Zbigniew Nienacki - Sumienie, Prezenty od Was
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zbigniew Nienacki
Sumienie
Dowiedział się o tym z gazety, którą kupił po drodze, gdy z Zofią wyjechali na
niedzielną wyciecze za miasto. Tak, to było w Sieradzu. Z gazetą w ręku szedł od kiosku do
samochodu stojącego przy krawężniku i mimochodem rzucił okiem na miejsce, gdzie
wydrukowano informację o wykonaniu wyroku na Labudzie. Nie, nie zrobiło to na nim
żadnego silniejszego wrażenia, przecież spodziewał się, że sprawa Labudy tak właśnie się
skończy. Zasiadł za kierownicą, gazetę wcisnął za przeciwblaskową szybkę i pojechał dalej
szosą w stronę Złoczewa. I dopiero tutaj ogarnęło go niepokojące uczucie, że stało się coś
strasznego i zarazem nieodwracalnego. Doznał gwałtownego skurczu gardła i pragnienia
ucieczki nie wiadomo od czego i dokąd. Zapewne bezwiednie dodał gazu i samochód trochę
zbyt szybko, jak na tę wyślizganą nawierzchnię, pomknął drogą wysadzoną starymi
drzewami.
- Czy stało się coś? - spytała Zofia, zauważywszy ruch strzałki na szybkościomierzu.
- Nie, nic się nie stało - odpowiedział.
Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” - pomyślał. Ustąpił
skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko.
Zatrzymał auto w przydrożnym lasku. Tuż za zakrętem drogi znajdowała się stara
karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się
choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu.
- Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci.
Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie.
Milczała. Spytał:
- Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie?
- Po co? - wzruszyła ramionami.
Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała,
że cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego żoną od dziesięciu lat, a to
szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona.
- Wracajmy do domu - rzekła.
- Dlaczego? - zdumiał się. - Sądzisz, że nie mam prawa do wypoczynku dlatego, że
ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, że podpisałem wyrok bez
cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było
najmniejszych okoliczności łagodzących.
Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, że mówił to nie do niej, a do
siebie.
- Wracajmy - powtórzyła.
Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, że jest tak, jak powiedział. W
pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim
dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią
i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych książek,
może w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce - tylko tam mógł poczuć się znowu
pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie,
mówiła mu, że zacznie od spraw małych i nieważnych, po których będzie spał spokojnie, lecz
potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest
na nie zbyt delikatny i wrażliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach,
ale nie chciała także być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała.
- Sądzisz więc, że powinniśmy wrócić? - zapytał.
I nie czekając na potwierdzenie zawrócił.
*
Wystarczyło, że znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę
jego życia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą,
biblioteki rozciągającej się wzdłuż przeciwległych ścian - a rezygnacja z wycieczki wydała
mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, że taki
sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ
niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, że popatrzył na nią
z pretensją.
- To nierozsądne, co zrobiliśmy - stwierdził.
- Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście.
Zrozumiała, że tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej.
- Mam przepierkę - powiedziała. - Nie zapominaj, że przez cały tydzień pracowałam
od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania.
Poszła do łazienki, zanim zdążył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w
mieszkaniu, wiedziała, że jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz
zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On też miał swój azyl - garaż
samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka godzin dziennie. „Przy
samochodzie zawsze jest robota” - tłumaczył żonie, ale ona domyślała się, że chodzi o coś
zupełnie innego. W garażu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod
podniesioną maską wozu. A przecież wiedziała, że ucieka tam przed nią i przed telefonami,
które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, że najczęściej chodził do garażu tylko
po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz
bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą
wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była
małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W
szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w
milczeniu - kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. Wyobrażała sobie Piotra, jak starannie
zamyka za sobą drzwi garażu i na składanym żelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na
sznurkach wzdłuż ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód,
który mógł uruchomić w każdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą
świadomością zapewne przeżywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział
na żelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność
polegała na tym, że siedział w odosobnieniu i półmroku i że w każdej chwili mógł podnieść
się z krzesełka i wyjść.
Włożyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili
usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, że schodzi na podwórze
do garażu.
- Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, żeby
się zmarnowało - rzekła.
- Co? Przecież pójdziemy do teatru. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział. I dodał
cierpko: - Bardzo cię proszę, nie sądź, że będę obchodził żałobę po Labudzie. I nie wmawiaj
mi, że mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując
wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd Najwyższy zatwierdził
wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie
sądowej i wtedy także nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę
nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, że w sądzie nie reprezentuję tylko samego
siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik także podpisałby ów wyrok. W
pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko
nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu
wyroku.
- Ależ ja ci nie robię żadnych wyrzutów - zawołała. - Po prostu nie chcę, abyś
przeżywał tę sprawę.
Roześmiał się.
- Nie ma obawy. No cześć, idę do garażu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej
sprawie, zgoda?
Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał
jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garażu. Zamilkł, gdy w
półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej
pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, że widzi je puste. Nie skojarzył
sobie tego z niczym konkretnym, a przecież ta pustka bardzo go uderzyła.
Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, że w półmroku garażu
czułby się nieswojo.
*
Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie
zapewne spraw podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to
narazić. Cenił sobie jedna korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść
zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, że tam napotka w najbardziej
jaskrawi formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy
strzępy najprawdziwszego życia. Potem dopiero przekonał się, że sąd jest tylko krzywym
zwierciadłem świata i może przynieś o nim fałszywe wyobrażenie; setki tysięcy ludzi prze
chodzi przez całe życie nie stykając się nigdy z machin wymiaru sprawiedliwości.
Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie
biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego
faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy
oskarżonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarżonych zaczęły go
naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały
zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało
mu się, że w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyższony, aby
w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść
niemal magiczną, skoro niósł w sobie możliwość decydowania o losach ludzkich;
oskarżonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej
niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza.
Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako
sprawozdawca sądowy, a przecież dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako
ławnik, pojął, że inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zależności od tego, czy zajmuje się
miejsce w loży prasowej, czy też za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy
niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: Winien czy nie winien?
Ty przecież już wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie: „Czytaliście
akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarżonego i świadków.
Dlaczego przypuszczacie, że wiem więcej od was?”
Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, że jednak wie więcej od nich, choć
podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niż to, co mogli
usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on - a nie oni - musiał w końcu odpowiedzieć:
winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień
oskarżonego inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niż inni,
tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem.
Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki
ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko
odpowiedź sędziów okazywała się ważna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra
zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia.
Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej
ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niż inni. Wcielał
się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w każdego ze świadków, aby
pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale także - dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i
jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny,
ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie życiowe i swoją wiedzę o
świecie, miał w końcu dać wiążącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze.
To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz
prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”,
oraz do ugruntowania w sobie przekonania, że się tę prawdę poznało. Piotr wierzył, że jest
sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I
nawet sprawa Labudy, zakończona przecież wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego
spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski
i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]