Zeromski Stefan - Słowo o bandosie, Książki, 1 - książki, książki 2, 16 - książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Słowo o bandosie
W podgórskich, kamienistych działkach kieleckich, na
jałowych sapach, przez które sączy się zaskórna woda z
żelaznych rudawisk, na radomskich piaskach
podsośnianych, na opoczyńskich krajach-smętniskach,
gdzie się "korzec sieje, kopę zbiera, a kopa korzec daje" -
hoduje się dola bandosa. Siedzi przykucnięta w bruździe,
pośród sczerniałej ziemniaczanej naci, kędyś pod
jałowczykiem, kędyś pod kępą łopianu, na wąskim
wygonie, między owsem a żytkiem - jako pasturka,
łachmanami od oka ludzkiego okryta, workiem od dżdżu.
Tuła się wzdłuż gościńców, po rowach kurzem przydętych,
wyciągając ku bryczkom przejeżdżającym obdartą
chłopczyńską czapczynę. W kłębuszek skręca się z
choróbsk tajemnych po zapieckach i workach izb-
szkarlatynek. Patrzy długo zza przepalonych szyb
czworacznych na przejeżdżających paniczów wielkimi,
strasznymi, ojczyźnianymi oczami. Płynie w białej
trumience, pomalowanej lubryką, pod rosą święconej wody
u kościelnego proga i na ugór cmentarny.
Gdy się poczyna okrutny, nikomu i niczemu nie
przepuszczający przednówek, wychodzi w dal - za Pilicę-
rzekę, za Wisłę-rzekę, "w pszenne kraje".
W pustych wioskach kieleckich zostaje jeno dziad
strupieszały, oślepła kudłata babka, koślawiec, nie mowa
lub obłąkana latawica. Bywa wtedy, że opuszczony stary
człowiek prosi się z głodu i biedy o śmierć, jak o łaskę.
Bywa wtedy, że bezsilni ludzie żywią się mąką z kory
olszowej w żarnach mielonej, mleczem ziarna ledwie
okwitłego żyta, garsteczką kaszy mannianej, o białej rosie
osmykanej na cudzej łące.
Ciemne chaty z nisko nawisłym czarnym dachem,
głucho zamknięte kluczem drewnianym na wrzeciądz
bukowy, zostają same. Drożyny od gościńca do drzwi
prowadzące zarastają trawą. Ze wsi ucieka ostatni
towarzysz schroniska ludzkiego - wróbel. W inną okolicę
wynosi się opuszczony pies.
A za Pilicą, za Wisłą, w "pszennym kraju" słońce pali
bandosa grzbiet, zgięty od świtu do wieczora. Twardy jest
trud całodzienny na skwarze w pańskim polu! Jak mgnienie
oka krótki jest sen w parną noc letnią. Od rannej zorzy po
sierpem zajętym zbożu rozlega się surowa i wrzaskliwa
bandoska pieśń:
Dobrze temu, dobrze, kto komu łeb odrze,
Jesce temu lepiej, kto kogo oślepi...
Lał się bandosa pot cuchnący w szmaty zgrzebne i w
rudą jego sukmanę przez wieki. Żarło go robactwo,
okrywał brud i osaczała ze wszech stron tajemnicza
choroba, żeby pańskie dzieciątko jaśnie świeciło zdrowym
ciałkiem i galanto uczesanymi włoskami. Wyklęczały jego
kolana żłobowiny głębokie w kamiennych posadzkach
wysokich kościołów, wycałowały jego usta jakoby nowe
rany w Pana Jezusa przebitych nogach po kruchtach, żeby
jaśnie pan dostojnie mógł siedzieć przed Bogiem we
stallach, dumnie a pewnie spojrzeć na cichy swój lud, a
pięknego pogładzić wąsa.
Taka jest przez wieki nasza rzecz-pospolita.
Płakał ongi, przed wieloma wiekami, nad żałosną dolą
żeńców polski poeta:
Słoneczko, śliczne oko, dnia oko pięknego,
Nie jesteś ty zwyczajów starosty naszego:
Ty wstajesz, kiedy twój czas, jemu by się
zdało,
Żebyś ty, o słoneczko, o północy wstało...
A czy też kiedy, w dalekiej przyszłości, polski bandos
dolę swoją w kamieniu wyklęczy? Czy ją wycałuje z pana
Jezusowych nóg gwoździami przebitych? Czy ją wydepce
opuchniętymi nogami z nieskończonych kolein drogi
między swoją czarną chatą a dalekim, pszennym krajem?
Czy też ją ostrąkosą wykosi z wonnie szumiących traw, czy
ją kisdy wyżnie sierpem pracowitym z jarego zboża świętej
ojczyzny? Kiedyż ustanie skarga żeńców, lecąca po
rannych rosach z pokoleń na pokolenia? Kiedyż się żeńcy
polscy z miłością nachylą ku zbożu dostałemu i kiedyż
szerokim zamachem potęgi zagarną pokos trawy szumiącej
nie mój ani twój, ale nasz, ojczysty?...
*
"Kto nie wyjdzie z domu, aby zło znaleźć i z oblicza
ziemi wygładzić, do tego zło samo przyjdzie i stanie przed
obliczem jego".
*
Zdarzyło się onego czasu, że daleko - daleko szedł
bitymi gościńcami samotny wiejski chłopczyna.
Wracać do domu z kieleckiej góry. Pojęli go byli ze
sobą ludzie we światy, bo w chałupie, zawartej na głucho,
nie miał przy kim zostać. Żął we żniwa z innymi, wiązał,
dźwigał snopki i układał we sterty. Napatrzył się pięknych
paniczów, harcujących ścierniskami na spasionych kucach,
nadziwował się pannom, bokiem dosiadującym dzikiego
ogiera, naślepiał się na pałac wielkookienny. Śpiewał
panom podchlebne pieśni w dożynki...
A gdy ludzie po żniwach wracali i uszli już mil wiele,
rozpuchła mu bardzo w kostce prawa noga. Szedł,
utykając, z wielkim pośpiechem, żeby nadążyć. Bardzo się
ludziom śpieszyło do chałup, więc go z jednego noclegu
odeszli. Wlókł się tedy sam. daleką, obcą drogą...
A jechał ona drogą na siwym koniku panicz wesoły.
Zobaczył bandosa, siedzącego nad rowem, jak se głowę
układał na pościeli z pryzmy kamieni szosowych, i z
ciekawości zlazł ze swego konika. Zagadał. Popatrzał na
nogę spuchniętą, weyzai w tajemnicę oczu zamglonych...
Przepytał się, jak i co. Poczęli obadwaj gwarzyć pomiędzy
sobą. Gdy konik siwy szczypał trawkę przykurzoną,
wszystko paniczowi bandos rozpowiedział: - o długości
dnia, gdy się z sierpem na klęczkach idzie przez
nieskończoną niwę - o głodzie przedwieczerza i
dobrotliwych zachodach - o smaku niewysłowionym zimnej
wody we dzbanie - o bardzo krótkiej nocy i świcie
niezbłaganym - o chłodzie rosy porannej, przez którą stopy
brną z noclegowiska na niwę - o rozpuchniętej nodze i
zabijającej duszę długości nieznanej drogi - o zimowym
wzdychaniu podstrzesznym, o komorniczym tęsknieniu ku
onej pracy przednówkowej na znojnym pańskim polu - i o
dróżce zarośniętej pod progiem czarnej chałupy...
Zaszkliły się paniczkowe jasne oczy i sposępniała
wesoła twarz. Siadł obok, tak samo na pościeli z kamieni
głowinę położył i słuchał. Tak się ta wtedy na wieki wieczne
rozmówili bandos z paniczem.
Coś sobie szeptaną mową zaprzysięgli wraz. Aż do
zgonu. Panicz wziął w swe piersi serce bandosa, a swoje w
jego piersi wcielił.
(Poczuł snadź w sobie wtedy po dziadach, pradziadach
ocknione widziadło, wyklętą, wykadzoną zmorę: - duszę
rycerza.) Krwawą bandosa dolę przypiął sobie do lewego
boku, jak zardzewiały, w ziemi wykopany brzeszczot
mieczowy. Rąbać nim począł z ramienia ślepymi ciosami
mrok zagęstniały i z dawna narosłą przemoc w ojczyźnie
Wtrącał się wszędzie, był wszędzie, poeta, błędny
donkichot, Rycerz-Bandos.
Deptał strudzonymi nogami wszystkie gościńce idejów,
swoją własną żadne] nazwać nie mogąc, bo oczy
niedościgła porywała dal, a stopy palił sandał z płomienia.
Wdzierał się na niedościgłe percie wyklętych marzeń,
na strome, w skałach kute stopnie poznawania, na
śmiesznie zawrotne urwiska złudzeń potęgi.
Nad nim i nad bandosem jedna była dola i jedno niebo.
Ścigał ich tęgi, zdrowy śmiech, urąganie, wyzwiska,
potwarze i wszystkie groźby, od najprostszej,
najpoczciwszej, międzyzdrowaśkowej, aż do bardzo
złożonej, nowoczesnej, niemniej mówiącej jedynie
połyskiem z zanadrza noża skrytobójcy.
Był czas, że bandos oślepłe oczy podnosił od gnoju
wywalanego na pańskie pole, odjął ręce od pługa,
przewracającego zagon cudzy. Z klątwą wściekłości na
spękanych wargach wyprzągł się był z pańskiego kieratu i
wyszedł z czworacznego chlewa, gdzie się jego dzieci
pospołu ze świniami tarzają.
Ruszył wtedy za przewodnikiem.
Ten zaś, kto mu przewodził, opierał się na nim.
Jest bowiem w Polsce zasada najżywotniejsza, że
ilekroć kto przewodzić zamierza, na kimś "opierać się"
musi.
Jeden opiera się na księżach, drugi na fabrykantach,
trzeci na szlachcie, czwarty na Żydach, piąty na chłopach,
szósty na robotnikach z fabryk.
Był i taki, co się nawet "oprzeć" postanowił na tobie -
żal się Boże! - parobku.
Nie wiedział ciemny bandos, że nie trzeba było takiego
słuchać i za tym iść, kto się na innych opiera.
Nie wiedział, że taki schlebia tylko nędzy, żeby szła za
nim i waliła się pod jego stopy, a on zaś stanie na niej,
jako na wzniesieniu. Jakże to miał poznać bandos od brudu
i nędzy oślepły, kto z wodzów ma duszę czystą i ręce
czyste? Miałże odepchnąć pochlebcę i wybrać tego, co nie
nosi w ustach miodu, lecz gorycz? Jakże miał w tłumie
pochlebców poznać tego sprzymierzeńca, co uderza
płomiennym słowem w motłoch klschów, w motłoch
szlachty ze dworów, w szajki fabrykantów, w gromady
chłopów, co na swych morgach siedzą, w żywe masy
robotników z fabryk, a nawet w pierś nie zakrytą jego,
bandosa, który jest najbardziej ze szmat obdarty w
ojczyźnie, chudy jak Chrystus z przydrożnej pasyjki - ]ego,
co swoją nie może nazwać łyżki drewnianej, którą warzę
do ust niesie, barłogu, na którym nie dosypia, i grobu, w
którym po trudzie ma spocząć!
Jakże to bandos miał wyrozumieć i pojąć, że ten jeno
mówi prawdę godną posłuchu, kto motłochowi nie schlebia,
że ten jeno mówi prawdę godną posłuchu, kto idzie
przeciw motłochowi z żagwią prawdy?
Jakże to miał poznać, że ten jeno mówi prawdę godną
posłuchu, kto się na nikim nie opiera, lecz się opiera na
samym sobie - kto samego siebie przeciwstawia
motłochowi!
(Choćby tłum świstał, choćby wył, choćby się zmawiał
w bojkot, w ogłodzenie, choćby przekupywał skrytobójcę -
on uśmiecha się do swej prawdy.)
Jakże to miał poznać ciemny bandos, że tylko ten głosi
prawdę godną posłuchu, kto wzywa do walki o każdego
cierpiącego człowieka, o wolnego człowieka, o cały
tęskniący a uwięziony wolny duch. Albowiem tylko ten
wyniszczy w Polsce nasienie czarnej seciny.
Czasu owej dziwnej jesieni, jesieni, co była jakby w
klepsydrze włoskowata cieśnia, przez którą miała się z
jednej otchłani czasu przesunąć w inną, nieznaną,
wszystka zawartość dziejów plemienia Rycerz-Bandos dał
się unieść złudzeniu. Pod górą, przedwiecznym
grodziskiem, wśród łąk stał na mównicy.
Jak najcudniejsza łąka słał się lud ze wsi dalekich, z
miasteczek, z izb rzemieślniczych, z nor nędzarzy. Wśród
tłumu stała szlachta z pałaców i dworów, "inteligencja"
rozmaitych zawodów. Nad głowami wszystkich powiewały
symbole braterstwa idei. Rycerz-Bandos mówił na temat
tej prawdy, wyszarpanej z męczeństwa przez poezję
polską:
Ty nie jesteś mi już krajom,
Miejscem, domem, obyczajem.
Państwa zgonem albo zjawem,
Ale cnottą, ale prawem...
A kiedy, zstąpiwszy z mównicy, szedł z odkrytą głową
w wielkim tłumie chłopów, rękodzielników, wyrobniczego
mrowia, parobków i nędzarzy, śpiewających pieśń radosną,
kiedy patrzał na szczyty drzew przed wiekiem sadzonych,
które zdawały się wyciągać ku niebu konary i witkami
śmiać się ku chmurom, mówił do duszy swej:
"Nareszcie, teraz nareszcie złączyło się rozdzielone
serce ich! Okaże teraz szlachcic polski wielkość duszy,
która przecie samą siebie w trudzie tylu lat przezwyciężała.
Odpasze wreszcie - złotolity pas i zrzuci z ramion kontusz
czerwony. Zstąpi w piastowski lud i stanie się ludem.
Najpierwszy jego narodowy czyn będzie zniesienie aż do
najdalszej granicy nędzy parobków, podżwignienie aż do
chrześcijańskiego wspólnictwa we wszelkim dobru
robotników rolnych. Nie przymusowe, lecz dobrowolne
wywłaszczenie! Będzie wśród nas milczący majestat
wielkiego uczynku, gdyż będziemy jeden lud, szarpiący w
ciszy powrozy swych nałogów, zdzierający wrosłe w ropę
ran przepaski złudzeń. Prawo, które teraz wpośród nas
jednogłośnie, starym obyczajem zapadnie, zaświeci w
mroku świata, jak na początku Szczerbiec, trzaskający w
bramy Wschodu. Niechaj śpią kości, rozmiecione po okręgu
ziemi! Niechaj, spoczywają pod błogosławieniem popioły
rozsypane. Tak się daleko, tak szeroko, tak głęboko musiał
rozpostrzeć polski duch, żeby mógł samego siebie przemóc
i zwyciężyć. Wszystko się dobrze dokona na użyźnionych
popiołami rolach! Nie trzeba w Polsce rewolucji socjalnej.
Kto pierwszy znalazł liberum veto, ten pierwszy zniweczy
na ziemi rewolucję socjalną. Rozpustne swoje hasło:
"zastaw się, a postaw się!" - przemieni szlachta polska na
najwyższe hasło świata. Zastaw się, jak wygnance w
ziemię cudzą i w ziemię sybirską! Nie zostaw sobie nic
prócz wielkości duszy. "Zastaw się, a postaw się!", jak owo
światełko w zwalisku, jasna zorzeńka ojczyzny nowej,
hetmań kresowy opuszczony od wojska, umarły na dzikm
polu, Stanisław Worcell. "Zastaw się, a postaw się!", jak
Joachim Lelewel, który w izbie nędzarza mieszkał i bluzą
robotniczą grzbiet nakrywał, a obdarzył naród zwierciadłem
jego dziejów; jak Bronisław Trentowski, który nie miał za
co kupić książki potrzebnej do badań, a zostawił po sobie
niezniszczalny gmach myśli; - jak Adam Mickiewicz, który
zastawił kopertę zegarka, żeby dzieci wyżywić, a darował
plemieniu świętą koronę jego bytu i niezniszczalną na
wieki konstytucję; - jak ów Cyprian Norwid, ośmieszony,
nieznany, który umarł w przytułku, a zabrał ze sobą
odtrącone przez dzicz księstwo poezji, dziś na nowo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl