Zakon Kranca Swiata tom I - KOSSAKOWSKA MARIA LIDIA(1), Ebooki w TXT
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Maja Lidia KossakowskaZakon Kranca Swiata tom ITom IMoim Rodzicom i JarkowiPrologW chwili, gdy duchy postanowily przemowic do Matki Gwiazd, ta wychodzila z chaty, dzierzac w rece wiadro na wode. Naczynie wysunelo sie z bezsilnych palcow. Twarz kobiety zastygla w wyrazie calkowitej obojetnosci, drgaly tylko zacisniete powieki. Oczy Matki Gwiazd ogladaly teraz obrazy niedostepne dla zwyklych smiertelnych.Woda, synowa Matki Gwiazd, zauwazywszy, co sie dzieje, natychmiast odwrocila wzrok. Skupila sie calkowicie na szyciu skor. Jej mysli koncentrowaly sie wokol trzymanej w palcach igly, rownego sciegu i miarowego przewlekania nici. Natychmiast wyparla ze swiadomosci obraz pograzonej w transie tesciowej. Nawet spojrzenie w jej strone byloby niebezpieczne. Dalaby wtedy po sobie poznac, ze spostrzegla rzeczy nadprzyrodzone, ze zauwazyla przybycie duchow. Istoty z innego swiata moglyby sie poczuc urazone. Woda zacisnela usta. Igla smigala w jej dloniach. Obecnosc duchow stawala sie dla mlodej kobiety nie do zniesienia. Czula ja niczym podmuchy zimnego wiatru.Matka Gwiazd zamarla w odretwieniu.Dlaczego to tak dlugo trwa, pomyslala z rozpacza Woda. Jeszcze chwila, a zwroci na siebie uwage duchow. Dostrzega, ze odczuwa ich obecnosc, i poraza ja smiertelnym tchnieniem albo wydra z niej dusze i porzuca daleko na pustkowiu, skad nigdy nie odnajdzie drogi do wioski, nie powroci do swego ciala. Zadrzala ze strachu. Pochylila sie nisko nad szyciem, aby tylko nie spojrzec przypadkiem w strone tesciowej.Zamkniete oczy Matki Gwiazd ogladaly zamazane, dziwaczne sceny, ktorych stara kobieta nie potrafila pojac. Ogromne gory ze szkla. Dziwnie kanciaste skaly poznaczone rzedami rownych jak wyciete nozem jaskin, w ktorych ludzie mieszkali niczym w chatach. Przepastne wawozy o dnach pelnych klebiacych sie bez ladu, bezsensownie ubranych ludzi. Sznury dziwnych pojazdow poruszajacych sie, mimo ze nie ciagnely ich zwierzeta.Matka Gwiazd patrzyla poslusznie na ten chaos, nawet nie probujac dociec, po co duchy roztaczaja przed nia podobne wizje. Czekala. W koncu przedstawia jej oczom obrazy, ktore bedzie w stanie zrozumiec. Skaly, ludzie, wawozy i pojazdy przesuwaly sie coraz szybciej, az przemienily sie w ciagi migajacych plam. Drgajace kleksy barw zatrzymaly sie raptownie i zmienily w znajome ksztalty. Las. Rzedy wysokich, omszalych pni, w gorze kudlate galezie sosen. Wciagnela w nozdrza zapach butwiejacego igliwia, zywicy, mokrych lisci. Czula unoszaca sie w powietrzu wilgoc.Mezczyzna przedzieral sie przez niskie zarosla. Z pewnoscia nie nalezy do Ludzi, pomyslala Matka Gwiazd, jeszcze zanim zauwazyla, ze jest cudacznie ubrany i zdecydowanie za duzy, zeby urodzic sie wsrod jej wspolplemiencow. Mimo imponujacej postury wydawal sie wychudzony, choc z powodu obcego stroju stara kobieta nie potrafila ocenic jak bardzo. Mial blada skore, znacznie jasniejsza niz ktokolwiek z plemienia i jasne wlosy, mokre od parujacej w powietrzu wilgoci. Rozgarnial krzaki rekoma, a krwawe zadrapania od cierni na dloniach i ramionach wygladaly jak tatuaze.Matka Gwiazd wpatrywala sie w przybysza z ciekawoscia. Nie przypominal nikogo z mieszkancow Dalekich Krain, nie wydawal sie tez podobny do Mowiacych Lisow. Mial twarz o ostrych rysach, zbyt wydatnym nosie i kanciastym podbrodku. Wygladal brzydko i obco. Musial przywedrowac z bardzo daleka, prawdopodobnie spoza swiata. To dziwne, zdazyla pomyslec, a wtedy duchy porwaly ja ze soba i podprowadzily blizej.Uslyszala swiszczacy oddech nieznajomego, uderzenia serca bolesnie obijajacego sie o zebra. Widziala mokre od potu kosmyki oblepiajace czolo, zapadniete policzki ze sladami niestarannie zdrapanego zarostu, spierzchle usta polotwarte z wysilku. Pomylila sie. Mezczyzna nie byl po prostu wycienczony. Znajdowal sie u kresu sil.Minie jeszcze wiele dni, zanim dotrze do wioski. Gdyby ktokolwiek z plemienia mogl go teraz widziec, powiedzialby, ze nie dozyje rana. Ale Matka Gwiazd wiedziala, ze osiagnie cel. Zrozumiala to, gdy tylko spojrzala w szare jak tafla Wielkiej Wody oczy, w ktorych plonelo zupelne szalenstwo. Nieznajacy przeszkod, niepokonany, przerazajacy ogien bogow.Stara kobieta natychmiast odwrocila wzrok. Pochylila z pokora glowe, nie smiac spojrzec na swietego czlowieka, ktory podazal Sciezka Ku Drzewu. Zaintonowala cicho dziekczynna piesn dla duchow, ktore pozwolily jej zobaczyc wydarzenie niezwyklej wagi. Wybraniec bogow ma przybyc do wioski. Istoty z innych wymiarow nie interesowaly sie uplywem czasu, wiec Matka Gwiazd nie byla pewna, czy obcy pojawi sie w osadzie jeszcze za jej zycia, ale przeczucie podpowiadalo, ze moze na to liczyc.Mezczyzna z uporem przedzieral sie przez zarosla. Na plecach mial dziwny, kanciasty worek obwieszony brzekajacymi przedmiotami. Niejeden prawdziwy Czlowiek rozesmialby sie serdecznie na mysl, ze ta pokraczna istota moze byc Idacym Ku Drzewu, ale Matka Gwiazd nie watpila. Wciaz widziala twarde, przerazajace postanowienie plonace w glebi szarych jak agaty oczu. Moc podzwigniecia z gruzow tego, co doprowadzilo sie do upadku.Rzeczywistosc pekla nagle na kawalki jak upuszczony gliniany dzban. Matka Gwiazd znow znalazla sie na progu chaty. Nabrala glosno powietrza.-Wskrzesiciel - powtorzyla szeptem slowa duchow. - Jeden z tych, ktorzy podniosa z ruin dawny porzadek.Woda drgnela zaskoczona. Czubek igly poderwal sie w gore i uklul mloda kobiete w palec. Pisnela ze strachu. Gdyby duchy nie odeszly, zapach krwi z pewnoscia zwrocilby ich uwage.Matka Gwiazd prychnela z pogarda.-Uwazaj, jak szyjesz - rzucila. - Poplamisz pieknie wyprawiona skore.Synowa w milczeniu pochylila sie nad robota.Stara kobieta siegnela po wiadro, po czym kolyszac sie na boki, podreptala ku studni. W drodze natknela sie na Ciegla, swego mlodszego syna.-Ktos idzie Sciezka Ku Drzewu - powiedziala. Twarz mezczyzny sciagnela sie w wyrazie niepokoju.-Czy cos nam zagraza? - spytal.Matka Gwiazd usmiechnela sie krzywo.-Duchy obdarzyly mnie dodatkowa para oczu - mruknela - oraz glupim i tchorzliwym synem. Coz, nie mozna miec wszystkiego.Wyminela Ciegla, ktory zostal na sciezce z rozdziawionymi ze zdumienia ustami.Czesc ITutajRozdzial 1Rozpostarl rece, wciagnal do pluc haust zimnego, czystego jak krysztal powietrza i zaczal biec. Ubita ziemia pod stopami byla twarda, pozwalala na pewne, sprezyste odbicie. Przed soba widzial ciemna, polyskliwa wstege rzeki. Wydluzyl kroki. Biegl szczytem wysokiego walu przeciwpowodziowego. Zbocza nasypu porastal gaszcz trawy i ziol rozedrgany cykaniem swierszczy, gladzony szerokimi dlonmi letniej nocy. Powietrze przesycal zapach roslin i swiezej, wilgotnej ziemi. Trzciny na brzegu rzeki kolysaly sie z szelestem, ktory brzmial jak szept. Woda polyskiwala oleiscie. W gorze, na czarnej plachcie nocy, lsnily malenkie, zimne gwiazdy.Oddychal gleboko, kroki stawaly sie coraz dluzsze, miarowe, pewne. Gdzies w sercu narastalo dobrze znane, niemal ekstatyczne uczucie wyzwolenia i szalonej radosci, zapowiadajace latwe, owocne przejscie. Czul, ze tym razem dotrze do celu. Serce walilo jak szalone, jakby euforia miala rozerwac je na strzepy. Ale umysl musial pozostac chlodny. Skupienie bylo jedyna gwarancja sukcesu. Pozwolil sobie tylko na przelotna mysl, ze idzie niezle. Biegl.Juz nie dotykal ziemi, unosil sie ponad szeroka sciezka wydeptana w trawie porastajacej szczyt nasypu. Szybowal z rozlozonymi ramionami, powoli nabierajac predkosci. Nagle wystrzelil w gore. Gwiazdy rozmazaly sie w jasne smugi, niebo skrecilo wokol niego jak spirala, ped powietrza wcisnal oddech z powrotem do pluc, cisnienie zdawalo sie rozsadzac mu klatke piersiowa, w glowie szumialo. Swist wiatru ogluszal. Ped szarpal wlosami i ubraniem. Ciemnosc przecinaly wstegi swietlistych barw. Slyszal dzwiek podobny do chichotu czy szlochu, choc w uszach brzmial tylko miarowy wizg. Skora plonela, chociaz przejsciu towarzyszyl przenikliwy chlod. Krztuszac sie zimnym jak lod powietrzem, wirowal miedzy iskrzacymi sie, zamazanymi galaktykami przepelniony radoscia i triumfem obcym istotom smiertelnym.Opadl rownie raptownie, jak poszybowal w gore. Zobaczyl przed soba zadbany, dyskretnie oswietlony park. Widocznie po drugiej stronie wciaz panowala noc. Cale szczescie. Ulatwi to ladowanie, najtrudniejsza czesc operacji. Na razie przejscie jeszcze sie nie dokonalo. Obraz parku wydawal sie dziwnie przerysowany i lekko nieostry, jak widziany przez gruba, mleczna szybe. Teraz trzeba wybrac mozliwie ciemne i ustronne miejsce, zeby opasc. Jest. Zaulek z lawka, obrosniety gestymi krzakami podobnymi do glogu. Park wydawal sie wyludniony. Tylko ostroznie. Powoli i ostroznie. Niczego nie wolno zaniedbac.Nabral gleboko powietrza, starajac sie uspokoic walace jak mlot serce. Teraz. Skulil sie, przybral odpowiednia pozycje i spadl na perlowa tafle dzielaca go od szczytow dorodnych kasztanowcow. Otworzyla sie lekko jak woda. Przejscie sie dokonalo. Przez chwile przed oczami widzial oslepiajace bryzgi swiatla, skora palila, wzdluz kregoslupa przebiegaly fale dreszczy, ale dolegliwosci szybko ustapily. Kleczal na zwirowej sciezce obok lawki. Sekunde trwal jeszcze z broda przycisnieta do piersi, oslaniajac ramionami glowe. Stary dobry nawyk pozwalajacy uspokoic oddech, uniknac mdlosci i przekonac sie, ze przejscie przebieglo normalnie.Wstal szybko, otrzepal spodnie. Skrzywil sie, bo zwir bolesnie powbijal sie w kolana. Rozejrzal sie. Jego twarz blyskawicznie przybrala wyraz spokojnej obojetnosci. Wygladal jak ktos, kto wlasnie wstal z parkowej lawki, by po krotkim odpoczynku kontynuowac przechadzke. Tylko oczy patrzyly bystro i czujnie.Odetchnal z ulga. Byl sam. Wolnym krokiem ruszyl w strone glownej alei. Latarnie jeszcze nie zgasly, choc niebo juz rozowialo, zapowiadajac poranek. Spojrzal na malenki zloty zarnik zamkniety w kloszu mijanej wlasnie lampy. Wygladal jak zlota rybka w sloju, ale nie spel... [ Pobierz całość w formacie PDF ]