Zelazny Roger-Róża dla Eklezjastesa, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Roger Żelazny
Róża dla Eklezjastesa
Four for Tomorrow & The Doors of his Face The Lamps of his Mouth
Przełożyli Bożena Jóźwiak Jarosław Kotarski Zbigniew A. Królicki
Theodore Sturgeon
W dziedzinie science fiction nie było zjawiska podobnego do Żelaznego od czasu…
Tak zaczynał się pierwszy szkic tej przedmowy i na tym etapie pozostał przez jakieś
czterdzieści osiem godzin, podczas gdy ja biedziłem się nad zakończeniem tego zdania w sposób pre-
cyzyjny i sprawiedliwy Jedynym rozwiązaniem jest tu wyrzucenie ostatnich dwóch wyrazów, ale
nawet wtedy rozminie się ono z prawdą, gdyż określenie „science fiction” ogranicza stan faktyczny
Przecież tak wiele z tego, co wydawane jest jako science fiction, wcale mą nie jest Z kolei coraz
więcej literatury tego gatunku jest publikowane bez tej etykietki (a cieszy się wielkim powodzeniem
np
Ostatni brzeg, Dr Strangelove, Siedem dni w maju, 1984
ltd , ltd , co profesjonalnych pisarzy sci-
ence fiction może uczynić ofiarami mann prześladowczej) Wystarczy więc w tej chwili powiedzieć,
ze trudno byłoby znaleźć takiego autora jak Żelazny w jakimkolwiek gatunku
Zetknęliśmy się już z prawdziwymi poetami prozy, lecz często wytyka się im pewne braki, gdy
mowa o tempie i konstrukcji. Mamy również wielkich gawędziarzy, u których gmach narracji jest
prawidłowo wzniesiony na solidnych podstawach i dobrze powiązany od początku do końca, lecz nie-
jednokrotnie zbudowany ze zhomogenizowanej, trzymającej się podstawowych faktów prozy. Jed-
nocześnie istnieje, niestety, tylko garstka pisarzy, których nazywam „ludzkimi ekspertami”. Mają oni
specjalny dar tworzenia pamiętnych postaci będących czymś więcej niż dobrą fotografią realnie ist-
niejących pierwowzorów. Ich bohaterowie żyją i jak wszystkie żywe istoty, zmieniają się nie tylko w
trakcie czytania, lecz również w pamięci czytelnika, w miarę jak on sam rozwija się i wnosi coraz
więcej do tego, co dostarczył mu autor. Lecz ci „ludzcy eksperci” mają tendencję do przeobrażania
swojego rzadkiego daru w rodzaj obsesji (jednocześnie tworzą niewielkie grupki zapaleńców
mających skłonność do tego samego) i nie zwracają szczególnej uwagi na kwestie konstrukcji i treści.
Odpowiednią analogią będzie tu doskonale obsadzona i skonstruowana sztuka, do której ktoś zapom-
niał dostarczyć scenariusz.
Jeśli więc ktokolwiek sądzi, iż za chwilę powiem, ze Zelaznemu udaje się sprostać tym wszyst-
kim wymogom i uniknąć przeoczeń, że znajdujemy u niego pełnię treści i konstrukcji, środków i
celów, faktury, rytmu i tempa, to ma całkowitą rację.
Trzy elementy w twórczości Zelaznego wymagają wyizolowania i dokładniejszego zbadania,
jednak bezlitosne brzmienie tego oświadczenia zmusza mnie do wprowadzenia poprawki. Niech to
będą dwa czynniki i wskazanie palcem, niezdecydowane i niewyraźne skinienie w kierunku czegoś
Tam Daleko (albo W Górze, albo W Środku), co można przeanalizować mniej więcej tak skutecznie,
jak wpływ wewnętrzny obserwacji zmian koloru na powierzchni bańki mydlanej albo tę bezgłośną
eksplozję gdzieś pod przeponą, będącą jednym z symptomów miłości.
