Zeby konfitury nie lataly za mucha, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ŻEBY KONFITURYNIE LATAŁYZA MUCHĄKRYSTYNA BOGLARŻEBY KONFITURYNIE LATAŁYZA MUCHĄILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKINASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1979Copyright by Krystyna Boglar, Warszawa 1979 Copyright by Stanisław Rozwadowski, Warszawa 1979~7*. мл5. ііі р.'Н -іда> iWpsMISBN 83-10-07529-4Dom był taki, jak trzeba: zwalisty, szaro tynkowany, z fryzami nad każdym frontowym oknem i balkonami o żelaznych wygiętych prętach. Te balkony, nieliczne zresztą, to była oddzielna duma mieszkańców od frontu. Ci od podwórka nie mieli takiego powodu do chwały. Byli natomiast posiadaczami pewnego chwytu architektonicznego — ciągnących się poziomo wzdłuż wszystkich sześciu pięter, zewnętrznych galerii, gdzie toczyło się życie rodzinno-sąsiedzkie, gdzie wybuchały spory i skąd na całe ciasne i ciemnawe podwórze-studnię wypełzały gęste kuchenne zapachy zmieszane nierzadko z wonią kurzu strzepywanego obficie z dywanów, dywaników i mat. Bo trzepaka, tradycyjnego trzepaka, jaki stoi w obrębie każdego szanującego się nowoczesnego osiedla, nie było. Zresztą po co? Od czegóż w końcu poręcze galeryjek? I blisko, i wygodnie. I po schodach zbiegać nie trzeba. Tak się tu żyło od lat, od tych trudnych i bolesnych dni, kiedy to umarłe miasto i umarłe domy ludzkim trudem przywracano na nowo do życia. Kiedy przysłaniano dyktą i deskami brakujące kawałki postrzelanych ścian, kiedy w osmalonych dymem i ogniem prostokątach, które niegdyś były oknami, zamiast szyb zawieszano stare, zdarte w żołnierskiej tułaczce, zielonkawe koce. Niektórzy warszawiacy powrócili po wojnie do swych mieszkań w szarym domu,sinni widać zaginęli w zawierusze. Na opustoszałe miejsca zbiegli się nowi: jak wróble do starego karmnika.Szary dom przytulił wszystkich. Był mimo ran i pęknięć jakąś ostoją, własnym gniazdem w tym morzu ruin, które niegdyś nazywano dumnie Warszawą.Dom był niezniszczalny. Ludzie odremontowali go własnymi rękami: pozalepiali dziury i szczerby, dobudowali brakujący narożnik, wstawili okna i drzwi. Już w kilka lat po wojnie szary zwalisty budynek tętnił życiem i gwarem, choć ulica, przy której stał, była jeszcze kamienną pustynią. Lecz i ta się powoli zaludniła. Pe trzydziestu latach zagmatwana architektura domu, jego stu-dnia-podwórze sprawiły, że kręcono tam sceny z filmów. Tych filmów, których akcja działa się kiedyś. Co oznaczało słowo „kiedyś"? Dorośli wiedzieli. Dzieci nie.Bo cóż mogą dla Piotrka, Lutka, Magdy czy Helenki — dziesię-cio- i jedenastolatków oznaczać dziwne słowa: ,,Przed wojną"? O samej wojnie wiedzą znacznie więcej, o tym wiedzieć należy. Ale przed wojną? A przecież w sensie tych słów kryją się tak różne treści! Dla pana Durkowskiego — kolejarza to czasy strajków i głodu, dla właścicielki Pifci to okres balów, ciasnych kapelusików i nieodłącznego lisa narzuconego na ramiona. A dla starej nauczycielki Weroniki Klon z trzeciego piętra? Czasy dorożek, prywatnych pensjonatów dla panienek z „bardzo dobrych domów" i nie ziszczony sen o własnym ogródku na stare lata.Jedynie dla Leokadii Mróz sprawa była prosta: przed wojną była tutaj dozorczynią i teraz też nią jest. Tyle że nazywa się obecnie gospodarzem domu. Nie, nie gospodynią! Gospodarzem. Tak się jej bardziej podoba. No cóż! Sprawa nie w nazwie, ale w zajęciu. A Leokadia Mróz wie dobrze, na czym ta praca polega. I wcale nie chciała zmienić miejsca, gdy proponowano jej gospodarzenie w budynku z betonu i szkła na nowiuteńkim osiedlu z widokiem na wiślany brzeg. „Co tam — mawiała — takie wydziwianie! Jakieś windy-klatki, w ścianę gwoździa nie wbijesz,6a w lecie parno jak w piekarniku! Tu zostanę, bom od czterdziestu lat do tej ulicy przywykła. A stróżówkę sama odremontowałam, kiedy wapna i betonu w ogóle nie było! Ten rząd cegieł, o ten, to moje własne ręce ułożyły! I zaprawę murarską, com ją z Muranowa ukradła nocą, też ja mieszałam w garnku po kapuście! O! Nie ruszę się stąd do końca świata!"Na szczęście o końcu świata nie było mowy. Szary, zwalisty dom przetrwałby chyba i to. Tak więc pani Leokadia, Gospodarz, została razem z podwórzem-studnią, przedwojennym obrazem w złoconych ramach i czarną futrzaną salopką, którą wkładała wyłącznie na tak zwane wielkie okazje.Mieszkał tu także pan Leon Gawęda, motorniczy tramwajów} z dwoma synami i żoną Anielą krzątającą się jak mrówka pomiędzy koronkowymi serwetkami na ciemnych meblach i zasłonkami w czerwoną krateczkę w kuchni. Pan Leon Gawęda miał „swoją trasę", a raczej trasę tramwaju numer dziewięć, uwiecznioną niegdyś w piosence: „...dziewiątką pojechać w Aleje..." I dziś prowadzi historyczną dziewiątkę z Okęcia aleją Krakowską, Grójecką, Alejami Jerozolimskimi na most Poniatowskiego, a dalej aleją Waszyngtona i ulicą Grochowską aż hen, do Gocławka. Lubił tę trasę. I wtedy, gdy Wisłę ścinał mróz, że błyszczała pod słońce, aż bolały oczy, i wtedy, gdy zieleniły się kępy drzew nad piaszczystymi łachami. I nawet wtedy, gdy deszcz siekł szary, leniwy nurt, aż kłęby białej piany spływały pod przęsłami starego „Poniatowszczaka".Wtedy może lubił ją najbardziej.Bo z tym lubieniem to różnie bywa. Szczególnie wśród mieszkańców szarej kamienicy. Niby lubią się nawzajem, pożyczają sobie po sąsiedzku a to mąkę czy cukier: „Pożycz, złociutka, do jutra! Tylko pełną szklankę! Z czubkiem!" A to krzesła lub widelce, bo: „Goście niespodziewanie się zwalili! Rodzina z Radomia, wiesz pan, szwagier z żoną i dziećmi, a u nas jedno krzesło przypada na głowę statystycznego obywatela, cha, cha, cha..."7Ale czasem potrafią też powiesić jeden na drugim wszystkie koty i psy z całej Warszawy. Kobiety wychylone z galeryjek jazgoczą, że ich nikt nie zagłuszy, nawet zespół młodzieżowy z płyty stereo puszczonej na pełny regulator. Mężczyźni też czasem okazywali się nie lepsi. No, bo jak pan Kazio, który pracuje w cukierni mistrza Waleriana Piórko, zaczął kiedyś naprawiać na podwórku swój zdezelowany motocykl, to go tak skrzyczał lokator z piątego piętra, że biedny pan Kazio musiał piechotą pchać oporną „Jawę" aż na Wolę. Klął przy tym półgłosem jak szewc, choć jest przecież pomocnikiem w cukierni.Dom bywał też solidarny. I to jeszcze jak! Szczególnie gdy przeprowadzano długo oczekiwany remont. Hej, co się wtedy działo! Ekipa remontowa dwoiła się i troiła, by tylko jak najszybciej opuścić kamienicę — straszydło! Wszystko się tam sypało, rury pordzewiałe ze starości wyglądały gdzieniegdzie jak gęste sitka do odcedzania mleka. A u pani Weroniki Klon na trzecim piętrze to nawet trzeba było zasiadać w „ustronnym miejscu" pod parasolem. Bo inaczej prysznic był pewny.— Ale żeby pruć budynek do żywego? — denerwowała się dozorczyni. — Nasz dom?Na takie oświadczenie nawet administracja nie znalazła sposobu.— Nie, to nie! — powiedział pan z ADM i z trzaskiem zamknął aktówkę. Leokadii Mróz nikt jeszcze nigdy nie przegadał.Taki to był ten dziwny dom w samym nieomal sercu stalowo--szklanej, nowoczesnej stolicy. „Jak grzyb na świeżej ścianie!" — mawiali jedni. „Relikt dawnej Warszawy" — mawiali inni, ale wszyscy tłoczyli się w ciasnej suterenie przerobionej na pracownię cukierniczą Waleriana Piórko. Bo też ciastka były tam najlepsze w całym mieście. Szczególnie jesienny placek ze śliwkami, posypany grubo kruszonką. A te ptysie rozpływające się w ustach, makowce czarne od nadzienia i słodkie jak miód, które -8go cukiernik nie skąpił. W soboty tworzyły się na ciasnym podwórku długie kolejki wielbicieli zarówno pana Piórko, jak i jego wyrobów. Przychodzili z daleka, ba, jedna pani ministrowa przyjeżdżała tu aż z Saskiej Kępy. I też stała w kolejce. A jakże. Już tam w szarej kamienicy przestrzegano sprawiedliwości!Lokatorzy spoglądali na ten wąż ludzki przestępujący z nogi na nogę w mroźne dni ze współczuciem zmieszanym z odrobiną satysfakcji. Oni nie musieli. Takie już było to niepisane prawo, że żaden z mieszkańców („Byle, panie, zameldowany tu na stałe".) nie czekał nigdy ani minuty przed sklepein. No, chyba że przed świętami. Ale w normalnym tygodniu pan Kazio osobiście co piątek zbierał zamówienia. Wysuwając koniec języka pisał okrągłymi literami na kratkowanej kartce wyrwanej z zeszytu.— Gawędowie jeden piernik i sześć ptysiów... Kto następny?— Ja! —wołała piskliwie właścicielka Pifci, najtłuściejszego pekińczyka w całej okolicy. — Babka, tylko żeby było dużo lukru!— Dużo lukru — powtarzał pan Kazio śliniąc ołówek.— Rycerz Magda! — krzyknęła jedenastoletnia córka właściciela pralni chemicznej.—r Mówi się Magda Rycerz — poprawiła ją pani Weronika Klon. — Imię stawia się zawsze na pierwszym miejscu.— To co dla Rycerza? — niecierpliwił się pan Kazio, któremu było wszystko jedno, czy imię stawia się przed, czy też po nazwisku.— Dwa keksy i dwanaście rogalików z orzechami — recytowała Magda sprawdzając na wszelki wypadek zgodność zamówienia z tym, co miała zanotowane na świstku papieru.— Ho, ho — zdziwił się lokator z szóstego piętra, któremu skromna renta pozwalała jedynie na drożdżową babkę. — Przyjęcie u was czy jak?— Mama wraca do domu ze szpitala — informowała Magda zadowolona, że jej zamówienie jest „jak się patrzy".9— A co jej było? — zapytał ciekawski pan Kazio. Cukiernię zaległo zdumione milczenie. Jak to? Więc panKazio, w końcu swój człowiek, a nie wie, że...— Mama wraca do domu z nowym dzieckiem — wytłumaczyła spokojnie Rycerzówna. — To jest dziewczynka. I ma na imięAlbertyna.Znów zapanowała cisza w waniliowo pachnącym wnętrzu. Nawet mistrz Walerian Piórko, który stanął w drzwiach opierając tłuste ręce na wydatnym brzuchu opiętym w biały kitel, nie miał w tej chwili nic do dodania.— Albertyna — mruknęła Leokadia Mróz. — Tak. To jestimię!Szary, zwalisty dom zaakceptował z uśmiechem swojego nowego lokatora.Niedziela już od rana rozpadała się drobniutkim siąpiącym deszczem. Był to jeden z tych dni, kiedy zupełnie nie wiadomo, co robić. No, można rano obejrzeć program w telewizji, ale copotem?— Poszlibyyyyśmy do szopy — rozmarzył si... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl