Za glosem serca, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]LINDSEY JOHANNAZA GŁOSEM SERCATytuł oryginału DEFY NOT THE HEARTROZDZIAŁ 1Zamek Claydon; Anglia, 1192Łump! I znowu, i znowu: łump! lump! Odgłos potężnych uderzeń tarana zagłuszałwrzaski ogarniętych panikš obrońców na blankach zewnętrznych murów obronnych orazagonalne krzyki tych, którzy ugodzeni miertelnš strzałš ginęli pod murami. Reina deChampeney słyszała ten łoskot mimo upiornego bólu głowy rozsadzajšcego jej czaszkę.Łump! I znowu: łump!Atak. Zajazd. Wszystko zdarzyło się za szybko, stanowczo za szybko. Obudził jšokrzyk: Do broni! Natychmiast zerwała się z łoża, by stwierdzić, że zewnętrzne muryobronne zamku zostały już zdobyte. Zdobyto je podstępem, tak, ohydnym podstępem: zeszłejnocy udzieliła schronienia pielgrzymowi, a raczej człowiekowi podajšcemu się zapielgrzyma, który przed witem, pod osłonš ciemnoci, podniósł kratę w murze zewnętrznymi wpucił do rodka całš armię. Parszywy kundel. Dzięki Bogu, nie kazała go przenocować wktórym z budynków za murami wewnętrznymi albo nawet w samym stołpie, bo wtedywszystko potoczyłoby się inaczej i nie dowodziłaby teraz obronš zza blanków nad basztšwjezdnš. Lecz Bóg okazał się łaskaw tylko w tym jednym, jedynym przypadku - za nic więcejdziękować mu nie mogła.Szturmujšcy oddział liczył najwyżej stu zbrojnych, lecz jak na zamek tej wielkociClydon miał wielce niedostatecznš załogę. Po tym, jak jej ojciec uszczuplił garnizon,kompletujšc armię na wyprawę krzyżowš, Reinie zostało tylko pięćdziesięciu pięciu ludzi, zktórych nie wszyscy byli obecni. Praktycznie rzecz bioršc, dysponowała ledwie dwudziestuzbrojnymi oraz dziesięciu kusznikami i łucznikami. Ale co najmniej szeciu z nich zginęłoalbo wpadło w pułapkę na murach zewnętrznych, których atakujšcy nie próbowali już nawetzdobywać, bowiem nawet najlepsi strzelcy uznali, że sš nie do zdobycia.- Podłóżcie więcej drewna pod kad! - krzyknęła do jednego ze sług; do obrony zamkuskierowano wszystkich mężczyzn. - Wrzštku potrzebujemy już teraz. Kiedy padnie brama,nic nam po nim!Wychyliła się zza blanku akurat w chwili, gdy wielki płaski głaz wylšdował conajmniej trzy stopy od szturmujšcego tarana, by nie czynišc nikomu najmniejszej szkodystoczyć się do suchej fosy biegnšcej tuż za zewnętrznym murem. Odwróciła się i posłałamordercze spojrzenie Theodricowi, swemu najbardziej zaufanemu dudze. Chudyosiemnastoletni młodzieniec uparł się i postawił na swoim: został na murach, chociaż kiedyprzyniósł Reinie robionš na specjalne zamówienie zbroję i pomógł jej się ubrać - tam, zablankami, poród ognia i dymu! - kazała mu zejć na dół.- Półgłówek! - warknęła. - Idiota! Masz przebić osłonę tarana, a nie wzniecać tumanykurzu u stóp tych przebrzydłych zbójów!- Głazy sš ciężkie! - zaprotestował niemiało Theodric, chcšc się usprawiedliwić, żezmarnował cenny pocisk z ich nader skromnego arsenału.- Owszem, a ty nie masz siły, żeby je dwigać, więc uciekaj stšd i rób to, co dasz radęzrobić, Theo. Potrzebujemy więcej wody, więcej wrzštku i trzeba rozniecić ogień nadodatkowym palenisku. Szybko, czas ucieka!Odwróciła się, nie sprawdziwszy, czy Theodric zapomni o dumie, by wypełnić rozkaz,i omal nie przewróciła małego Aylmera, który stanšł u jej boku. Siedmiolatek wycišgnšłchudziutkie ramiona i żeby nie stracić równowagi, kurczowo przytrzymał się jej nogi. Serceskoczyło Reinie do gardła, bowiem kaleki chłopiec - miał mocno zniekształconš stopę -mógłby łatwo wypać za blanki.- Co ty tu robisz?! - wrzasnęła wciekła, że tak bardzo jš wystraszył.Bršzowe oczy Aylmera wezbrały łzami. Oczy Reiny też zwilgotniały. Nigdy dotšd naniego nie krzyczała, zawsze znajdowała dla niego dobre słowo, zawsze umiała go pocieszyć izawsze mógł się wypłakać na jej piersi. Była dla niego jak matka, bo prawdziwej matki niemiał: nikt inny przygarnšć go nie chciał, bo komuż potrzebny jest kaleki sierota. Był tylkozwykłym wieniakiem, synem chłopa pańszczynianego, ale tyle z nim przeszła, wyleczyła ztylu chorób wieku dziecięcego, że traktowała,., go jak własnego syna - musiała o niego dbać,musiała go bronić i chronić.- Chcę pomóc, pani - odrzekł Aylmer.Reina uklękła i otarła mu wilgotne, czarne od sadzy policzki z nadziejš, że umiech,którym go obdarzyła, osłodzi gorycz szorstkich słów.- Cieszę się, że przyszedłe, Aylmer - skłamała odwracajšc się tyłem do blanków,żeby okrytymi kolczugš plecami osłonić chłopca przed strzałami nadlatujšcymi zza muru. -Przybiegłam tu tak szybko, że nie zdšżyłam zostawić rozkazów damom w stołpie. Pęd ipowiedz Lady Alici, żeby pocięły płótno na bandaże i przygotowały się na przyjęcie rannych.Zostań z niš i z Lady Hilary i pomóż im, w czym zdołasz. I jeszcze jedno, Aylmer - dodała zwymuszonym umiechem. - Chodzi o młodsze damy. Postaraj się je uspokoić, przekonać je,że nie ma powodu do obaw. Dobrze wiesz, że czasami potrafiš być bardzo niemšdre.- Tak, pani. To tylko małe dziewczynki.A ty jeste tylko małym chłopcem, pomylała z czułociš Reina, patrzšc, jak Aylmerschodzi niezgrabnie po drabinie. Przynajmniej nie uraziła jego dumy. Gdyby jeszcze mogławymylić co, żeby równie łatwo pozbyć się stšd Theodrica... Zobaczyła go przy wielkiejparujšcej kadzi - lada moment mieli jš przechylić i wylać wrzštek za mur - i już otwierałausta, by go przywołać, lecz w tej samej chwili tuż koło jej policzka wisnęła wroga strzała.Sekundę póniej poczuła gwałtowne szarpnięcie i wylšdowała na ziemi powalona przezAuberta Malfeda.- Boże, pani, mało brakowało, a...- Zła ze mnie, ty niezdarny tępaku! - tchnęła prosto w jego pobladłš twarz.- Ale...- Mylisz, że mam ochotę tu sterczeć?! - przerwała mu z furiš. - Otóż wiedz, że niemam, i to najmniejszej, ale Sir William nagle zaniemógł i od wczoraj spoczywa w łożu, bezwštpienia podtruty przez tego fałszywego pielgrzyma, więc obronš dowodzić mogę tylko ja.- Zapominasz o mnie, pani.- O nikim nie zapominam - odrzekła z mniejszš już wciekłociš. Bardzo by chciała,żeby kto mógł jš zastšpić, lecz Aubert miał ledwie piętnacie wiosen, poza tym Sir Williamsposobił do walki nie jego, ale jš, Reinę, to włanie jš cišgnšł na mury zeszłej niedzieli naprzyspieszony kurs obrony zamku. - Dziękuję ci, Aubercie, ale ci zbóje przyszli tu po mnie,więc pozwól, że wezmę los w swoje ręce.Przynajmniej trzymaj się z dala od krawędzi muru, pani - błagał, pomagajšc jej wstać.- Dobrze. Theo... Theo!Wrzasnęła tak przeraliwie, że obydwaj aż podskoczyli. W tej samej chwili zprzechylonej kadzi chlusnšł strumień wrzštku - Theodric cofnšł się szybko, żeby nie stracićstopy, po czym posłał Reinie wciekłe spojrzenie. Widzšc to, Reina straciła cierpliwoć.- Do diabła z twojš dumš, Theo! Zła na dół, i to już! Za bardzo cię kocham, żebyspokojnie patrzeć, jak gotujesz sobie nogi w ukropie albo służysz za tarczę strzelniczš tylkodlatego, że mniemasz, iż tymi wštłymi patykami, które zowiesz ramionami, zdołasz zrobićco, na co stać tylko prawdziwego mężczyznę. - Theodric ani drgnšł, więc wrzasnęła: -Ruszaj, Theo, bo jak mi Bóg miły, każę przykuć cię łańcuchami w stołpie! Ty też, Aubercie.Potrzebuję tu siłaczy, a nie dzieciaków, które cišgle wchodzš mi w drogę. Twój miecz na nicsię nie zda, chyba że przystawiš drabiny, żeby zdobyć mur albo basztę. Więc idcie i niechajnie słyszę od was ani słowa skargi.Aubert zaczerwienił się, ponieważ wiedział, że Reina ma rację. Mimo że dobrzewładał mieczem, mógł nim władać tylko wtedy, gdy nieprzyjaciół miał tuż przed sobš.Natomiast Theodric ruszył do drabiny z umiechem na twarzy. Gdyby nie to: Za bardzo ciękocham, byłby dotknięty, do głębi urażony, a tak mógł zejć z murów z godnociš, za co byłswej pani niezmiernie wdzięczny. Ledwie o rok od niej starszy, bez wštpienia zemdlałby nawidok pierwszej krwi, o czym oboje doskonale wiedzieli.Gdy zeszli jej z oczu, Reina odetchnęła z ulgš i skupiła uwagę na olbrzymiej kadzi,której zawartoć wreszcie wylano za mur. Z dołu dobiegły ich krzyki, lecz już po kilkusekundach rozległo się kolejne uderzenie tarana. Niech piekło pochłonie tych pogańskichparszywców! To jej zwierzęta zaszlachtowali, tak, tak, zaszlachtowali jej własne zwierzęta,żeby zdobyć mokre, nasšczone krwiš skóry na prymitywnego żółwia, pod którym chronilisię szturmujšc taranem głównš bramę. wieże, nie wyprawione skóry stanowiły znakomitšosłonę zarówno przed ogniem, jak i przed strzałami, chociaż wrzštek na pewno poparzył tymzbójom nogi. Wyrwali cianę z jej kuni, żeby wykorzystać jš jako most, który przerzucilinad suchš fosš. Przywłaszczyli jeden z jej wozów, żeby ułożyć na nim wielki pień drzewasłużšcy za taran - drzewa, które wycięli w jej własnym lesie!- Proszę, moja pani.Odwróciła się i zobaczyła przed sobš Gilberta Kempe'a, rzšdcę Clydon, któryprzyniósł jej kawał chleba, ser i manierkę z winem. Miał przemoczony kaftan, widać,pomagał zlewać wodš szczyt baszty wjezdnej i budynki za murami wewnętrznymi, chociaższturmujšcy nie wypucili jeszcze płonšcych strzał.- Dziękuję ci, Gilbercie - odrzekła z pełnym wdzięcznoci umiechem, chociaż niemiała ochoty na jedzenie.Gilbert drgnšł, słyszšc łomot tarana z tak niewielkiej odległoci.- Wiesz, pani, kto to jest? - spytał.- Ludzie Sir Falkesa - odrzekła bez wahania.Gilbert nie pomylał o tym wczeniej i bał się myleć o tym teraz....Ale nie noszš jego barw - zauważył - nie ma wród nich ani jednego rycerza. I nie sšprzygotowani do oblężenia.... [ Pobierz całość w formacie PDF ]