Po pierwsze, opowiadania Żelaznego są bajeczne. Używam tu tego określenia w specjalnym i
całkowicie dosłownym sensie. Ezop nie przedstawił w swojej bajce, i przedstawić nie zamierzał,
rzeczowej relacji na temat poczynań lisa wegeterianina obdarzonego ludzką mową i ludzkim syste-
mem ocen dotyczących nieosiągalnej kiści winogron. Przekazywał za jej pośrednictwem coś jeszcze, i
to coś ważniejszego niż to, co powiedział dosłownie. Do mnie z kolei dotarło na przestrzeni lat, ze
wielkość literatury i znaczenie postaci literackich (takich, jak kapitan Ahab, Billy Budd, Hamlet,
Hiob, Unasz Heep) leży w istocie w ich bajkowości. Ktoś może je uczenie nazwać archetypami
Junga, lecz rozpoznaje oraz/lub ich sytuacyjne uwarunkowania w swoich codziennych kontaktach z
gospodarzem, pracodawcą czy najdroższymi osobami. Bajka mówi więcej niż jej słowa, przekracza
swoje własne ramy. Zelazny też zawsze mówi więcej niż jego słowa, wszystkie opowiadania mają
zastosowanie, naświetlają prawdę, dostarczają czytelnikowi narzędzi (a czasem broni), których nie
miał przedtem, a dla których może znaleźć codzienny użytek poza granicami opowieści.
Po drugie, w miarę jak człowiek czyta coraz więcej utworów tego niezwykłego pisarza, narasta
uczucie podniecenia, stopniowego rozpoznawania czegoś, co (w każdym razie we mnie) budzi
rosnący podziw. Co dziwniejsze, wynika to nie z licznych zalet jego pisarstwa, lecz z usterek. Bo ma
Przedmowa
ono słabe punkty, i to sporo. Czasami odnosi się wrażenie, ze kilka (spieszę dodać, że bardzo nielic-
znych) z jego bardziej soczystych sformułowań zyskałoby na spryskaniu „Dulcote” - stosowanym
przez plastyków przezroczystym sprayem, który tłumi jaskrawość i połysk. Nie dlatego, żeby nie były
piękne - gdyż Bóg mi świadkiem, ze większość z nich jest - lecz dlatego, iż nawet tak zręczny kowal
słów jak Zelazny może od czasu do czasu zapomnieć, ze taki zabieg potrafi powstrzymać czytelnika
od pospiesznego przebiegania wzrokiem stąd dotąd, a także że umeblowanie powinno być umieszc-
zane poza miejscami, gdzie się chodzi. Jeśli rozbiję sobie goleń o stolik do kawy, to raczej nie będzie
dla mnie istotne, że jest to najpiękniej wykonany okaz od czasów Króla Słońce, szczególnie jeśli to
sam autor sprawił, iż na niego wpadłem. Ponadto jest jeszcze kwestia egzotycznych wyrażeń -
wprowadzania tych niesamowicie precyzyjnych i przez to całkowicie nieprzetłumaczalnych
niemieckich terminów lub cytatów z klasycznych mitologii. Nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany.
Naprawdę dobry pisarz ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać pewną arogancję i powinien swo-
bodnie mówić wszystko, na co tylko ma ochotę, w sposób, w jaki zechce. Z drugiej jednak strony,
pisanie, podobnie jak wybory, kopulacja, sonaty czy cios pięścią w nos, jest rodzajem porozu-
miewania się, a więc absolutnej konieczności dla egzystencji istot ludzkich w każdej dziedzinie, czy
to konkretnej, czy abstrakcyjnej. Można ją zdefiniować jako działalność ludzką wywołującą odpow-
iedź tego samego rodzaju ze strony innych istot ludzkich. Porozumiewanie się musi być zjawiskiem
dwukierunkowym typu nadajnik-odbiornik albo nie istnieje wcale. Jeżeli wywołuje reakcję innego
typu („a cóż to, do diabła, ma znaczyć?” zamiast „ależ oczywiście!”), to wprawdzie istnieje, lecz oka-
leczone. Bardzo delikatna i niewyraźna linia oddziela metodę polegającą na używaniu egzotycznych
wtrętów wraz z ich definicją, co może być uznane za obraźliwe przez czytelnika, który je rozumie, a
rzucaniem go na głęboką wodę bez ostrzeżenia i wyjaśnień. Zgadzam się, ze czytelnik powinien wyk-
