Zeydler-Zborowski Zygmunt - Alicja nr3, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zeydler Zborowski Zygmunt
Alicja nr3
ROZDZIAŁ I
Moja pierwsza żona, Joanna, mieszka w Rzymie.
Zrezygnowała z poszukiwania towarzysza życia wśród rodaków
i postanowiła poślubić Włocha.
Alfredo, uroczy starszy pan, emerytowany admirał, nie jest
typowym przedstawicielem swego narodu. Cichy, spokojny,
raczej flegmatyczny, nigdy nie podnosi głosu, nie krzyczy, nie
gestykuluje i nie jest skłonny do sprzeczki. Łagodność,
ogromna cierpliwość i wyrozumiałość - to podstawowe cechy
jego charakteru, pozwalające mu na harmonijne współżycie z
Joanną. Nie chcę przez to powiedzieć, że Joanna ma przykre
usposobienie. Uchowaj Boże. To kobieta pełna wdzięku,
sympatyczna, inteligentna, ale... No cóż... Będę zupełnie
szczery. Jest nieco despotyczna i zawsze lubi postawić na
swoim. Dlatego mężczyzna, który się z nią zwiąże, musi być
obdarzony przez naturę ową ogromną cierpliwością i
wyrozumiałością. To jest warunek sine qua non szczęśliwego
małżeństwa.
Z Joanną rozstałem się w najlepszej zgodzie. Żadnych
pretensji, żalów. Po prostu pewnego dnia oboje doszliśmy do
wniosku, że wystarczająco długo byliśmy razem, i wzięliśmy
rozwód, pozostając nadal dobrymi przyjaciółmi.
Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu spędziliśmy całe trzy
lata pod słonecznym niebem Italii. Potem często moje myśli
krążyły wokół tego pełnego uroku kraju. Bardzo chciałem tam
jeszcze wrócić, choćby na krótko, odwiedzić Marka Aureliusza,
Forum Romanum, Colosseum, przejść się po via del Corso,
zajrzeć na Płac Hiszpański, wrzucić parę lirów do Fontanny di
Trevi.
Joanna wiedziała o tych moich tęsknotach i postanowiła
ściągnąć mnie na parę tygodni do Rzymu. Posługując się
łagodną, a jednocześnie niezwykle sugestywną perswazją,
doprowadziła do tego, że poczciwy Alfredo doszedł do
przekonania, iż po prostu marzy o tymi abym ich odwiedził i
zainstalował się w ich skromnym mieszkanku na Parioli.
Napisał do mnie bardzo serdeczny list, do którego Joanna
dołączyła zaproszenie, poświadczone przez polską ambasadę.
W ten sposób moja podróż do Italii zaczęła nabierać
konkretnych kształtów. Należało wystarać się o paszport,
zdobyć wizę, kupić bilet i... przekonać Bożenę. Ta ostatnia
sprawa była chyba najbardziej skomplikowana.
Musiałem stracić sporo energii, zanim udało mi się wmówić
w żonę, że moja wyprawa do Rzymu jest nieodzowna.
Próbowałem używać różnych argumentów, które jednak nie
bardzo do niej trafiały. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy
roztoczyłem przed nią wspaniałą wizję moich książek
przetłumaczonych na język włoski i, oczywiście, milion lirów na
koncie. „Jedź - powiedziała. - Nawiąż kontakty z wydawcami.
Może któryś z nich kupi od ciebie prawo wyłączności na całe
Włochy?”
- Może - mruknąłem bez przekonania. Przesadny optymizm
Bożeny zawsze mnie trochę peszy.
Bez żadnych trudności otrzymałem paszport, nie miałem
również kłopotu z wizą włoską. Dali mi wielokrotną. Nie
protestowałem. Niech będzie wielokrotna. Wszystko mi jedno.
Teraz należało powziąć męską decyzję. Samolot czy pociąg?
Z Warszawy do Rzymu nie można dostać miejsca sypialnego za
złotówki. Trzeba płacić dolarami. W obie strony około
pięćdziesięciu dolarów. Szkoda dewiz na spanie. A jeszcze do
tego wszystkiego przesiadka w Wiedniu. Nie czułem się na
siłach, aby dwie noce spędzić w pociągu na siedząco.
Zdecydowałem się na samolot. Można zapłacić złotówkami, leci
się parę godzin, kosztuje mniej niż pociąg, ale...
Nie lubię podróżować samolotem. Zapewne z powodu
nadmiernie rozwiniętej wyobraźni. Bo co to właściwie jest
samolot? Samolot, czyli aeroplan, jest to olbrzymi zbiornik
benzyny umieszczony w pobliżu iskrzącego silnika, a nawet
paru silników, i poruszający się na wysokości dziesięciu tysięcy
metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę.
Jeżeli więc człowiek to wszystko sobie wyobrazi...
Co tu ukrywać, byłem w strachu. Jest to uczucie niezwykle
przykre i upokarzające. Lepiej się od razu do tego szczerze
przyznać. To niewątpliwie sprawia pewną ulgę. Niewielką, ale
jednak...
Bożena jest osobą spostrzegawczą i podczas śniadania na
pewno nie omieszkałaby drwić okrutnie z mej rozterki
duchowej, gdyby nie była zajęta swoimi sprawami. Tego ranka
wybierała się do klubu na konną jazdę i jej myśli uparcie
krążyły wokół problemu, czy zdoła utrzymać się w siodle, czy
też nie. Dlatego spożywała w milczeniu płatki owsiane na
mleku, nie zwracając uwagi na mój niepokój.
Wreszcie nadeszła decydująca chwila. Obrzuciłem
melancholijnym spojrzeniem nasze przytulne mieszkanko i
westchnąwszy niezbyt lekko, zacząłem wynosić do windy mój
bagaż: potężną walizę, maszynę do pisania oraz imponujących
rozmiarów kosz. W koszu tym wiozłem dla Joanny i Alfreda
artykuły spożywcze - chleb razowy, suchą kiełbasę, czekoladki,
śledzie w oliwie, śledzie w occie, makowce i babki od
Gajewskiego oraz jeszcze kilka drobiazgów. Zbliżały się
urodziny Alfreda i nie wypadało, mi pojawić się u nich z
pustymi rękami.
Taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił mój bagaż i
skrzywił się z widoczną dezaprobatą. „Jadę na Grochów” -
mruknął niechętnie, dowiedziawszy się, że pragnę dostać się na
lotnisko. Dopiero obietnica premii za bagaż skłoniła go do
załadowania walizy i kosza z wiktuałami.
Ruszyliśmy. Drogę na Okęcie odbyliśmy w nieomal
zupełnym milczeniu. Bożena, która tą samą taksówką miała
pojechać do klubu jeździeckiego, pogrążona była w głębokiej
zadumie, nie mogąc się pozbyć obsesyjnej myśli o siwym
wałachu, ja również nie zdradzałem ochoty do rozmowy, mając
ciągle przed oczami ów nieszczęsny zbiornik z benzyną, czyli
samolot odrzutowy.
Na lotnisku nie było czasu, żeby się rozczulać. Ja zabrałem
się do załatwiania formalności podróżnych - odprawa celna,
kontrola paszportowa - Bożena zaś obdarzyła mnie przelotnym
pocałunkiem i wróciła do taksówki. Nie odniosłem wrażenia,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl