Zeydler-Zborowski Zygmunt - Spacer po suficie, E-BOOK Wydawnictwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]//-->Zygmunt Zeydler-ZborowskiSpacer po suficieIskry, Klub Srebrnego Klucza, Warszawa 1959Rozdział pierwszySPACER PO SUFICIEGęste strumienie wody spływały po szerokim, nieprzema-kalnym płaszczu, tworząc wokół zabłoconych sportowych butówbrudną, ciemną kałużę.Antoni nasunął na oczy targany wichrem kapelusz i rozejrzałsię bezradnie wokoło. Właściwie nie wiedział, co ma z sobą począć.Miasto tonęło w ciemnościach, a ponury nastrój potęgowałjeszcze ulewny deszcz, w którym roztapiały się czarne kontury mil-czących domów. Chłodny, przejmujący wiatr zacinał ostrymi kro-plami w zmęczoną twarz podróżnego. Było zimno i bardzo nieprzy-jemnie.Poczuwszy, że woda poczyna się natarczywie przedostawać dolewego buta, Antoni westchnął, otarł szeroką chustką mokre policzkii dźwignąwszy z błota walizę, ruszył zrezygnowanym krokiem wgłąb ciemnej, bezludnej ulicy. Trzeba było przecież zdobyć jakiśnocleg. Nie bardzo wiedział, po co przyjechał do tej mieściny, alenad tym nie czas się było teraz zastanawiać. Skoro już przeznaczeniezawiodło go do takiej dziury, to należało zorganizować sobie jakośżycie choćby na najbliższe godziny. Czuł zupełnie wyraźnie, że dłuż-sze przebywanie na wietrze i deszczu musiałby przypłacić monstru-alnym katarem. Wilgoć wdzierająca się bezceremonialnie do obuwiabyła objawem wysoce niepokojącym i pobudzała do energicznej ak-cji.Błoto monotonnie chlupało pod nogami, wiatr dzwonił o szybypobliskich domów, a deszcz padał nieprzerwanie, zatrzymując siędużymi kroplami w załamaniach powyginanego fantastycznie kape-lusza. Ciężka waliza z bezwzględnym uporem ciągnęła zmęczoneramię ku dołowi.Rozmiękła podeszwa ześliznęła się nagle po kamieniu i nogawędrowca ugrzęzła w jakiejś nierówności gruntu. Antoni potknął sięi o mało nie upadł. „Psiakrew” zaklął głośno, stawiając walizę wbłocie. Otarł spocone czoło i odsapnął. Należało koniecznie zasię-gnąć informacji. W ten sposób mógł krążyć po ulicach miasteczka dorana. Tuż obok widać było w ciemności uchyloną furtkę. W oknachniedużego domku błyszczało światło. Antoni wszedł do ogródka i powąskiej ścieżce ruszył w kierunku oświetlonych okien. Po kilku sto-pniach dostał się na mały, ocieniony ganek i zastukał do drzwi. Ci-sza. Żadnej odpowiedzi. Zmoknięty podróżnik ponowił swe wysiłki.Wreszcie coś skrzypnęło, dały się słyszeć czyjeś ciężkie kroki i za-brzmiał ponury basowy głos.– Kto tam?– Podróżny. Chciałem prosić o informację – odparł Antoni, sta-rając się tym słowom nadać możliwie miłe brzmienie.Przez chwilę słychać było tylko jakieś niewyraźne pomruki, ażwreszcie zazgrzytały zasuwy, zadźwięczał łańcuch i drzwi się otwo-rzyły, wyrzucając z wnętrza snop słabego światła. W mrocznym ko-rytarzu stał wysoki brodaty mężczyzna w wyczekującej, jakbyobronnej postawie. Jego pochylona ku przodowi duża głowa zdawałasię węszyć niebezpieczeństwo.– Najmocniej pana przepraszam – powiedział trochę nieśmiałoAntoni – Jestem tutaj przejazdem i przypadkowo...– Proszę wejść i zamknąć drzwi – mruknął brodacz. – Zimno.Niech pan wytrze buty w tę ścierkę. Zabłoci mi pan całe mieszkanie.Antoni posłusznie wykonał rozkaz i stanął zmieszany i nie-pewny.– Proszę, niech pan wejdzie.Drzwi pchnięte silną ręką otworzyły się i znaleźli się w cie-płym i widnym pokoju. Nad stołem przykrytym kolorową serwetąwisiała duża lampa, pod ścianą stał kredens, na którym złocił się ze-gar z epoki pierwszego cesarstwa. Pod oknem niewielka kanapka ibujający fotel dopełniały umeblowania. Na ścianach wisiały fotogra-fie rodzinne i dwa niezbyt wybredne oleodruki w złoconych ramach.Antoni przygładził zmierzwioną czuprynę i zwrócił się doczłowieka z brodą:– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział już pewniej-szym głosem. – Nazywam się Antoni Walton i podróżuję w celachwypoczynkowych. Bardzo przepraszam, że pana niepokoję, ale je-stem po raz pierwszy w Farrow i nie mam pojęcia, gdzie mogę tuznaleźć nocleg.Para szarych, przenikliwych oczu zlustrowała młodzieńca.– Moje nazwisko Wilchelm Pings – zabrzmiał niechętny bas. –Niech pan siada. Zaraz będzie herbata.Antoni usiadł posłusznie na wskazanym krześle i rozglądającsię, wyjął papierośnicę. Tymczasem mister Pings uchylił drzwi odsąsiedniego pokoju.– Eli, Eli, chodź no tutaj. Mamy gościa.– Już idę, tatusiu – rozległ się dźwięczny kobiecy głos i pochwili weszła młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna. Twarzmiała bladą, jakby rzeźbioną w alabastrze, okoloną gęstymi jasno-blond lokami Rysy drobne, delikatne, niedokończone w rysunku,zdradzały dużą wrażliwość i nieśmiałość. Antoni wstał i skłonił sięuprzejmie.– Pani wybaczy – powiedział, nie wiadomo dlaczego bardzocicho. – Przepraszam za takie bezceremonialne najście, ale...Ciemne, zamyślone oczy spojrzały na niego z pewnym roztar-gnieniem.– Jesteśmy panu bardzo radzi. Proszę spocząć. Zaraz podamherbatę.– Ależ serdecznie dziękuję. Nie chciałbym państwu robić kło-potu.Dziewczyna pominęła ten wykrzyknik milczeniem i skinąwszylekko głową, zniknęła za drzwiami. Po chwili dał się słyszeć brzękwyjmowanych z szafy talerzy.– Może pan tymczasem przejrzy gazetę? – zaproponował bro-dacz, podając gościowi jakieś czasopismo.Antoni odruchowo wyciągnął rękę. Wzrokiem jeszcze wodziłw zamyśleniu po drzwiach, za którymi zniknęła dziewczyna. Wy-czuwał instynktownie, że to spotkanie nie pozostanie dla niego bez [ Pobierz całość w formacie PDF ]