onać część pracy, a im więcej robi, w tym większym stopniu uczestniczy w dziele. Jednocześnie stop-
ień jego uczestnictwa świadczy o jakości utworu (i poziomie pisarza). Z drugiej strony nie powinien
być zatrzymywany lub wyrzucany z nurtu, w którym umieścił go sam autor, przez takie przeszkody
nawigacyjne, choćby nie wiadomo jak trafnie dobrane. Sprowadza się to do uświadomienia sobie, kto
jest słuchaczem, do kogo zaadresowany jest przekaz i na co ten ktoś sobie zasłużył. A zasłużył sobie
na bardzo wiele, gdyż znajduje się na drugim końcu czegoś, co bez niego nie mogłoby istnieć. Ci od-
biorcy (a jest ich wielu), którzy potrzebują rozpieszczania, nie zasługują na nie. Ci z kolei, którzy po-
trafią złapać wszystko co naprawdę dobry pisarz im rzuci, są dla mego prawdziwym darem, lecz
stanowią niewielką część tej złożonej istoty - Czytelnika. Pomysłowy pisarz zawsze znajdzie sposób,
by osiągnąć jak największą komunikatywność bez uszczerbku dla swej arogancji, wystarczy, zęby o
tym pomyślał. Pisarzowi mniej inteligentnemu bez trudu byśmy wybaczyli taki brak zastanowienia,
lecz Zelazny nie może się uciekać do podobnej wymówki. Tu dochodzimy do sedna tych rozważań.
Zelazny jest pisarzem takiej klasy, że osądza się go według wyższych standardów niż wielu innych, i
będzie dźwigał ten krzyż przez cały okres swej pisarskiej kariery. Na szczęście ramiona, na których
będzie on spoczywał, są bardzo dobrze umięśnione.
Ważniejsza sprawa wynikająca z tych rozważań nad usterkami jest związana z tym, jakiego
rodzaju są to słabości. Niewątpliwie żadna ze spraw, o których wspomniałem (lub mogłem wspom-
nieć), nie była skutkiem braku zdolności. Każda jest efektem rozwoju, ekspansji, prób, słownych walk
i zmian. Trudno powiedzieć o pisarzu coś równie przerażającego (chociaż niektórzy z nich wcale tak
me uważają) jak pochwalne „koniec”. Podziwiamy piękno doskonale oszlifowanego diamentu, a
samo jego istnienie jest świadectwem wielkiej zręczności i ciężkiej pracy, lecz on się już nie będzie w
sposób istotny dalej rozwijał. Wielkie drzewo dociera do swego ostatecznego „końca”, kiedy zostaje
ścięte, może jeszcze przeobrazić się w wykałaczki czy listewki, lecz jako drzewo jest już martwe.
Tylko to, co ulega ciągłym - dzień po dniu, komórka po komórce - zmianom, jest żywe. I w związku z
tym właśnie pojawiło się we mnie i stale narasta uczucie podziwu dla twórczości Zelaznego, gdyż jest
on młody, a już stał się wielki, posiada nawyk ciężkiej pracy i kształcenia się, a jednocześnie nie
wykazuje najmniejszych oznak zwalniania tempa czy chęci porzucenia swojej pracy. Nie znam go
osobiście, ale gdybym znał, pragnąłbym mu nade wszystko powiedzieć, ze wzbudził we mnie ten
podziw, ze krzywa, którą nakreślił swoimi pierwszymi utworami może zostać przedłużona do
prawdziwej wielkości oraz ze jeżeli będzie podążał za swoją pisarską gwiazdą, to inne rzeczy przyjdą
same. Jeśli kiedykolwiek coś mu się wyda ważniejsze, to musi sobie uświadomić, ze ważniejsze nie
jest. Jeżeli kiedykolwiek coś go będzie odciągać od pisarstwa, to musi być całkowicie przekonany, ze
jest to coś znacznie mniej istotnego od jego daru. Do tej pory nie wykazuje najmniejszych oznak tego,
by przestał się rozwijać albo miał przestać w przyszłości.
Czy wiecie, jak rzadko się to zdarza?
Cztery opowiadania z tej książki, uporządkowane poniżej według moich wybitnie osobistych
kryteriów (które komuś mogą się wydać niesłuszne) rosnącej doskonałości, należą do tego cu-
downego gatunku, sprawiającego, ze zazdroszczę każdemu, kto jeszcze ich nie przeczytał i dopiero
ma to zrobić.
