, dzi kilkaset osób już by nie żyło, bo nie byłoby sztucznych komór, które uratowały im życie i zdrowie.A trzeba było walczyć?Tak, i to ze rodowiskiem medycznym.Dlaczego? Chodziło o pienišdze?Nie tylko. Częć osób uważała, że jestem idiotš, bo rzucam się na rzecz, która ich zdaniem była niewykonalna w polskich warunkach. Ale9powtarzam, warto było o to walczyć. Warto było pokonywać te trudnoci techniczne.W moim życiu jest tak, że na poczštku spotyka mnie sporo porażek i wszystko wyglšda na to, że działanie skończy się spektakularnš katastrofš. Jednak z biegiem czasu przychodzš sukcesy. Ale gdyby nie przeszczep serca, nigdy nie zdobyłbym takiej pozycji, aby zebrać ludzi i fundusze potrzebne na budowę sztucznych komór i sztucznego serca.Zacznijmy jednak od poczštku. O jakiej pracy marzył pan w młodoci?W szkole redniej mylałem o studiowaniu filozofii. Zastanawiałem się także nad dziennikarstwem. Takie plany snułem w dziesištej albo jedenastej klasie.To dlaczego został pan lekarzem?Moi rodzice patrzyli na życie dosyć praktycznie. Wydaje mi się, że ich zdaniem zawód filozofa nie był zbyt użyteczny i nie rokował nadziei na karierę. Uznali natomiast, że profesja, w której zawsze można znaleć pracę, to medycyna. Poza tym w owym czasie lekarz cieszył się ogromnym szacunkiem i uznaniem społecznym. W klasie maturalnej, po wielu rozmowach, przekonali mnie do zdawania na medycynę. Mylę, że uległem, bo nie byłem w stu procentach przekonany do filozofii.A do medycyny?Chyba też nie. Na pewno nie wierzyłem, że dostanę się na akademię medycznš. Było wielu chętnych. Nie wiem, jak to się stało, pewnie dużo w tym przypadku czy, jak kto woli, szczęcia, ale udało mi się zdać za pierwszym razem.Chirurgia była pana wiadomym wyborem czy znowu dziełem przypadku?Zdecydowanie to drugie. W trakcie pierwszych dwóch lat studiów uczylimy się przedmiotów ogólnych, to znaczy biologii, chemii... Na poczštku byłem pewien tylko jednego: że na pewno nie będę chirurgiem. Wtedy ta praca kojarzyła mi się ze strasznie nudnym rzemiosłem. Po prostu trzeba co wycišć, docišć, ale nie ma w tym żadnego wyzwania, powiedziałbym, intelektualnego.Co zmieniło pańskie nastawienie?Na trzecim roku rozpoczęlimy zajęcia kliniczne. Zafascynowałem się internš. Tym ogromem wiedzy i intuicji, które sš potrzebne, by bardzo szybko zdiagnozować pacjenta. Diagnostyka jest teraz zupełnie inna - wtedy lekarz musiał przede wszystkim umieć biegle posługiwać się stetoskopem oraz10właciwie rozmawiać z chorym. W ten sposób stawiał diagnozę. Dodatkowe badania były niesłychanie prymitywne: ot, pobranie i analiza krwi, rentgen, i nic więcej. Trafne odgadnięcie, co dolega pacjentowi, jawiło się wówczas jako wspaniała, niemal magiczna sztuka. Sšdziłem, że tym włanie będę się zajmował. Ale mój kolega z roku Wiesiek Kilian chodził jako wolontariusz na ostry dyżur do III Kliniki Akademii Medycznej w Warszawie. W końcu zaproponował, żebym wybrał się tam z nim.I to zaproszenie stało się poczštkiem przygody z chirurgiš?Przyszedłem kiedy po południu. Zaczšłem obserwować, co się dzieje. Spędziłem na oddziale całš noc. I od razu zafascynowałem się pracš chirurga.Co w niej było tak pocišgajšcego?Do kliniki trafiali ludzie z wypadków. Chirurdzy operowali nieraz przez całš noc. To wyglšdało niesłychanie romantycznie.Romantycznie?Tak. Pogotowie przywoziło pacjenta, który umierał, ale chirurdzy - dzięki szybkim decyzjom i niesamowitym umiejętnociom - dawali mu szansę na dalsze życie. To było naprawdę oszałamiajšce. Wtedy zakochałem się w chirurgii. Zaczšłem chodzić na wszystkie dyżury w tej klinice. Gdyby nie ta pierwsza noc, pewnie nigdy nie zostałbym chirurgiem.Od czego pan zaczynał?Na poczštku nasza rola ograniczała się do przewożenia chorych ze stołu operacyjnego na łóżko. Pełnilimy funkcję salowych. Ale nasza pomoc została nagrodzona. Pozwolono nam przyglšdać się pracy chirurgów podczas operacji. Potem moglimy już znieczulać pacjentów przed operacjš. Bo wówczas nie było jeszcze specjalizacji anestezjologicznej i chirurdzy najpierw sami znieczulali, a potem operowali.To była już odpowiedzialna praca.Szczerze mówišc - i patrzšc z perspektywy czasu - chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak niebezpieczne było dla operowanych to, co robilimy. Wtedy pacjenta usypiało się eterem. Chory leżał na stole, zakładało mu się maskę, prosiło, by głęboko oddychał, i dawało eter na maskę. Teraz z przerażeniem mylę, że można było w ten sposób wyrzšdzić wiele krzywdy. Na szczęcie obyło się bez żadnego wypadku. Odpornoć chorych ratowała ich przed naszš niewiedzš i błędami [mieje się]. W końcu lekarze, z którymi się zaprzyjanilimy, dali nam szansę umyć się na haki" - jak okrela się przygotowanie do operacji. To była kolejna nagroda za naszš pomoc.11Jaka operacja była tš pierwszš"?Wycięcie wyrostka robaczkowego.Co się czuje, majšc po raz pierwszy w życiu skalpel w rękach?Strach.7Poważnie, przez cały czas towarzyszył mi straszny lęk, żeby nie zrobić pacjentowi krzywdy. Obawiałem się, że mi ręka zadrży i co pójdzie nie tak. Oczywicie bez przerwy czuwał obok mnie chirurg, który podpowiadał, co zrobić, jak nacišć, gdzie założyć szew itp. Nie było żadnego zagrożenia dla chorego. A jednak czułem strach.Czy w pana oczach ten pierwszy zabieg nie odarł fachu chirurga z owego romantyzmu, który tak pana wczeniej zachwycił?Nie, ani ta operacja, ani żadna inna w moim odczuciu nie pozbawiła tej pracy magii. W chirurgii fantastyczne jest to, że nigdy nie zdarza się dwa razy taki sam przypadek. Nawet z wyrostkiem robaczkowym: z powodu różnic w budowie pacjentów wyrostek zawsze leży troszkę inaczej, za każdym razem inny jest też stopień zaawansowania choroby. I choć wycięcie wyrostka jest traktowane jako jedna z najłatwiejszych operacji, czasem może być z różnych powodów bardzo ciężka pod względem technicznym. Zdarza się na przykład tak zwany wyrostek zakštniczy, który dosłownie trudno znaleć. I jeli używa się skalpela nieostrożnie, można wyrzšdzić pacjentowi dużš krzywdę.Jaki był ten pierwszy operowany przez pana przypadek?Na szczęcie łatwy. Zresztš gdyby było inaczej, natychmiast zastšpiłby mnie chirurg, pod którego nadzorem operowałem. Ale i tak te proste zabiegi dawały mi ogromnš satysfakcję. Czułem, że jestem już prawdziwym chirurgiem [mieje się].Ale od wycięcia wyrostka do leczenia serca wiodła jeszcze bardzo długa droga?Rzeczywicie. W tamtych czasach kliniki akademii medycznych charakteryzowały się jednš wspólnš cechš: tam było strasznie dużo asystentów oraz lekarzy. Tak naprawdę - za dużo wykwalifikowanego personelu medycznego w stosunku do liczby przeprowadzanych operacji. Ci lekarze dosłownie walczyli między sobš o pacjentów, a nagroda w postaci możliwoci przeprowadzenia operacji była rzadkociš. Moi koledzy należeli do kółka chirurgicznego. Ja się tam nie zapisałem, ponieważ widziałem, że ich opiekun daje im do zrobienia zadania polegajšce na napisaniu opracowania na podstawie jakiej ksišżki.12Powielanie wydawnictw wydawało mi się bezsensowne. Chciałem operować, a nie pisać pseudonaukowe prace.Jak udało się panu to zrobić?Znowu trochę przypadkiem. Gdy byłem na pištym roku, jeden z asystentów z kliniki chirurgicznej przeszedł do nowo powstajšcego szpitala miejskiego, gdzie otwierano także duży oddział. Pacjentów było sporo, za to zdecydowanie mniej asystentów. Wręcz brakowało ršk do pracy. Ten naukowiec został tam asystentem ordynatora i zaproponował mi, żebym zaczšł do nich przychodzić jako wolontariusz. Zatrudnieni tam lekarze tworzyli wietny zespół - nie tylko doskonałych fachowców, ale także bardzo miłych ludzi. Niezwykle szybko zaczęli mnie traktować jak swojego kolegę, mimo że nie skończyłem jeszcze stu... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl