Ziemianski Andrzej - Dziennik Czasu Plagi, E-Book

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Copyright (c) by Andrzej Ziemiański, 1991
"Dziennik czasu plagi"
druk: Wydawnictwo "Europa", Wrocław, 1991 (stron: 194)
Ciężkie, kanciaste bryły budynków z czerwonej niegdyś cegły były coraz mniej widoczne na tle
ciemniejącego nieba. Śnieg z deszczem przestał już padać, ale jego topniejące powoli połacie w dalszym ciągu
pokrywały znaczną część oczyszczonego przez niemrawych dozorców placu przed uczelnią. Gdzie niegdzie
tylko zasilane dopływem z rynien strumyczki czarnej wody żłobiły kręte ścieżki w brudnej pokrywie,
odsłaniając czasem niewielkie skrawki granitowych płyt.
Ramsay odwrócił się od okna.
- No i co pan tam stworzył? - podszedł do siedzącego przy jego biurku studenta.
Młody chłopak sprężył się nagle. Jego twarz przybladła lekko, a szybkie ruchy palców najprawdopodobniej
były efektem nagłego potnienia dłoni. Pewne ośrodki w mózgu zasygnalizowały niebezpieczeństwo i wiedziony
instynktem organizm zareagował odpowiednio. Adrenalina szalała we krwi, która odpłynęła z głowy, mięśnie
napięły się powodując drżenie rąk. Ciało studenta było gotowe do walki. Do walki za pomocą pięści, zębów lub
pazurów. On sam jednak zdawał się nie wiedzieć, co ma robić. Ramsay zabrał do polowy zapisaną kartkę.
Zawsze zastanawiała go ta atawistyczna reakcja i to, że zinstytucjonalizowane w jego osobie niebezpieczeństwo
za każdym razem było interpretowane w ten sam sposób. Szybko przebiegł wzrokiem wypełnione koślawym
pismem linijki.
- Nie wygląda to na dwutomową encyklopedię - przysiadł na rogu biurka. - Nie zamierzam pana zabijać -
dodał widząc jego strach - a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Tamten uniósł głowę. Widać było, że gorączkowo szuka możliwości zmiany tematu rozmowy. To również
należało do rytuału. Każdy z nich sądził, że im dłużej wysiedzi w gabinecie, tym większą ma szansę.
- Przepraszam - wskazał leżący na przykrytym szybą blacie wycinek z jakiejś gazety. - Co to za fotografia?
Ramsay uśmiechnął się, biorąc zdjęcie do ręki.
- Przedstawia ślub Arthura Millera i Marylin Monroe - schował wycinek do szuflady. Przez chwilę
zastanawiał się, czy tamten wie, kto to jest Arthur Miller.
- Przepraszam - student na moment zagryzł wargę. A kto to jest Marylin Monroe?
Ramsay wcale nie wzdychał - powietrze uszło z niego samo.
- Od tej chwili będzie się z panem męczył kolega wskazał na sąsiednie biurko. - Ja wyjeżdżam.
- W środku semestru?
- Zdarza się i tak.
Ramsay, nie czekając aż chłopak zdąży się zebrać, chwycił swoją kurtkę i zostawiając otwarte drzwi wyszedł
na korytarz. Po raz pierwszy od momentu otrzymania odpowiedzi na swoje podanie czuł zadowolenie, że
opuszcza te mury. Kumulujące się od wielu tygodni zmęczenie i wszyscy wokół nie interesujący się niczym
ludzie, powoli wpędzający go w rutynę, to wszystko sprawiało, że miał ochotę choć na chwilę opuścić,
wydawałoby się, utarte już koleiny swojego życia. Na razie jednak mijający dzień pozwolił mu poznać wszystkie
złe strony obecnego statusu. Rano lawina formalności związanych z wyjazdem, zamiast lunchu przekazywanie
grup swoim kolegom, a potem jeszcze poprawki kolokwiów...
Przywołał windę, ale kiedy kabina dotarła wreszcie na jego piętro, przypomniał sobie, że musi jeszcze wpaść
do szefa. Zniecierpliwionym kolejnym przystankiem pasażerom odpowiedział równie złym spojrzeniem jak te,
którymi oni zmierzyli jego, i cofnął się dając do zrozumienia, że nie zamierza powiększać tłoku. Zanim
zamknęły się drzwi, widział jeszcze, jak wściekłość w ich oczach zamienia się w zdumienie. Idąc korytarzem w
stronę sali konferencyjnej wyobrażał sobie, jak mknących w dół pracowników opuszcza szok. Pewnie
świętowano tam teraz zwycięstwo. Teren windy został obroniony przed agresorem.
Niewielkie, niezbyt pasujące do swej funkcji pomieszczenie, pełniące rolę pokoju zebrań, było wypełnione
dymem wielu papierosów. Wszystkie wolne powierzchnie zajmowały porozstawiane niedbale kubki z sokami i
herbatą, porzucone skoroszyty, pliki dyskietek i raportów, wypełnionych odręcznym pismem formularzy i
luźnych kartek. Zdawało się, że wszystko to przygotowano dla co najmniej legionu naukowców. W
rzeczywistości siedziało tam zaledwie kilkanaście osób. Aldworth, górując nad wszystkimi z wysokości swojej
katedry, sprawiał wrażenie mistrza dworskiej ceremonii. Raczył jednak zauważyć otwarte drzwi i stojącego w
nich człowieka.
- Witamy naszego pogromcę smoków - potrafił samą intonacją głosu sprawić, że cichły wszystkie rozmowy. -
Mam nadzieję, że nie zrezygnował pan w ostatniej chwili.
Ramsay uśmiechnął się z wytrenowaną nieśmiałością. Zawsze w instytucie grał rolę łagodnego idioty, co
oszczędzało mu nadmiaru nikomu niepotrzebnej pracy, powierzanej przez kierownictwo zaufanym osobom.
- Potrzebuję pańskiego podpisu - wyjął z kieszeni pomięty formularz. - Magazynier nie uznaje żadnego
autorytetu poza pańskim - rozgrzeszył się w myślach z niepotrzebnego pochlebstwa.
Aldworth podniósł pióro, biorąc do ręki wypełnioną gęstym drukiem stronę. Tu też obowiązywały rytuały.
Zgodnie z nimi musiał przebiec wzrokiem każdą linijkę.
Ramsay słyszał, jak tuż za nim otwierają się drzwi. Odwrócił głowę krzywiąc się na widok Kay, dziewczyny
zatrudnionej na innym wydziale, którą znał skądś przelotnie.
Kay przeprosiła uśmiechem obecnych, tuląc do siebie opatulone jak kukła niemowlę.
- Słuchaj Warren - jej sceniczny szept na pewno słychać było w najdalszym kącie sali. - Mogę u ciebie
zostawić dziecko? Tylko na pół godziny, muszę...
- Właśnie wyjeżdżam - przerwał jej brutalnie, zastanawiając się jednocześnie, który z kolegów da się wrobić
w to zadanie.
Kay jednak nie zamierzała walczyć.
- Nie masz żadnych wujków, mały - powiedziała do dziecka zamykając drzwi.
- No, no, ma pan ładnego dzieciaka - Aldworth złożył wreszcie swój zamaszysty podpis.
- Ależ... To w ogóle nie jest moja żona.
- Przecież nic nie mówię - dyrektor podał mu złożony na nowo formularz. - W końcu to ostatnia dekada
dwudziestego wieku. Nie ma się czego wstydzić.
- Ale to dziecko... Ja nawet nie wiem, czy to chłopak, czy dziewczynka...
Aldworth spojrzał na niego z wyrzutem.
- No, trochę pan przesadził. Jednak wypada znać chociaż płeć własnego dziecka.
Ramsay wściekły, odprowadzany chichotem prawie połowy sali, wycofywał się na korytarz, gdzie dogonił go
jeszcze głos dyrektora.