Bramy jego twarzy, lampy jego ust
to sam rozmach i szybkość. Byłoby to dobre opowiadanie,
gdyby relacjonowało samą akcję i intrygę, a także gdyby ograniczyło się do tego, co dzieje się w
głowach i sercach jego bohaterów. Tymczasem jest dobre w obu tych warstwach.
Furie
z kolei to
tour de force,
gdzie Zelazny z łatwością osiągnął to, co większość pisarzy
uznałaby za niemożliwe, a kilku bardzo dobrych za niezwykle trudne. Mianowicie, pozornie bez
trudu, stworzył
milieu
i bohaterów oraz wyznaczył sobie cel tego opowiadania tak daleko, jak każdy
ma ochotę dotrzeć. Przekonał nas, byśmy w to cały czas wierzyli, po czym odszedł, miarowo oddy-
chając, podczas gdy my, ciężko dysząc, zostaliśmy z bajką w dłoniach.
Cmentarzysko serca
należy do tej cudownej kategorii, która jest może największym darem sci-
ence fiction dla literatury oraz istot ludzkich - opowieścią z „oddźwiękiem”, opowieścią z cyklu „co
będzie, jeśli…”. Jest to rozwinięcie pewnego aspektu naszej rzeczywistości przenoszące nas naprzód,
do czasów i miejsc, których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy, bo po prostu nie umieliśmy. Kiedy ta his-
toria się kończy, obracamy się i spoglądamy na rzeczy, które on dla nas rozwinął, znajdujące się tu i
teraz, towarzyszące nam tego właśnie dnia na naszej planecie. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że pow-
iedział nam i podarował coś, czego przedtem nie mieliśmy, i że odtąd już zawsze będziemy spoglądać
na ten aspekt naszego świata innymi oczami.
Róża dla Eklezjastesa
jest jednym z najważniejszych utworów, jakie kiedykolwiek przeczy-
tałem. Może powinienem raczej powiedzieć, iż jest jednym z moich najbardziej pamiętnych doświ-
adczeń. Tak się zdarzyło (no cóż, od razu wam mówiłem, że jest to całkowicie osobista ocena), że ta
akurat bajka ze swymi zdumiewającymi zwrotami akcji prowadzącymi aż do bolesnego zakończenia
jest dręczącą analogią moich własnych przeżyć. Być może ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności
wpłynął na to, ile to opowiadanie dla mnie znaczy, a dla innych nie będzie ono tak wzruszające. Sta-
rając się jednak, na ile to możliwe, zachować obiektywizm, uważam, iż bezpiecznie mogę stwierdzić,
że jest to jedno z najpiękniej napisanych, najzręczniej skonstruowanych i najbardziej namiętnych
dzieł sztuki, które się kiedykolwiek pojawiły.
Pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie powieści Rogera Żelaznego:
Ja, nieśmiertelny
i
The Dream Master,
oraz podsumować to, co tu powiedziałem, jak również sporo rzeczy, których nie
powiedziałem. Chciałbym podsumować wszystkie myśli i uczucia dotyczące twórczości Rogera Że-
laznego, istniejącej i przyszłej; podsumować to, co uderzyło mnie w punktach kulminacyjnych
wszystkich jego fabuł oraz za każdym razem, jak dotąd, w tym przykrym momencie, kiedy przewra-
całem ostatnią stronę każdego z jego opowiadań; chciałbym podsumować to wszystko w dwóch
słowach: Jestem wdzięczny.
Furie
Theodore Sturgeon
Sherman Oaks, Kalifornia.
The Furies
Czasami Natura, jakby po namyśle, rzuca kość tym, których okalecza i spycha na margines
Często jest to jakiś talent, przeważnie bezużyteczny, lub przekleństwo inteligencji.
Kiedy Sandor Sandor miał cztery lata, potrafił nazwać wszystkie 149 zamieszkanych światów
w Galaktyce. Gdy ukończył pięć, umiał wymienić wszystkie główne lądy każdej planety i narysować
je z grubsza na pustym globusie. Zanim ukończył lat siedem, znał wszystkie prowincje, stany,
państwa i główne miasta ogółu najważniejszych lądów na wszystkich 149 zamieszkanych planetach
Galaktyki. Kiedy nie spał, większość czasu spędzał na czytaniu lądografii, historii, lądologii oraz
popularnych przewodników, a ponadto szczegółowo studiował mapy i taśmy podróżnicze. Odnosiło
się wrażenie, że ma w mózgu aparat fotograficzny, gdyż kiedy ukończył dziesięć lat, nie było miasta
w Galaktyce, o którym Sandor Sandor nie potrafiłby czegoś powiedzieć.
A na tym się nie skończyło.
Fascynowały go miejsca. Zgromadził całą bibliotekę planów miast i map drogowych. Stu-
diował style architektoniczne i podstawowe branże przemysłu, typy rasowe i rdzenne formy życia,
miejscową florę, punkty orientacyjne, hotele, restauracje, lotniska, porty morskie i kosmiczne, style
ubierania i ozdoby, warunki klimatyczne, lokalną sztukę i rzemiosło, nawyki żywieniowe, sporty, re-
ligie, instytucje społeczne i zwyczaje.
Kiedy w wieku czternastu lat robił doktorat z lądografii, egzamin ustny zdawał w zamkniętej
sieci telewizyjnej. Powodem był jego lęk przed opuszczaniem domu, zrobił to dotąd tylko trzykrotnie
i za każdym razem eskapadę przypłacił urazem psychicznym. Przyczyną tego z kolei był fakt, że na
wszystkich 149 światach Galaktyki nie było lekarstwa na pewną degeneracyjną chorobę mięśni. Cier-
piący na to schorzenie Sandor nawet najdelikatniejszą protezą nie mógł manipulować dłużej niż kilka
minut, by nie odczuwać zmęczenia i dotkliwego bólu. A żeby wyjść z domu, potrzebował trzech
takich urządzeń - obu nóg i prawej ręki - zdolnych zastąpić te, które nie zostały mu dane w jakimś
momencie przed narodzeniem.
Nie chcąc się narażać na ból ani udrękę spotykania ludzi innych niż jego ciocia Faye lub
pielęgniarka, panna Barbara, wolał zdawać egzamin ustny w systemie telewizji zamkniętej.
Uniwersytet w Bnll na Dombeck znajdował się na drugiej półkuli planety. Gdyby nie ta od-
ległość, profesorowie przyszliby do Sandora, ponieważ darzyli go szacunkiem. Jego licząca 855 stron
dysertacja pod tytułem
Kilka uwag na temat grawitacyjnej teorii mnogości wyjaśniającej formowanie
się lądów podobnego typu na odmiennych ciałach planetarnych
zwróciła na siebie uwagę nawet
Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Sandor Sandor nie miał, rzecz jasna, nigdy
zobaczyć Ziemi. Jego mięśnie mogły znieść grawitację tylko mniejszych planet, takich jak Dombeck.
Tak się akurat złożyło, że władze Interstelu, które monitorują dosłownie wszystko, podsłuchały
egzamin ustny Sandora i jego obronę pracy doktorskiej.
Profesor Baines był jednym z niewielu przyjaciół Sandora. Kilka razy spotkali się nawet oso-
biście w bibliotece młodzieńca, gdyż naukowiec przychodził pod pozorem pożyczenia pewnych
książek i zostawał na całe popołudnie. Kiedy egzamin dobiegł końca, profesor Baines nie wyłączył
się od razu, lecz jeszcze przez parę minut gawędził z Sandorem. Właśnie wtedy rzucił przypadkową
uwagę na temat pewnego, niemal bezużytecznego - w sensie akademickim, rzecz jasna - talentu San-
dora.
Na tę wzmiankę urzędnik rządowy czujnie nadstawił uszu (był Rigellianinem). Bardzo zależało
mu na awansie i przypomniał sobie pewien mało znany raport.
Profesor Baines wspomniał o tym, jak to pewnego razu Sandor Sandor otrzymał do przestu-
diowania trzydzieści zupełnie przypadkowych fotografii pochodzących z różnych miejsc całej Galak-
tyki, a jednocześnie istotne dane z owych zdjęć wprowadzono do rządowego komputera L-L. Za
każdym razem Sandor podał własciwą nazwę planety, nazwę kontynentu w dwudziestu dziewięciu
wypadkach, hrabstwa lub prowincji w dwudziestu sześciu, a dwadzieścia trzy razy bezbłędnie określił
swoje położenie w obrębie pięćdziesięciu mil kwadratowych. Komputer prawidłowo zidentyfikował
planetę na dwudziestu siedmiu kliszach.
Jednak dla komputera nie było to ukochane zajęcie.
W ten sposób stało się jasne, że Sandor Sandor zna niemal każdą cholerną ulicę w Galaktyce.
Dziesięć lat później znał już wszystkie.
Tymczasem Rigellianin, niezadowolony z pracy, już trzy lata później opuścił agencję rządową i
przeniósł się do prywatnej firmy, gdzie płace były lepsze, a awans szybszy. Jednakże jego raport i
taśma zostały włączone do akt…
Benedick Benedict urodził się i dorastał w wodnym świecie Kjum, obdarzony niezawodną
umiejętnością robienia sobie wroga z każdego, kogo poznał.
Nie działo się tak bez przyczyny. Podczas gdy dla niektórych ludzi największą przyjemnością
jest picie, a dla innych obżarstwo, kiedy jedni są leniwi, a drudzy uwielbiają rozpustę czy
phrinnow-
anie,
Benedickowi największą rozkosz sprawiało plotkowanie. Wyrósł na straszliwą paplę.
Plotka była jego nektarem i ambrozją, jego seksem i religią. Podanie mu ręki było dużym
błędem, niekiedy wręcz katastrofalnym. Ponieważ, gdy trzymał twoją dłoń, ściskając ją i uśmiechając
się, oczy nagle zachodziły mu mgłą, a łzy zaczynały się toczyć po tłustych policzkach.
Nie odczuwał smutku, kiedy to się działo. Wcale nie. Był to fizyczny objaw jego reakcji para-
normalnej. W takiej chwili miał przed oczyma całą twoją przeszłość. Na dodatek było to spojrzenie
wybiórcze - widział tylko to, czego szukał. A interesowały go skandale i nienawiść albo, co bywa
jeszcze gorsze, miłość. Szukał łamania prawa i niepokoju, wspomnień zażenowania, bólu, słabości i
daremności poczynań. Widział wszystko, o czym człowiek pragnął zapomnieć, i na dodatek o tym
mówił.
Jeśli będziesz miał szczęście, nie opowie ci o tobie samym. Jeśli zetknąłeś się kiedykolwiek z
kimś, kogo on na swój sposób poznał, i fakt ten wyjdzie na jaw, to zacznie opowiadać o tamtej osobie.
Będzie mówił o życiu tej kobiety czy tego mężczyzny, gdyż taki rodzaj stosunków towarzyskich ceni
sobie nawet bardziej nikż wzbudzenie w tobie gniewu na ciebie samego. A jego oczy, głos i dłoń będą
cię więzić jak uścisk Starego Żeglarza w stanie jakby półsnu, poza którym będziesz go słyszał i czuł
się wstrząśnięty pod zewnętrzną warstewką odrętwienia.
Potem odejdzie i opowie o tobie innym.
Takim właśnie człowiekiem był Benedick Benedict. Zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy,
jak jest znienawidzony, gdyż ta reakcja przychodziła dopiero później, parę godzin po tym, jak życzył
„Miłego dnia” i odchodził. Zostawiał swoich słuchaczy w stanie zbliżonym do odczuć kogoś, kto
właśnie został zgwałcony. Później strach, wstyd lub obrzydzenie sprawiały, że starali się zapomnieć o
tym, co zaszło, i o nim. Inni z kolei nienawidzili go w milczeniu, gdyż był niebezpieczny - to znaczy
miał potężnych przyjaciół.
Benedick był wyjątkowo towarzyskim zwierzęciem: uwielbiał skupiać na sobie uwagę, pragnął
być podziwiany i łaknął widowni. Zawsze zresztą potrafił znaleźć sobie słuchaczy. Znał tyle tajemnic,
że w zamian za możliwość usłyszenia czegoś ciekawego tolerowano go w wielu ważnych miejscach.
Ponadto był bardzo bogaty, lecz o tym za chwilę.
W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu poznawać nowych ludzi. Wieść o nim
rozchodziła się w postępie geometrycznym w stosunku do jego paplaniny, a nawet ci, którzy mieli
ochotę go posłuchać, siadali w przeciwnym końcu pokoju, wlewali w siebie dość alkoholu, by choć
częściowo przytłumić własne wspomnienia, i starali się znaleźć jak najbliżej drzwi.
Bogactwo Benedicka brało się stąd, że jego moc działała również na materię nieożywioną. Na
zalanym wodą Kjum trudno było o pożyteczne minerały. Jeśli ktoś przyniósł mu próbkę, to ściskając
ją i łkając, potrafił powiedzieć, gdzie należy szukać złoża. Mając jedną rybkę złowioną w przepast-
nych oceanach Kjum, mógł wyrysować szlak całej ławicy. Płacząc, dotykał naszyjnika z miejscowych
radiopereł i odgadywał położenie łowiska radioperłopławów.
Lokalne towarzystwa ubezpieczeniowe i firmy kredytowe przechowywały tak zwane akta
Benedicta - pióro, którym klient podpisał swój kontrakt, odrzucony niedopałek papierosa, plas-
teksową chusteczkę, którą otarł czoło, rzecz zostawioną na przechowanie, pozostałości po biopsji lub
badaniu krwi. Wszystko to Benedict mógł wykorzystać przeciw tym, którzy oszukali te firmy i
uciekli, przeciw tym, którzy złamali ich przepisy.
Nie upajał się bynajmniej swą mocą, po prostu się nią cieszył. Był jednym z dziewiętnastu
znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki i nie znał innego sposobu na życie.
Czasami pomagał również władzom, o ile uznał ich sprawę za słuszną. Jeśli nie, jego moc nagle zni-
kała i wracała dopiero, kiedy nie była już potrzebna. To jednak nie działo się zbyt często, jako ze
Benedick Benedict był człowiekiem humanitarnym i dobrze opłacanym, którego zdolności zostały
laboratoryjnie sprawdzone i klinicznie przetestowane. Potrafił również zastąpić wariometr. Mógł
odczytać myśli powstające poza jego własną czaszką…
Lynx Links wyglądał jak piłka plażowa z brodą, tłusty patriarcha z przepaską na oku, wielbiciel
dobrego jedzenia i picia, prostego odzienia i towarzystwa prostych ludzi, był człowiekiem, który
często się uśmiechał i mówił miłym, melodyjnym głosem.
Wcześniej zdążył zapisać na swym koncie najbardziej imponujący rejestr zabójstw spośród
wszystkich agentów zatrudnionych kiedykolwiek przez Centralę Wywiadowczą Interstelu. Podczas
pięćdziesięciu lat pracy w charakterze agenta terenowego wyprawił na tamten świat czterdziestu
ośmiu ludzi i siedemnastu osobników reprezentujących obce, złośliwe formy życia. Był jednym z
trzech zaledwie ludzi w Galaktyce, którzy przeżyli pół wieku zatrudnienia w CWI. Teraz żył wygod-
nie z rządowej emerytury pomimo trzech żon i gromady wnuków. Czasami był wzywany jako kon-
sultant albo wykonywał na boku jakąś niewielką misję. Wierzył głęboko, że wszelkie formy życia
stanowią jedność, a wszyscy ludzie są braćmi, oraz że stosunkami między ludźmi nie powinien
rządzić strach ani nienawiść, lecz wyłącznie miłość. Links nawet zabijał z miłością - jak często mówił
podczas uspokajających sesji psychoterapeutycznych - odnosząc się z czcią i szacunkiem do osoby i
ducha człowieka, który został skazany na śmierć.
To będzie opowieść o tym, jak to się stało, że został wezwany z powrotem z Hosanny, Świata
Wielkiego i Wspaniałego Płomienia Boskiego Życia, by wraz z Sandorem Sandorem i Benedickiem
Benedictem zapolować na Victora Corga, człowieka bez serca.
Victor Corgo był kapitanem
Wallaby.
Victor Corgo był głównym astrogatorem, pierwszym ofi-
cerem i naczelnym inżynierem
Wallaby.
Victor Corgo po prostu był
Wallaby.
Niegdyś
Wallaby
była dumnym statkiem Straży Kosmicznej, hebanowym muchomorem,
którego podobne do klejnotów kropki stanowiły projektory szybkiego fazowania. Niegdyś
Wallaby
krążyła po nadgranicznych światach Interstelu, wymierzając sprawiedliwość według jednolitego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]