Zemsta rodowa, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zane Grey: „Zemsta rodowa"Tłumaczyła Joanna SujkowskaIlustrowała Aurelia MandziukProjekt okładki i strony tytułowej Dariusz FietISBN 83-85238-21-2Wydawnictwo 86 Press,ul. Piotrkowska 86, ŁódźDruk i oprawa: Tomaszowskie Zakłady Graficzne97-200 Tomaszów Maz., ul. Farbiarska 32/34Zam. nr 426WSTĘPKreśląc romantyczne dzieje wielkiego Zachodu, musiałem w końcu dojść do historii sporu rodowego. Przez długi czas omijałem tę rafę, ale ostatecznie dobiłem do niej i muszę się przedostać na drugą stronę. Chęć opisania burzliwych wydarzeń z pionierskich czasów owładnęła mną zbyt silnie.W najdalszych zakątkach Zachodu dziś jeszcze stosunki miejscowe wykazują wpływ krwawej przeszłości. Jak odmalować zgodnie z prawdą życie pionierów na Zachodzie, jeżeli przemilczy się walki, bitwy, rozlew krwi. Bez tego ani rusz. Jeżeli powieść ma być ciekawa i porywająca jak tamte czasy, to musi być sensacyjna. Czynię wszelkie usiłowania, aby moje powieści były naprawdę odbiciem czasów w nich przedstawianych. Kocham Zachód za jego ogrom, rozmaitość, piękno, barwy, życie, dzikość i gwałtowność. Za to, że rozwija charaktery. Iluż to wielkich ludzi, ile wielkich kobiet umarło wśród tamtejszych dzikich pustkowi, zapomnianych nie uwiecznionych w pieśni.W naszym materialistycznym, realistycznym wieku, twardym, praktycznym, chciwym, opętanym manią szybkości, zdawałoby się, że nie ma miejsca dla autorów romantycznych powieści i w ogóle dla romantyzmu. Wypadki, które w swoim wieloletnim przebiegu doprowadziły do wielkiej wojny, były realistyczne i sama wojna była straszliwie realistyczna, jak również jej następstwa. Romantyczność jest równoznaczna z idealizmem, a według mnie, jeżeli życie ma być pozbawione ideałów, to nie warto żyć.5Nigdy w dziejach świata ludzkość tak straszliwie nie potrzebowała ideałów jak dziś. Walter Scott pisał powieści romantyczne, Wiktor Hugo, Kipling, Hawthorne, Stevenson. Zwłaszcza Steven-son ze szczególną zaciekłością zwalczał realistów. Ludzie żyją dla marzeń. Nie znałem człowieka, który by nie nosił w sercu jakiegoś tajemnego marzenia, jakiejś choćby najbłahszej nadziei, jakiegoś legendarnego wspomnienia, rozpamiętywanego o zmierzchu, jakiegoś witrażu do zaglądania w głąb duszy. Czy to nie dziwne, że realiści mają ideały i marzenia! Gdy ich czytać, ma się wrażenie, że ci ludzie żyją bez celu. A przecież kochają, karmią się nadziejami, marzą, poświęcają się, walczą i niosą swoje marzenia przez życie tak samo jak inni. Wszyscy jesteśmy marzycielami, niezależnie od tego, czy trwonimy leniwie czas, czy pracujemy dla jakiegoś celu.„Świat dla nas za bogaty" napisał Wordsworth. Gdybym mógł wyjawić tajemnicę moich ambicji powieściopisarskich w kilku słowach, to bym ją streścił w powyższej cytacie. Natchnienie do pisania czerpałem zawsze z natury, charaktery i akcję po-porządkowując ramom natury. We wszystkim, co pisałem, starałem się wykazać ludziom, że „świat dla nas za bogaty". Zdobywając i trwoniąc marnują siły życiowe. Nie umieją oddychać cudnym, wolnym życiem otwartych przestrzeni.Powracam do przewodniej myśli niniejszego wstępu, w którym pragnę wyjaśnić, jakim sposobem i dlaczego napisałem historię sporu rodowego, głośnego w Arizonie pod nazwą Wojny Pięknej Doliny.Sporo lat temu Harry Adams, hodowca bydła z Vermajo Parku