- Chciałbym jednak, żeby mimo wszystko pan wrócił - w jaśniejszym prostokącie wejścia widać było jego
nagle spoważniałą twarz. - Życzę powodzenia.
Ramsay skinął głową domykając drzwi. Skrzywiony, rezygnując z próby wciśnięcia się do przepełnionych
wind, powlókł się w stronę schodów. Pozostało mu już tylko pobranie sprzętu. Transportem oraz załatwieniem
wszystkich pozostałych dokumentów, dokumentów i jeszcze raz dokumentów, miał zająć się Cadish. Nie, nie
nachodziły go żadne głupie myśli o schyłku Cesarstwa Rzymskiego. Właściwie powinien być dumny, że w ich
sprawie zużyto kilka ton papieru, a przepływające z jednych do drugich terminali zbiory milionów bitów
informacji są sygnowane jego nazwiskiem.
Na dole jakby prawem kontrastu, w przeciwieństwie do wrzących pośpieszną ucieczką z pracy górnych pięter,
panował prawie idealny spokój. Pracującym tu ludziom wizja weekendu nie mąciła rutyny wyznaczonej
grafikiem dyżurów. Niewielki, boczny hall, z którym łączyły się klatki schodowe, zawierał dwa rzędy stojących
pod ścianami ławek, ozdobionych ciętymi ręcznie boazeriami, i absolutnie nie pasujący do utrzymanego w
wiktoriańskim stylu wnętrza mały bufet z drzemiącym jak zwykle sprzedawcą. Zauważył tylko jeden odmienny
szczegół od zapamiętanego z okazji rzadkich tu wizyt obrazu. Wysoka, atrakcyjnie ubrana kobieta, czytająca coś
na jednej z informacyjnych tablic. Jej kształty, a konkretnie jej nogi widoczne spod krótkiego, raczej wiosennego
niż zimowego płaszcza, a także to, że była odwrócona, sprawiło, iż Ramsay wlepił w nią wzrok bez żadnej
żenady. Specyficzny instynkt, dzięki któremu mężczyźni obserwujący kobiety mogą, nie patrząc pod nogi,
chodzić boso między odłamkami szkła bez najmniejszego zadraśnięcia stopy, doprowadził go do szerokiej lady.
Z rozpędu o mało nie sforsował zagrodzonego przepierzeniem przejścia na zaplecze, przerywając drzemkę
starszemu sprzedawcy. Korzystając z jego chwilowej przytomności, zamówił kawę i dopiero teraz odwrócił
wzrok.
- Proszę - kubek z parującym płynem wylądował tuż przed nim. - Ta pani... - sprzedawca zrobił coś, co mogło
uchodzić za porozumiewawczy wyraz twarzy czeka właśnie na pana. Uśmiechnął się z tą przedziwną mieszaniną
wyższości i czegoś w rodzaju taniego sprytu, jaki charakteryzuje ludzi niezbyt inteligentnych.
- Na mnie? - Ramsay rzucił drobne i znowu spojrzał w bok. Kobieta istotnie szła w jego stronę. Rozbudzona
chwilowo nadzieja trochę przygasła. Ładna, nawet więcej niż ładna, sympatyczna twarz nie była mu znana.
Ponieważ piękne nieznajome kobiety z reguły nie czekają na obcych mężczyzn, żeby dać się zaprosić do domu,
bezpieczniej było przyjąć, że zaszła pomyłka. Nieznajoma jednak zatrzymała się tuż przed nim.
- Pan Warren Ramsay?
Nadzieja nie chciała się obudzić ponownie. Interesy? Skąd wiedziała, że będę wychodził właśnie tędy? Skinął
głową.
- Chciałam przekazać panu pozdrowienia od przyjaciela w podróży - jej uśmiech był równie sympatyczny jak
cała reszta. W ogóle słowo "sympatyczna" w związku z nią bez przerwy cisnęło się na usta.
- Jacqueline Settgast - przedstawiła się, zabawnie przekrzywiając głowę na bok.
- Skąd pani wiedziała, że będę wychodził właśnie tędy? - to pytanie wyrwało mu się prawie z bólem.
Wszystko w niej było tajemnicze, a jednak w dziwny sposób budziła zaufanie. Wydawało się nietaktem
zadawanie takich pytań.
- Pójdzie pan ze mną? - wyminęła odpowiedź. Terrorystka? Boże... Umysł Ramsaya pod wpływem
wszechogarniającej impregnacji doniesieniami o ciągłych porwaniach, bombach, granatach, czających się w
każdej dziurze snajperach, przypominał już umysłowość oblężonego. Dopiero po dłuższej chwili rozsądek
przypomniał mu, że jest nic nie znaczącym wykładowcą i upatrzenie właśnie jego jako specjalnej ofiary
świadczyłoby o znacznym niedorozwoju planowania u terrorystów.
- Czy my się znamy?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Pójdzie pan ze mną? - powtórzyła pytanie.
Ramsay jak urzeczony odstawił nietkniętą kawę i ruszył za nią.
- O jakiego z moich przyjaciół pani chodzi?
Kolejny uśmiech, tym razem łobuzerski i przepraszający zarazem. Jak u kilkunastoletniej dziewczyny.
- Nie chciałam, żeby powstały plotki - kiwnęła głową w stronę odprowadzającego ich wzrokiem sprzedawcy. -
Ktoś chce panu zaproponować spotkanie.
Ramsay wzruszył ramionami. "Uniknąć plotek"... Dlaczego w takim razie nie czekała na niego na ulicy? Nie
miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło. O nadanie odpowiedniej rangi? Zainteresowanie go? Jeśli tak, to
dziewczyna dobrze spełniła swoje zadanie. Był cholernie ciekawy, kogo przyjdzie mu ujrzeć.
Pani lub panna Settgast wyprowadziła go na niewielki, usytuowany tuż za budynkiem gospodarczym, parking.
Stał na nim tylko jeden samochód. Nie żadna limuzyna, jak można było oczekiwać, ale dość duży europejski
sedan, kuszący dyskretną elegancją. Jacqueline otworzyła mu tylne drzwi, a sama zajęła miejsce za kierownicą.
Ramsay usiał obok niewysokiego, sądząc po tym, jak tonął w lotniczym fotelu, mężczyzny.
- Velpeau Pastier - wyciągnięta w kierunku gościa ręka zawisła nieruchomo w powietrzu. Ramsay uznał, że
należy mu się jakieś zadośćuczynienie.
- Proszę wybaczyć formę zaproszenia - tamten cofnął rękę dopiero wtedy, kiedy samochód ruszył z cichym
odgłosem rozchlapujących topniejący śnieg opon.
Niepotrzebna demonstracja - Ramsay obserwował Pastiera spod oka. O ile można było ocenić, tamten był w
tym samym wieku co i on. A więc również należał do pokolenia lat sześćdziesiątych. Nie, nie tego sławnego,
które zrodziło hippisów i pop art. Mianem pokolenia Ramsay określał ludzi, którzy urodzili się w latach
sześćdziesiątych. Wszystkie istotne dla kultury ruchy skończyły się, kiedy byli jeszcze dziećmi. Za młodu
obudzono w nich wielkie nadzieje, które później ugrzęzły w kolejnych, eskalujących kryzysach. Wszelkie idee,
fermenty, które tak poruszały starszych kolegów rozprysły się, zamiast nich nie pojawiły się nowe. Dawne ruchy
karlały na ich oczach, ludzie-sprężyny poruszający masy dogorywali o kilka lat, o rok wcześniej; zanim mogli
się do nich przyłączyć. Było to jedyne naprawdę stracone pokolenie. Nie przeżyto co prawda żadnej wojny,
żadnego głodu, ale nie przeżyło też żadnej rewolucji, nie doświadczyło żadnej wielkiej, uniwersalnej idei.
Nieoczekiwanie uśmiechnął się do Pastiera.
- Mógłbym się chociaż dowiedzieć, gdzie jedziemy?
- Musi się pan przecież dostać do magazynów - tamten podchwycił uśmiech. - Podwieziemy pana. A ja
chciałbym przy okazji trochę porozmawiać.
Wszystkie elementy łamigłówki zaczęły się powoli układać w głowie Ramsaya.
- A więc jest pan pracownikiem wywiadu - z westchnieniem ulgi opadł na miękkie poduszki. O Boże,
nareszcie...
Pastier dał się złapać. Zrobił dość głupią minę.
- Słucham?
- Mówiłem, że nareszcie zainteresował się mną wywiad.
Wyraz zaskoczenia nie pozwalał zastygłym rysom przyjąć normalnego wyglądu.
- Nie rozumiem.
- Och, tyle się mówiło, że pewne służby sporządzają listy wykładowców, inwigilują, przesłuchują... Mnie to
nie dotyczyło i fakt, że FBI uznało mnie za godnego zaufania, zaczynał mi już grozić towarzyską infamią.
Pastier przyjął żart lekkim skrzywieniem warg.
- Nie jestem pracownikiem wywiadu - podkreślił ostatnie dwa słowa. - Gdybym nim był, nie zwracałbym się
do pana o pomoc.
- Mmmm... - widok mijanych ociekających wodą elewacji wprawiał go w nastrój nie skłaniający do żartów i
miał już na końcu języka jakąś cierpką uwagę, ale tamten nie dał mu czasu.
- Dowiedziałem się, że otrzymał pan pozwolenie na wyjazd do Strefy.
- I tam mam panu pomóc?
- Tam zaginął nasz...
- Funkcjonariusz? - wpadł mu w słowo Ramsay.
- Kolega - żachnął się Pastier. - Tylko kolega.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, przez chwilę przyglądał się jej zamyślony, a potem jakby nie mogąc się
zdecydować schował ją do kieszeni.
- Istnieje wiele instytucji, które zajmują się zbieraniem czy przetwarzaniem informacji - podjął po chwili. -
Nie wszystkie dysponują własnym aparatem śledczym. Nie jest tu potrzebne.
- Rozumiem, że pana służba - Ramsay zauważył lekkie skrzywienie twarzy na dźwięk słowa służba - nie
dysponuje własnymi agentami.
- Nie. A jednak posłaliśmy do Strefy kogoś. Pewne sprawy... - zawahał się - utrudniają nam zwrócenie się z
tym problemem do odpowiedniej instytucji, które mają pieczę nad Strefą. Nie mamy też dobrego kontaktu z
Armią - Pastier spojrzał w bok marszcząc czoło. - Jak pan widzi, jestem zupełnie szczery.
- Czy wszystkich udających się w tamtym kierunku prosi pan...
- Wszystkich? A wie pan, ile osób dostało pozwolenie na dotarcie do Strefy w ostatnim kwartale? - Pastier na
moment pochylił głowę, ukazując pasma rzedniejących włosów. - Owszem, prosiłem jeszcze kogoś uśmiechnął
się nagle. - Najlepszy dowód, że nie pracuję w wywiadzie. Nie musiałbym wtedy nikogo o nic prosić.
Ramsay zastanawiał się, czemu mają służyć te wybiegi. Nie przychodziło mu do głowy żadne realne
rozwiązanie. W to, że poplecznicy człowieka, który wiózł go teraz po zaśnieżonych ulicach, rzeczywiście mają
związane ręce, jakoś nie mógł uwierzyć. Czyżby sprawa była aż tak delikatna?
- Czy chce pan, żebym go znalazł?
- Nie. Nie mam zamiaru werbować pana do czegokolwiek. - głos Pastiera nagle spoważniał. - Chciałbym
tylko, żeby dał mi pan znać, jeśli przypadkiem pan go spotka - szare oczy były ledwie widoczne spod
przymkniętych powiek. - Nie chcę, żeby pan go szukał, żeby przekazywał pan mu cokolwiek, może pan nawet
nic mu nie mówić o naszej rozmowie... Jeśli oczywiście spotka pan go przypadkiem - paczka papierosów znowu
pojawiła się w wypielęgnowanej dłoni i zaraz znikła na powrót. Ten kraj pękał w szwach od nadmiaru byłych
nałogowców. - Po prostu proszę mi dać znać - wyjął z kieszeni elegancką wizytówkę, na której poza nazwiskiem
widniał tylko numer telefonu. - Będę zobowiązany za każdą wiadomość - położył kartonik na kolanie Ramsaya.
- Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chcę, żeby pan się pakował w cokolwiek, nie chcę nawet, żeby pan
mu pomagał, chodzi mi tylko o wiadomość - podkreślił.
- Mówi pan tak, jakbym się już zgodził - Ramsay nie mógł nie wetknąć szpilki.
Tamten skinął głową.
- Mogę panu bardzo pomóc po powrocie, że zaproponuję ordynarne przekupstwo. Tym razem uśmiechnął się
Ramsay.
- Zwykle po takim zdaniu pada i następne: ale mogę i zaszkodzić.
- Nie bądźmy dziećmi - Pastier pochylił się do przodu. - Zatrzymaj się tutaj - a kiedy Jacqueline zgrabnie
zaparkowała samochód przy wylocie jakiejś bocznej uliczki, dodał: - Pospacerujemy trochę?
Wysiedli na nie odmieciony chodnik. Ramsay włożył trzymaną dotąd w ręku kurtkę. Zauważył, że
nieprzyjemnie kontrastuje z eleganckim płaszczem tamtego. Ruszyli w głąb uliczki wchodzącej na portowe
nabrzeża.
- Dam panu dowód mojej dobrej woli - Pastier mówił teraz powoli, jakby ważył każde słowo. - Podam panu
nazwisko człowieka, który sprawił, że cały Meksyk, że spore połacie Stanów są wyjęte spod kontroli rządów -
głos Pastiera regularnie przybierał na sile. - Powiem panu, jak nazywa się człowiek, za którego głosem poszły
miliony ludzi, który rozpętał nie znaną w dziejach falę terroryzmu i sprawił, że część naszego własnego
terytorium trzeba było otoczyć nieprzenikalną strefą bezpieczeństwa.
Trzeba przyznać, że umiał sprzedać swoje wiadomości z odpowiednim efektem.
- A jeśli powie mi pan, że on nazywa się John Smith, to jak będę mógł to sprawdzić? - spytał Ramsay.
- Nie jestem aż tak głupi - skrzywienie warg odsłoniło nieskazitelne zęby.
- Wiem, że wymyślił pan coś lepszego. Na przykład: Mahabharatha Eisensteiersein.
- Pan jest niepoprawny. Musi mi pan uwierzyć na słowo.
Ramsay bawił się coraz lepiej.
- Więc rząd ustalił już jego nazwisko...
- Tak. Ujawnią je niedługo. Nawet jeśli podjęte przeciwko niemu działania zakończą się fiaskiem... znowu
przerwał na chwilę. - Pan będzie po prostu pierwszy.
- I mogę się dowiedzieć ot tak sobie?
- Szczerze mówiąc to rzecz bez większego znaczenia - przystanęli pod witryną małego sklepu. - Człowiek,
który stworzył nową religię, nazywa się Viggo Duckworth.
Ramsay patrzył na siną powierzchnię morza, widoczną za barierą chroniącą koniec ślepej uliczki. Jakiś
niewielki okręt w asyście dwóch holowników zasłaniał właśnie widok na wyspę. Ruszyli dalej wzdłuż
rozsypujących się frontonów dawno zamkniętych małych sklepików, magazynów i składów konsygnacyjnych.
- Czy wiecie o nim coś jeszcze`?
- Coś jeszcze wiemy - poła eleganckiego płaszcza o mało nie zaczepiła o ociekający brudną wodą kikut jakiejś
latarni. - Ale to wszystko, co mogę powiedzieć.
Ramsay przygryzł wargę.
- Kogo mam szukać? - spytał po chwili.
- To Glenn Chira - Pastier podał mu wyjętą z kieszeni fotografię. - Ale proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie
chcę, żeby szukał pan kogokolwiek. Natomiast gdyby przypadkiem... - Zawiesił głos i nie powrócił już do
przerwanego zdania.
Zdjęcie przedstawiało starszego już, lekko posiwiałego mężczyznę. Nieśmiały uśmiech, zmrużone, jakby
pełne wątpliwości oczy zupełnie nie pasowały do agenta wywiadu. Fotografia musiała być powiększeniem
czegoś z rodzinnego albumu, ucięte u nasady ramię mężczyzny obejmowało kogoś niewidocznego, kto rzucał
cień na jego twarz.
Zatrzymali się przed staroświecką, żeliwną barierką. Poniżej ogromny hangar, należący do kompleksu
budynków nabrzeża, poprzez poszarpane poszycie dachu ukazywał swe wnętrze zrujnowane niedawnym
wybuchem bomby. Dokładnie odmieciony śnieg pozwalał dostrzec spękany asfalt z wyrysowanymi na nim
kredą kilkunastoma sylwetkami ludzi. Gdzieniegdzie widać było jeszcze nieregularne brunatne plamy.
Przyprowadził mnie tu specjalnie? - Ramsay schował zdjęcie do przegródki portfela. Robiło się coraz
chłodniej, więc zapiął kurtkę pod samą szyję.
- Wyznawcy Duckwortha - Pastier odwrócił się, chowając dłonie do kieszeni płaszcza. - Czasami mam
wrażenie, że racjonalizm umarł w chwili, kiedy osiągnąłem dojrzałość. Że wszystko się wtedy wypaliło -
spojrzał na Ramsaya. - Nam pozostała już tylko pożywka dla bigotów.
No więc zaczynam pisać ten dziennik... Chryste, przecież zdaniu nie zaczyna się od "no więc. " Jeszcze raz.
Mój psychoanalityk, kiedy dowiedział się o planowanym wyjeździe, oświadczył, że nie będzie w stanie
rozdzielać mi porad na odległość (bardzo odkrywcze!). Żebym jednak nie odwykł od regularnych z nim
konsultacji, zasugerował mi prowadzenie dziennika, który on później przeczyta... Cholera, co za bzdury.
Panie doktorze, przecież będzie pan jedynym czytelnikiem tych notatek, więc chyba nie muszę pisać o panu w
trzeciej osobie. Ale naprawdę nie wiem jak zacząć. Może tak:
Wypada wspomnieć, że już na wstępie wplątałem się w paskudną aferę wywiadowczą. Cóż, trudno. Skoro
życie prezydenta i los tego biednego kraju spoczywa w moich rękach... Niech się paro nie śmieje, doktorze.
Pańska kariera też zależy teraz ode mnie.:. Przepraszam, że na chwilę przerwę. Frank Cadish, z którym jedziemy
na lotnisko, zagląda mi do zeszytu i pyta, co ja tuk zawzięcie gryzmołę. Powiedziałem, że zapisuję naszą
rozmowę, by później ogłosić wspomnienia z wyprawy, i żeby zwolnić trochę, bo rzeczywiście piszę niewyraźnie.
- Wiesz jak prowadzisz? - powiedziałem.
- Jak?
- Jak wariat.
- Nie wydrukują ci tego - od razu się nadął. - Słowo "jak" powtarza się trzy razy w trzech kolejnych zdaniach.
Teraz już cztery. Trudno.
Cadish, który ma mi towarzyszyć, jest moim... moim... No, znam go bardzo długo. To fatalny facet z gatunku
tych, którzy tak naprawdę to nigdy cię nie słuchają, czekając jedynie na możliwość wypowiedzenia własnej
kwestii. Łatwo to poznać po szybkości jego odpowiedzi - często zaczyna mówić, zanim jeszcze skończysz swoje
pytanie. Rozumiem, że są odpowiedzi nie wymagające namysłu. Trudno się zastanawiać, kiedy ktoś spyta, która
godzina, albo czy boli cię właśnie ząb. Jeśli jednak zapytać, co sądzi o przemianach w świadomości społecznej
spowodowanych wprowadzeniem uproszczonych zasad prawnych, albo czym dla niego jest miłość, a facet
strzela ci z miejsca jakieś okrągłe zdanie, to znaczy, że w ogóle nie słucha, co się do niego mówi, albo po prostu
ma cię głęboko w... A propos, doktorze, co pan. sądzi o używaniu w tym tekście nieocenzurowanych słów? Mam
się powstrzymywać?
Nawiasem mówiąc szkoda, że to właśnie nie Cadish będzie prowadził ten dziennik. Ma duże doświadczenie. W
różnych magazynach drukuje opowiadania por... o miłości. Może pan coś czytał, używa pseudonimu Jack I...
Cholera, zapomniałem nazwiska. Kiedyś, przed tą całą zawieruchą, oddelegowano nas z Cadishem na
konferencję do któregoś z południowych stanów. Frank stanowił nieciekawe towarzystwo. Już pierwszego
wieczoru jakimś cudem poderwał wysoką, rudą dziewczynę i trudno go było o cokolwiek zahaczyć. Parę dni
później wszedłem do jego pokoju z pilną sprawą, a ponieważ go nie zastałem, postanowiłem poczekać. Usiadłem
w fotelu za rozłożystą palmą w kącie - zna pan, doktorze, te południowe hotele i zauważyłem, leżący na stoliku
obok, świeżo ukończony maszynopis. Zawierał opis erotycznej sceny, w której główną rolę grała właśnie ta
poznana wcześniej ruda dziewczyna. Zaczytałem się do tego stopnia, że nie zauważyłem, kiedy wszedł Cadish z
miłością swego życia. Ich zachowanie sugerowało, że zaraz mogę być świadkiem czegoś, o czym przed chwilą
czytałem. Siedziałem jak trusia, nie zauważony za swoją palmą - byłem zafascynowany możliwością
zaobserwowania, w jaki sposób fakty z życia wpływają na twórczość Cadisha.
Byt bardzo niecierpliwy. Drżącymi rękami rozpinał guziki przezroczystej bluzki, ale zatrzask biustonosza
zatrzymał go na dobre dwie minuty. Przewrócił ją na łóżko, wydawało się, że nie istnieje nic poza żądzą, ale sam
zaczął rozbierać się powoli, starannie układając swoje rzeczy na poręczy krzesła. Wreszcie położył się obok, raz
szybko pocałował ją w usta i... Mogłem się mylić, te cholerne liście zasłaniały sporo szczegółów, ale miałem
wrażenie, że widzę zdziwioną twarz dziewczyny. Przeniosłem wzrok na leżący na kolanach maszynopis.
"Jej ciało drżało nieustannie, wijąc się w spazmatycznych skurczach. Głęboki, gardłowy krzyk , wydobywał
się gdzieś z samego dna jej trzewi. Długie paznokcie ryły krwawe bruzdy na moich plecach..."
Spojrzałem na łóżko. Dziewczyna istotnie głaskała go po plecach, choć to może niezbyt adekwatne określenie.
Zdążyła przejechać dłonią może dwa razy, kiedy Cadish zwalił się na bok z cichym westchnieniem.
"Jej krzyk paraliżował wszystko wokół - zwierzęce, nieartykułowane dźwięki wibrowały w pokoju jeszcze
długo po tym, kiedy zapłakana, nie mogąc złapać oddechu trzymała mnie ze wszystkich sił nie chcąc, nie mogąc
dopuścić do rozłączenia..."
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl