Zevaco Michel - Błazen królewski, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
MICHEL ZEVACO
BŁAZEN KRÓLEWSKI
2
ROZDZIAŁ I
KRÓL
– Do nogi, Triboulet! – zawołał król Franciszek I wesoło.
Stwór pokraczny, garbaty, do którego były zwrócone te słowa, drgnął; w jego oczach za-
paliła się i natychmiast zgasła iskierka nienawiści. Po chwili, uśmiechając się szeroko, zbliżył
się do króla, udanie naśladując wściekłe szczekanie brytana.
– No, błaźnie, co znaczy to szczekanie? – zapytał król marszcząc brwi.
– Zwróciłeś się do mnie, najjaśniejszy panie, jak do psa, odpowiadam więc w psim języku
– odrzekł Triboulet zginając się w przesadnym ukłonie.
Kilku dworzan obecnych przy tej scenie wybuchło śmiechem.
– Pod stół, Triboulet! – zawołał jeden z nich. – Pies leży pod stołem.
– Lecz czasem i gryzie, panie de La Châtaigneraie. Na przykład Jarnac, który, jako że nie
ma kłów, musnął cię boleśnie ręką po policzku.
– Bezczelny nędzniku! – krzyknął wściekle de La Châtaigneraie, blednąc z gniewu.
– Zgoda, moi panowie! – nakazał król śmiejąc się. – Mości błaźnie, powiedz mi tylko bez
żadnych wykrętów, jak ci się dziś podobam?
Stojąc przed olbrzymim zwierciadłem ofiarowanym mu przez Republikę Wenecką, król
Franciszek spoglądał na siebie z zachwytem. Tymczasem dwaj słudzy kończyli pośpieszenie
nakładać mu czarny aksamitny beret z białymi piórami, jedwabny poziomkowy kaftan i na
końcu futrzany płaszcz.
– Sire, jesteś piękny jak sam Febus! – odparł Triboulet, a dzwoneczki jego błazeńskiego
kaptura brzęknęły dźwięcznie.
– Dlaczego Febus? – zapytał król, zdumiony tym porównaniem.
– Ponieważ twą głowę, królu, jak głowę Febusa, otaczają promienie, z tą różnicę, że nie
słoneczne, lecz z siwych włosów.
Triboulet cofnął się, potrząsając kaduceuszem i chichocząc ironicznie. Tłum dworzan za-
szemrał oburzony taką bezczelnością, król jednak śmiał się, więc i oni zaczęli się śmiać.
Monarcha wyprostował swą wysoką, barczystą postać i zwrócił się do jednego z dworzan:
– A ty, d'Essé? Jak ci się podobam?
– Nigdy jeszcze, najjaśniejszy panie, nie widziałem cię tak rześkim jak dzisiaj. Młodnie-
jesz, królu, z dnia na dzień!
– Mój książę! Ostrożnie! – zawołał z przesadną powagą Triboulet. – Jeszcze wmówisz
królowi, że wrócił do stanu niemowlęctwa. Zdziecinnienie z czasem przyjdzie, to pewne, lecz
na razie król liczy sobie zaledwie pięćdziesiąt wiosen!
– No, a co ty powiesz, Sansac? – zapytał znów król.
– Wasza królewska mość jest dla nas zawsze wzorem, elegancji...
– Tak – przerwał błazen – ale jednak żaden z was nie zrobi sobie garbu na brzuchu, aby le-
piej naśladować elegancję króla! Przynajmniej ja jestem lojalny – noszę jego imitację na ple-
cach!
Brzęknęły głośno dzwonki, jakby akcentując złośliwą uwagę Tribouleta. Dworzanie spoj-
rzeli na niego z niechętną wzgardą, na co ten odpowiedział pociesznymi minami, król zaś
zaczął się śmiać hałaśliwie.
4
– Sire! – zawołał zdenerwowany La Châtaigneraie. – Może raczysz nam wytłumaczyć, jaki
jest powód twej dzisiejszej wesołości?
– Przebóg! – wtrącił się znowu Triboulet. – Król zapewne rozmyśla o pokoju, który mu na-
rzucił jego cesarski kuzynek! Straci tylko Flandrię i Aragonię, księstwa d'Artois i Mediolanu.
Nie ma powodu do łez.
– Błaźnie!
– Źle mówię, panie? Mylę się? A może król marzy o rzeziach urządzanych ku chwale Ko-
ścioła Świętego. Cała Prowansja zatopiona we krwi. Ja również cieszę się niezmiernie...
– Milcz! – zagrzmiał król blednąc na wspomnienie tamtych okrucieństw.
Opanował jednak szybko wzburzenie i zwrócił się do dworzan:
– Dziś wieczór czeka nas wielka wyprawa! Panowie! Mam pięćdziesiąt lat! Niektórzy po-
wiadają, że zaczynam się starzeć. No cóż, zobaczymy! Po bitwie pod Marignan mówiono:
„Dzielny jak Franciszek!” Chcę, aby również mówiono: „Młody jak Franciszek!”, „Zalotny
jak Franciszek!” Na Madonnę, radujmy się, moi przyjaciele, bo życie takie słodkie, a kobiety
we Francji takie piękne!
– Brawo, sire! Niech żyje miłość!
– Wasza królewska mość nie wygląda nawet na trzydzieści lat!
– Na Boga, moi przyjaciele! Miłość! Boskie brzmienie wyrazu: kocham! Ach, gdybyście
wiedzieli, jaka ona jest piękna w całym blasku swoich siedemnastu lat! Jej niewinność, czy-
stość spojrzenia w połączeniu z tak wielką urodą zapala w moich żyłach morze ognistych
płomieni.
To nagłe wyznanie króla wzbudziło w sercach dworaków niepokój. Milczeli przezornie.
Kim była owa młoda dziewczyna, w której się zakochał? O kim mówił z takim uniesieniem?
Król tymczasem spacerował w podnieceniu po okazale urządzonej komnacie, w której
przepych stylu gotyckiego łączył się z wdziękiem i wspaniałością renesansu. Oczy mu błysz-
czały, policzki okryły się rumieńcem. Odmłodniał naprawdę.
W pewnej chwili znowu stanął przed olbrzymim zwierciadłem. Uśmiechnął się do swego
odbicia i zawołał:
– Nie, nie mam pięćdziesięciu lat! Alboż król się starzeje? Jestem młody! Mówi o tym
gwałtowne bicie mego serca i miłość, która uderza mi do głowy. Kocham i pragnę być ko-
chany!
– A jeżeli ona nie zechce cię pokochać? – zapytał Triboulet z ironicznym uśmiechem, w
którym dźwięczał głuchy niepokój.
– Pokocha mnie! Taka jest bowiem moja wola. Dzisiejszego wieczora o dziesiątej... Bę-
dziecie przy mnie, moi przyjaciele? Dopomożecie mi?
– Oczywiście, sire! – wykrzyknął d’Essé. – Lecz co powie piękna pani Ferron, gdy się do-
wie o wszystkim?
– Magdalena Ferron? – powiedział król ze zdziwieniem. – Och, Magdalena dawno mnie
nudzi. Męczy. Nie chcę jej więcej! Miłość ta stała się dla mnie prawdziwą niewolą, ciążącą
jak żelazne kajdany! – ciągnął ze wzrastającą gwałtownością.
– To piękna kowalka! – wykrzyknął Triboulet.
– Triboulecie, stworzyłeś kalambur bezcennej wartości! – zawołał król śmiejąc się głośno.
– Musisz powtórzyć go Marotowi, aby mógł umieścić go w jednej ze swych ballad. „Piękna
Kowalka”. Wspaniałe!
– Niepowtarzalne! – przytaknęli dworzanie.
– Marot usłyszy mój kalambur – rzekł Triboulet – ale ty, najjaśniejszy panie, podpiszesz
się pod balladą.
– Mój Triboulecie, czy weźmiesz udział w naszej wieczornej wyprawie? – zapytał Franci-
szek I, udając, że nie usłyszał jego aluzji do popełnianych przez siebie plagiatów literackich.
5
– Przebóg, panie mój! Niepodobna, by głupstwo, popełnione przez króla Francji, zostało
pochwalone przez jego błazna – powiedział z przesadnym ukłonem Triboulet i oddalił się w
stronę niszy okiennej.
Wpółukryty spoglądał przez oprawne w ołów szybki na potężne kontury nowo wznoszonej
budowli Luwru, tonące z wolna w mroku, i rozmyślał o nowej miłości króla. „Powiedział, że
dziewczyna ma siedemnaście lat, że jest uosobieniem niewinności... Któż to taki?” Na ner-
wowej twarzy Tribouleta pojawił się wyraz niepokoju i lęku. Widać było, że nachodzą go
jakieś straszne wizje.
– Co do Magdaleny Ferron – wrócił do tematu król – to przygotowałem jej taką niespo-
dziankę, po której już nigdy nie będzie mogła złapać mnie w swoje sieci.
Cóż to za niespodzianka? – zapytał Sansac.
W tej chwili drzwi do komnaty królewskiej otworzyły się i stanął w nich trupioblady męż-
czyzna ubrany w czarny strój.
– A oto i hrabia de Monclar – powiedział właściwym sobie wesoło – szyderczym tonem
Triboulet wysuwając się nieco w stronę przybyłego. – Oto wielki woźny sądowy, wielki pre-
fekt Paryża, groźny dowódca straży miejskiej, nieubłagany w swej surowości szef policji,
jednym słowem – człowiek budzący lęk w możnych panach, złodziejach, kpiarzach, warcho-
łach i innych łotrzykach.
Hrabia de Monclar zbliżył się do króla i złożył przed nim ukłon.
– O co chodzi? – zapytał Franciszek I.
– Sire, przychodzę doręczyć ci listę osób proszących o posłuchanie. Wskaż mi, kogo z nich
zechcesz przyjąć. Na liście figuruje Stefan Dolet, drukarz.
– Nie życzę sobie udzielać mu audiencji – rzekł twardo król. – Ponadto, hrabio, musisz
mieć baczenie na tego człowieka, który ma konszachty z nowo powstałymi sektami religij-
nymi, zatruwającymi umysły mego ludu. Któż następny?
– Mistrz Franciszek Rabelais.
– Niech idzie do diabła! l niech się również pilnuje! Nasza monarsza cierpliwość ma swoje
granice. Kto dalej?
– Czcigodny i powszechnie czczony ojciec Ignacy de Loyola. Przybywa z Prowansji.
Czoło królewskie zachmurzyło się.
– Wczoraj ten czcigodny ojciec był już przeze mnie przyjęty – rzekł półgłosem.
– Przebóg! – pisnął Triboulet. – Po babskich kieckach nasz król najbardziej kocha suknie
zakonne!
– Lista petentów wyczerpana – powiedział hrabia de Monclar, ale...
– Cóż jeszcze?
– To, najjaśniejszy panie, że Dzielnica Cudów staje się nieznośną plagą, dżumą zatruwają-
cą Paryż tak, jak sekty heretyckie zatruwają całe państwo. Ulica św. Dionizego stała się zmo-
rą Paryża. Ulice Złotych Chłopców, Wolnych Mieszczan, także Wielkiego i Małego Żebrac-
twa są przeludnione i zaczynają zalewać dzielnice jeszcze zdrowe. Samowola rzezimieszków
przebrała już wszelką miarę i należy dać im dobrą nauczkę. Zwłaszcza dwaj spośród nich
zasługują na stryczek: niejaki Lanthenay i drugi, noszący imię Manfreda. Co mam z nimi zro-
bić?
– Wtrąć ich do więzienia, a potem powieś!
Triboulet klasnął w dłonie, po czym powiedział głośno:
– Chwała Bogu, Paryżowi nie zbywa na rozrywkach! Wczoraj mieliśmy zaledwie pięciu
wisielców, a dziś już ośmiu.
Hrabia de Monclar skłonił się z uśmiechem posępnego zadowolenia na ustach i odwrócił
się w stronę drzwi. Dworzanie w milczeniu rozstąpili się przed tą czarną postacią, za którą jak
cień kroczyła zawsze śmierć, tylko Triboulet zawołał:
– Pozdrowienia dla Archanioła Szubienicy!
6
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl