Zakon kranca swiata (Tom 2), eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Maja Lidia KossakowskaZakon Krańca wiataTom IIIlustrowałMaciej PatkafabrykaLublin 2006Maja Lidia KossakowskaZakon KrańcawiataTom IIIlustrowałMaciej PatkaCopyright Š by Maja Lidia Kossakowska, Lublin 2006Copyright Š by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2006Wydanie lISBN-10: 83-60505-02-0ISBN-13: 978-83-60505-02-1Wszelkie prawa zastrzeżone Alirights reservedKsišżka ani żadna jej częć nie może być przedrukowywana ani wjakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielanamechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznielub magnetycznie, ani odczytywana w rodkach publicznegoprzekazu bez pisemnej zgody wydawcy.Częć IIKu Drzewu\Rozdział 1Bezoki bezskutecznie starał się uderzyć dziobemswego trójokiego przeciwnika. Bił dwiema paramiskrzydeł i skrzeczał ze złociš. Atakowanypodskakiwał na jedynej szerokiej, wielopalcza-stejłapie, stroszšc się gniewnie. Otworzył połyskujšcymetalicznie dziób, z którego wystrzelił długi biczjęzora. lepy ptak trafiony potrzšsnšł łbem, kraczšcwciekle. Łańcuszek umocowany do obręczy na jegonodze zabrzęczał cicho. Drugi koniec tkwił mocno wciance pudła z ciemnego drewna, służšcego krukomza ring.Trój oki ponowił uderzenie, lecz tym razem obły, po-zbawiony oczodołów łeb uchylił się zwinnie, a zbrojnaw ostre pazury łapa przeliznęła się po piórach napiersi napastnika. Kruk wrzasnšł niemal ludzkim gło-sem i spróbował wzbić się w powietrze, ale łańcuszeknie pozwolił mu odlecieć. W trzech błękitnych lepiachniby w lustrach odbijał się obraz pomieszczenia. Za każ-dym uderzeniem skrzydeł rozwcieczonych stworzeńpowietrze przepajał oszałamiajšcy, słodki zapach waniliii kwitnšcej czeremchy.Wysoki mężczyzna o bladej twarzy i włosach czar-nych niczym atrament nie zwracał uwagi na walczšceptaki. W skupieniu wpatrywał się w leżšcš na stolemarmurowš tabliczkę, pokrytš połyskliwš szarš sub-stancjš. Każdy ruch kruków sprawiał, że na srebrzystejtafli pojawiał się skomplikowany znak. W końcu linie ipunkty pokryły całš powierzchnię tabliczki.Blady mężczyzna zacisnšł usta.Ptaki walczyły, pokrzykujšc chrapliwie.Brwi czarnowłosego zmarszczyły się, tworzšc ciem-nš, prostš kreskę.Wiadomoć była jednoznaczna. Drzewo wykazałowzmożonš aktywnoć. Niewykluczone, że znów kogowezwało.Mężczyzna splótł palce. Zastanawiał się przez chwilę,a potem szybkim ruchem starł znaki, pozostawiajšc taflępołyskliwš i gładkš. Długim, czarnym jak obsydianpaznokciem nakrelił na powierzchni marmuruprzekrelony dwukrotnie trójkšt. Linie o poszarpanychkrawędziach przypominały zadanš szponem drapieżnikaranę.Zadanie zostało przyjęte. Wiedział, że nie wolno muodmówić. Gdyby chodziło o zwykłego pozyskiwacza,rozważałby, czy chce podjšć wyzwanie. Ale nie wtedy,gdy w grę mogło wchodzić powołanie. Na pewno niewtedy.Kruki nadal walczyły zaciekle, chociaż przekaz prze-stał już płynšć.Czarnowłosy wstał od stołu. Spojrzał obojętnie naptaki. Póniej rzuci im jakie ochłapy, psie szczury albomłodego kłapacza, zdecydował. Teraz musi zaczšćprzygotowania do czekajšcej go roboty.To nie ma sensu, pomylał Berg, gramolšc się z koi. Ro-zejrzał się niechętnie po azylu. Odrapane, brudne cianybez okien, ciasnota i zapach stęchlizny. Pomieszczeniewydało mu się bardziej ponure niż chram MistrzaPrzemian. Maszyny zawodziły monotonnie, sezam ter-kotał wstrzšsany drgawkami, jakby zaraz miał się roz-lecieć. Sprzęt gorszy niż u najbardziej szmatławego pa-sterza.Berg spucił nogi na podłogę i pomasował skronie.Koja miała spieprzonš wentylację, więc w dusznym po-wietrzu rozbolała go głowa.Poczekał, aż sezam przestanie się trzšć, i uchyliłczaszę. Na dnie leżał nowiutki szecian energetyczny,dwa naładowane talizmany uzdrawiajšce i redniejwielkoci wykrywacz. Pryz raczej przeciętny, chociażtutaj oczekiwany jak skarb.Tutaj, pomylał Lars i skrzywił się. W małym, pro-wincjonalnym miasteczku, daleko na północy. W cho-lernej dziurze, która nie była niczym więcej niż nad-miernie rozcišgniętš wiochš.Kiedy przybył tu prawie trzy tygodnie temu, nieprzypuszczał, że zostanie dłużej niż kilka godzin. Akurattyle, żeby naprawić przednie koło Achillesa. Aleutknšł na dobre. Bo cholerny pech sprawił, że spotkałZekego. Małego, łysawego człowieczka z końskš twarzš,który sam siebie nazywał burmistrzem i trzšsł całym Itym parszywym miasteczkiem. I bardzo się ucieszył nawidok prawdziwego pozyskiwacza, wlokšcego się lenymtraktem na popsutym motocyklu. Zaproponowałnieoczekiwanemu gociowi nocleg, kolację i wannę pełnšgoršcej wody. A potem z życzliwym umiechem ob-serwował, jak oczy przybysza płonš niczym gwiazdy na jmyl o wszystkich tych cudach cywilizacji. Po posiłkuwypytywał uprzejmie o wieci z wielkiego wiata i mi-mochodem napomknšł, że ma wygodny, nowoczesnyazyl, tylko pozyskiwaczy kiepskich i całkiem pozbawio-nych talentu. Gdyby więc szanowny Grabieżca zechciałnieco podreperować swój budżet, przeprowadzajšc jedenczy dwa abordaże, to on, Zeke, byłby naprawdę za-szczycony. A senny Grabieżca, który dopiero teraz po-czuł, że naprawdę jest bardzo zmęczony, z trudemodzyskiwał czucie w skostniałych dłoniach. W kominkupłonęły suche wierkowe szczapy wysokim, jasnympłomieniem. Z kuchni dochodził cudowny zapach pie-czonego drobiu. Na niskim stole stał kubek pełen grza-nego wina z miodem. ciany z solidnych belek chroniłyprzed hulajšcym na zewnštrz zimnym wiatrem. Fotel, wktóry Berg zapadł, był wielki i wygodny, a łagodny głosgospodarza zdawał się przytaczać same rozsšdneargumenty. Grabieżca przymknšł oczy. Dawno nie czułsię tak dobrze. Dwa tygodnie spędzone na trakciewydawały się paskudnym, nużšcym snem, który właniedobiegł końca. Na samš myl, że miałby spędzić następnšnoc w namiocie, Berg poczuł dreszcze.W końcu co w tym złego, jeli zdecyduję się zostać natrochę. Wykonam kilka abordaży, zarobię parę groszy1 odpocznę, pomylał sennie. Koncepcja wydała mu siędoskonała. Prawdziwe zrzšdzenie losu. Odemknšł z tru-dem powieki i spojrzał serdecznie na drobnego burmi-strza. Dobrze spotkać naprawdę życzliwego człowieka.Zwłaszcza po dwóch tygodniach włóczenia się po lesiew czasie parszywej, zimnej jak diabli wczesnej wiosny.Rozparty w sšsiednim fotelu Zeke obiecywał po-moc w naprawie Achillesa. Kiedy tylko mechanik wróciz wyprawy do swojej rodzinnej wioski. Niedługo. Pew-nie za kilka dni. Grabieżca kiwał potakujšco głowš. Niesłuchał. Znów zamknšł oczy i pozwolił, żeby ogarnęłago rozkoszna, leniwa sennoć.#-Maszyna burczała coraz ciszej, od czasu do czasuwstrzšsana atakiem dychawicznej czkawki. Berg wes-tchnšł i ponownie roztarł skronie. Po cholerę się w ogó-le zgadzałem? - pomylał ze złociš. Trzy tygodnie psuw dupę.Achilles stał w szopie Zekego, nawet nietknięty rękšmechanika, który, co Berg zaczšł w końcu podejrzewać,okazał się istotš mitycznš, widywanš w miecinie rów-nie często, co jednorożec. Osławiony, dobrze wyposa-żony azyl był brudnš norš pełnš zebranego naprędce,zdezelowanego sprzętu, a Grabieżca tracił czas na bez-sensowne abordaże.- Doć tego - powiedział półgłosem. - Czas ruszyćtyłek, Berg.Przez szczeliny w deskach wpadały do szopy długiesmugi słonecznego wiatła. W powietrzu tańczyłydrobiny kurzu. Berg mocował się z kołem Achillesa. Naszczęcie awaria okazała się niezbyt grona. Rozlazło sięłšczenie doprowadzajšce oddech energetyczny zkryształów bezporednio do osi. Zaburzenia w cyrkulacjimocy blokowały koło.Grabieżca wcisnšł palce pod metalowš osłonę i spró-bował pochwycić cienki błękitny kabelek dyndajšcy podcięgłem reduktora. Już prawie dotykał jarzšcego sięsłabym niebieskim blaskiem oplotu, gdy nastšpiłowyładowanie. Iskra strzeliła białym zygzakiem i na po-dobieństwo rozzłoszczonego owada ukšsiła Berga w pa-lec. Grabieżca odruchowo cofnšł rękę, a ostra krawędosłony zostawiła na skórze płytkie nacięcie. Kabelek za-kołysał się i napišł, chowajšc się między zagiętymi bla-chami. Widać było tylko cienkš błękitnš strunę oplotu.Berg spojrzał na niš z nienawiciš. Potem westchnšł iuniósł wzrok na górujšcš nad nim bryłę motocykla.- Nie pomagasz mi, stary - mruknšł z wyrzutem.Wytarł skaleczony palec o spodnie, rozmazujšcczerwonš kreskę krwi. Sięgnšł po wšskie, wydłużoneszczypce i szósty czy siódmy raz spróbował dosięgnšć zaich pomocš kabla. Parszywa niebieska smużka wcisnęłasię głębiej w szczelinę w osłonie.Lars zaklšł. Odłożył szczypce i przesunšł rękš potwarzy.- Dobra - powiedział pod nosem. - Spróbujmy wygišć haczyk z drutu. Zaczepimy drania i pocišgniemy.Co ty na to, Achilles?Przez długie, spędzane na trakcie dni nabrał nawykugawędzenia z motorem. Czasem żałował, że nie podró-żuje na koniu czy innym żywym stworzeniu, w którymtliłaby się choć iskra wiadomoci.Motocykl stał nieruchomo na podpórkach. Grabieżcależał na brudnej podłodze szopy, otoczony rozrzuconyminiedbale narzędziami. Starał się włanie zaczepićwygięty kawałek drutu o kabel, gdy drzwi otwarły się zeskrzypnięciem.Berg usłyszał odgłos drobnych kroków i tuż przedsobš zobaczył noski wyglansowanych trzewików bur-mistrza. Zeke przykucnšł. Na bladej końskiej twarzy,która pojawiła się w polu widzenia Larsa, malowało sięzafrasowanie.- Aaa, Bergerson - zaczšł z naganš w głosie. - Po coleżysz na tej brudnej, zamieconej podłodze? Poczekaj,aż wróci mechanik...- Jasne - burknšł Lars. - Włanie widzę, jak bardzosię pieszy. Spuszcza się po linie z samego księżyca.Malutki burmistrz żachnšł się, wyranie urażony.- No wiesz, Bergerson. Chciał... [ Pobierz całość w formacie PDF ]