w Nowym Meksyku, powiedział mi, że był na nizinie Ton-to w Arizonie i jest zdania, że mógłbym tam zebrać ciekawe materiały, dotyczące owej wojny. Już w jego ustach wojna owczarzy z hodowcami bydła była tak interesująca, że postanowiłem pojechać na miejsce. Mój stary przewodnik, Al Doyle z Flagstaffu, pokazał mi połowę Arizony, ale nigdy nie byliśmy na cudnej, dzikiej, falistej nizinie, rozciągającej się między Mogollońską Mesą i Mazatzalskimi Górami. Doyle długie lata mieszkał na pograniczu i w jego opowiadaniu Wojna Pięknej Doliny wypadła inaczej niż u Adamsa. Zacząłem przepytywać starych ludzi i ich dodatki jeszcze bardziej pobudziły moją ciekawość.Udaliśmy się do Tonto. Ani Doyle, ani ja nigdy nie widzieliśmy6krainy równie dzikiej, srogiej, trudnej do przebycia i odrębnej w charakterze jak tamte strony. Nieliczni mieszkańcy byli tacy sami jak ich ziemia-żywicielka. Udając, że przyjechałem polować na niedźwiedzie, pumy i dzikie indyki, w rzeczywistości zbierałem dane o Wojnie Pięknej Doliny. Wziąłem sobie do pomocy łowcę niedźwiedzi, który miał trzech dorodnych synów, dziwnych, nieprzystępnych mruków jak on sam. W promieniu wielu mil od ich baraku nie sposób było spotkać śladów kół wozów. Dwa cudne miesiące upłynęły mi na polowaniach i rozkoszowaniu się urokiem i wspaniałością Skalnej Krawędzi i okolicy, ale o intrygującej mnie wojnie nie dowiedziałem się nic więcej. Miejscowi Te-ksańczycy i ich nieliczni sąsiedzi, również przybyli z Teksasu, milczeli jak zaklęci. Ale to, co widziałem i czułem, natchnęło mnie tym większym zapałem. Podróż ta miała miejsce na jesieni 1918 roku.Na drugi rok wyprawiłem się znów z najlepszymi końmi, ekwipunkiem i ludźmi, jakich Doyle'owie mogli dostarczyć. Tym razem nie pytałem o nic, a jeździłem konno (czasami dostawały mi się wierzchowce zbyt dzikie jak dla mnie), obnosiłem się ze strzelbą, robiłem dziennie po trzydzieści-czterdzieści mil i łaziłem po głębokich kanionach, ledwie nadążając za długonogimi Te-ksańczykami. Poznałem życie junaków pogranicza, ale jak uprzednio niczego się od nich nie dowiedziałem o Wojnie Pięknej Doliny. Wszelako zyskałem sobie przyjaźń tych nieustraszonych ludzi.W roku 1920 wyprawiłem się z jeszcze większym taborem na dłuższy pobyt. Tym razem opowiadali mi o Wojnie Pięknej Doliny nie pytani. Ale nie było szczegółu, żeby choć dwóch podało go jednakowo, z wyjątkiem faktu, że tylko jeden z głównych uczestników wyszedł z tej wojny żywy. Stąd mój tytuł „To the Last Man". Znalazłem się w posiadaniu obfitego materiału, z którego mogłem wybierać to, co mi się podobało. Niektóre opowieści, jakie mi wpadają w uszy, stanowią dla powieściopisarza prawdziwą pokusę. Ale choć sam w nie wierzę, nie mogę narażać się na zarzut nieprawdopodobieństwa u czytelników, nie mających pojęcia, do czego są zdolni nieokiełznani ludzie w warunkach, gdy jeszcze prawo nie zapuściło korzeni. Ten straszliwy, krwawy spór rodowy, może najokropniejszy i najmniej znany w dziejach Zachodu, nie jest bynajmniej moim wymysłem. Byłem7na miejscu, widziałem baraki i mogiły — nieme świadectwa tego, co się działo.Nie dowiedziałem się, jaka była istotna przyczyna owego sporu. Tych, które mi podawano, nie mogłem sprawdzić. Wszystkie wydawały się prawdopodobne i przekonywające. Dziwne to, ale dziś jeszcze nie mówi się o tym w Tonto swobodnie i otwarcie. Wielu potomków zabitych mieszka tam dotąd, ale żaden nie lubi wspominać o tej sprawie. Z pewnością ze zdarzeń, o których mi opowiadano, wiele jest autentycznych, jak na przykład historia z ratowaniem ciał zabitych przed świniami przez dwie wdowy w obliczu strzelb nieprzyjacielskich.Niech czytelnikom wystarczy, że niniejsza opowieść jest w moim pojęciu zgodna z charakterem owej wojny. Umieściłem ją w oprawie natury, którą poznałem i pokochałem, opierając akcję na niesamowitych namiętnościach prymitywnych ludzi i na wczuciu się w zasłyszane wydarzenia.Zane GreyAvalon w KaliforniiIJean Isbel zatrzymał się na nocleg na górnym skraju suchego, jałowego zbocza pod ścianą cedrów, gdzie skalisty kanion, zielony wierzbiną i topolami, obiecywał wodę i paszę.Zwierzęta były zmęczone, zwłaszcza muł, który dźwigał wielki ciężar. Klękły z ulgą i jęły się tarzać w kurzu. Jean, zrzuciwszy skórzane spodnie, sam odetchnął z ulgą. Nie był przyzwyczajony do suszy i upałów, właściwych jałowym krajom. Wyciągnąwszy się w całej pokaźnej długości na ziemi nad małym strumyczkiem, sączącym się wśród czerwonych kamieni, gasił chciwie pragnienie. Ale woda, choć chłodna i krystaliczna, miała cierpki posmak alkaliczny bardzo nieprzyjemny. Od opuszczenia Oregonu nie skosztował czystej, słodkiej wody. Brakowało mu jej ogromnie, jak również okazałych, cienistych lasów, w których się kochał. Dzika, bezkresna Arizona budziła w nim niechęć.Nim, krzątając się bez pośpiechu, skończył przygotowania do noclegu, zapadł zmierzch i kojoty zaczęły ujadać. Jean wsłuchiwał się w ten koncert i w szum wiatru wśród cedrów z uczuciem zadowolenia, że to już dla niego nie nowina. Cedrowe patyki rozpaliły się w porządne ognisko. Zapach dymu wydał mu się bardzo miły.— Kto wie, może ja jeszcze polubię tę Arizonę — mruczał półgłosem. — Tylko że mi smutno bez wodospadów i ciemnozielonych lasów. Pewnie indiańska krew się we mnie odzywa. Ale9na miejscu, widziałem baraki i mogiły — nieme świadectwa tego, co się działo.Nie dowiedziałem się, jaka była istotna przyczyna owego sporu. Tych, które mi podawano, nie mogłem sprawdzić. Wszystkie wydawały się prawdopodobne i przekonywające. Dziwne to, ale dziś jeszcze nie mówi się o tym w Tonto swobodnie i otwarcie. Wielu potomków zabitych mieszka tam dotąd, ale żaden nie lubi wspominać o tej sprawie. Z pewnością ze zdarzeń, o których mi opowiadano, wiele jest autentycznych, jak na przykład historia z ratowaniem ciał zabitych przed świniami przez dwie wdowy w obliczu strzelb nieprzyjacielskich.Niech czytelnikom wystarczy, że niniejsza opowieść jest w moim pojęciu zgodna z charakterem owej wojny. Umieściłem ją w oprawie natury, którą poznałem i pokochałem, opierając akcję na niesamowitych namiętnościach prymitywnych ludzi i na wczuciu się w zasłyszane wydarzenia.Zane GreyAvalon w KaliforniiIJean Isbel zatrzymał się na nocleg na górnym skraju suchego, jałowego zbocza pod ścianą cedrów, gdzie skalisty kanion, zielony wierzbina i topolami, obiecywał wodę i paszę.Zwierzęta były zmęczone, zwłaszcza muł, który dźwigał wielki ciężar. Klękły z ulgą i jęły się tarzać w kurzu. Jean, zrzuciwszy skórzane spodnie, sam odetchnął z ulgą. Nie był przyzwyczajony do suszy i upałów, właściwych jałowym krajom. Wyciągnąwszy się w całej pokaźnej długości na ziemi nad małym strumyczkiem, sąc... [ Pobierz całość w formacie PDF ]