Zabity, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Feliks KresZabityZabili mnie tylko raz, na dodatek niezupełnie do końca. Boga, rzecz jasna, podrugiej stronie nie było, a w każdym razie nie czekał, za historie o długimtunelu, na którego końcu jest wiatło, radzę sobie odpucić. Nie wiem, dokšd iktórędy zmierzali ci wszyscy ludzie po mierci klinicznej, pieprzšcy potemhistorie o przejciu na drugš stronę, unoszeniu się nad własnym ciałem i innetakie tam... Ja nie zobaczyłem niczego majestatycznego, ani kojšcego; w ogólenic nie widziałem, a z ziemskiego padołu zabrałem z sobš tylko strach i sporobólu, bo nie umierałem łagodnie. Nie unosiłem się nad swoim ciałem, przepychanomnie skšd dokšd, pod postaciš skopanego kłębu mięsa. Zabrałem z sobšwiadomoć, że już po wszystkim - nareszcie, a może niestety. Potem przezkrótkš, bardzo krótkš chwilę byłem chyba zupełnie szczęliwy - mówię chyba, boniczego nie czułem, nadal nie widziałem, nie słyszałem. Zapewne nie mogłem teżmyleć, ani odczuwać szczęcia. Lecz zostało mi krótkie, bardzo dziwne, bo różneod innych, wspomnienie po tej absolutnej nicoci, i to jest dobre wspomnienie.Więc chyba byłem szczęliwy.Zabili mnie w towarzystwie, towarzystwem była moja żona. Szlimy sobie pustšulicš, wieczorem; nie to, żeby jaki parszywy zaułek, nie prowadzam żony w takiemiejsca. Ot, zwyczajna boczna ulica, nawet autobusy niš jedziły. Biłem siędosyć mężnie, z nadprzeciętnš nawet sprawnociš, bo okropnie mi zależało, alepała do bejsbola nauczyła mnie szybko, ile znaczę. Może gdybym miał jakipistolet. Ale w Polsce nie wolno mieć broni, bo będš wypadki i rozkwitnieprzestępczoć, wiadomo. Więc leżałem spokojnie pod murem, bez broni i bezprzestępczoci, i zdychałem niestety doć długo, by popatrzeć, co robiš mojejżonie. Gdy kopali, zwinęła się w kłębek, głupi odruch jeża bez kolców. Tłuklikijem, aż złamali jej rękę, którš się zasłaniała. Z upuszczonej torebki wypadłyjakie drobiazgi, kosmetyki, jakie stare skasowane bilety. I batonik Mars, amoże Snickers. I co jeszcze, ale już nie wiem.I umarłem. I Boga nie było.Lecz potem zabrano mi wszystko, nawet krótkš chwilkę tej szczęliwej nicoci. Iwróciłem na przeklętš ulicę, i zostałem. Więc jestem, dzień dobry.* * *Facet z aureolš i skrzydłami wydał mi się tak niedorzeczny, że nawet nie było mido miechu. Znaczy - anioł. Przyszedł do mnie anioł. Lecz niegłupi, chwalić jegoSzefa. Spojrzał tylko, zgasił aureolę i zręcznie pozbył się skrzydeł. Schowałtakże perukę, upieprzonš w anielskie blond loczki. Kiwnšł głowš.- No i tyle - powiada. - Wysoki iloraz kumacji prawie zawsze wykluczaskrzydłaka. Szczerze mówišc, pióra sš zbędne. Ale taka wizytówka, rozumiesz. Jakkufajka u budowlańca.Jarzyłem o co mu chodzi.- Żeby ty jeszcze, chłopie, był chociaż troszeczkę wierzšcy. Nic z tych rzeczy?- badał beznadziejnie.- Nic z tych rzeczy - odparłem. - Jak pokażesz mi tron Pana Boga, to pomylę, żesfiksowałem. Ostatecznie mogę być wariat, ale nie katolik. Przepraszam.- Protestant? Grekokatolik? Żyd? Amisz, wiadek Jehowy? Powiedz chociaż, gdzieci najbliżej?- Nigdzie. Odpieprz się ode mnie. Ateista.Nie zraził go mój ton.- Szok pomiertny - skonstatował. - Zabili cię.- Nie, trochę tylko - powiedziałem.Usiadł na koszu na mieci (bylimy, byłbym zapomniał, na przystanku autobusowym)i wyglšdał zupełnie normalnie. Jakie dżinsy, sweter, plastikowa reklamówka zgołš babš, a może najnowszym ferrari. Nałogowiec. Palił Marlboro.- No dobra - powiedział. - Załóż, że to sen. Albo brednie pourazowe. Dostałe włeb, leżysz w bramie, co ci się plšcze pod kopułš. Pasuje?- Racjonalne. Jasne, pasuje.- Dobra. Z wami najgorzej. No, agnostycy - wyjanił. - Ledwie taki kopnie wkalendarz, a już nie wiadomo, co z nim zrobić.- A co można zrobić?- To zależy. Sukinsynów puszcza się tam, gdzie ich miejsce. Nie chciałby tamtrafić, i prawdę mówišc, wcale na to nie zasługujesz.- A tych... niesukinsynów?- To już sobie odpuć. Bo rozumiesz, złapałem cię za łeb, tylko że trochę zasłabo - wyznał, ale bez skruchy. - Wierzgałe, chłopie, nie mylałem, że aż takbędziesz wierzgał. Uparłe się umrzeć po swojemu, no i prawie ci się udało. I coteraz? - zapytał retorycznie.- Co, wypadłem z maszynki?- Bystrzacha.- To znaczy, że nie pójdę tam, gdzie moje miejsce? Tam, gdzie niby nie chciałbymtrafić?- To nie jest twoje miejsce.- A gdzie jest?- Mówię ci, odpuć to sobie. Nigdzie. Właciwie to nigdzie. Tacy jak ty umierajšporzšdnie, raz na zawsze. Niebyt, chłopie.- No. Na to liczyłem.- Aż tak bardzo nie lubiłe żyć? le ci było na wiecie?- wietnie, kurwa, mi było. No, nie liczšc finału.- I co? Nie pożyłby jeszcze? Dajmy na to wiecznie?- Zdaje się, że warunkiem jest wiara?Wzruszył ramionami.- Ech, w mordę - powiedział. - No, poniekšd istotnie jest warunkiem. A zwłaszczaw twoim przypadku. To się zdarza raz na tysišc lat, albo nie wiem, jako raz nabardzo rzadko. Utkwiłe - wytłumaczył. - Przyzwoitych niewierzšcych puszcza siętam, gdzie chcš ić. Czarna dziura, niebyt, niepamięć. Ale czasem kto szarpnietakiego do siebie. Przez pomyłkę, albo... Sš powody. Ja w każdym razieszarpnšłem. Ale zakleszczyłe się, chłopie. Jak szwagier Ali-Baby w drzwiachSezamu. Jak nie wcišgniesz brzucha, to cię nie przepchniemy. Ani tu, ani tam. DoNieba, albo... będziesz tu siedział. Wybieraj. Chyba trzeba będzie uwierzyć.- A mój niebyt? Znaczy czarna dziura?- Przykro mi.- Dlaczego nie mogę tam ić?- Bo jestemy w twojej dziurze, przykro mi. Bo widzisz, złapałem cię, no i...Prawdę mówišc, to raczej ty szarpnšłe mnie za sobš, niż odwrotnie. Jaki niebyt?Jaka niepamięć, skoro pamiętasz o szarpaniu, a pewnie i tabliczkę mnożenia.Czarna dziura to czarna dziura. A ty przywlokłe do niej tyle, że już nawet mojaskromna osoba nic nie zmieni.- Nie moja wina.- Pewnie, że nie twoja! Chcesz mi dać po ryju? Proszę bardzo - wstał i odłożyłreklamówkę, wyjšł z kieszeni swetra okulary, też odłożył. - Ale twojej czarnejdziury nie ma. Podarta, przykro mi. Zabili cię, nie żyjesz - objaniał. - Jakmam cię wepchnšć do tej dziury? Zabić zabitego? Przecież to mierć wtršca cię wnieistnienie, w twój ukochany niebyt, mierć gasi pamięć, zmysły. Przekraczaszgranicę mroku i jeste w czarnej dziurze, no tak? - tłumaczył cierpliwie. - Alety przekroczyłe granicę mroku i zapaliłe wiatło. No dobrze, ja zapaliłem, aco miałem zrobić? Siedzieć tu po ciemku razem z tobš? No więc, to ja wszystkospieprzyłem, lepiej ci? Nie da się po raz drugi przekroczyć granicy mroku, bonie da się dwa razy zabić. Nie da się zakatrupić cholernego trupa. Idziemy doNieba, kolega pozwoli przodem.- Jakie inne możliwoci?- Żadnych.- Kraina Wiecznych Łowów? - spróbowałem; chyba chciałem zyskać na czasie. -Tylko w Boga chrzecijan wolno mi uwierzyć?- Tak, bo Indiańce cię do siebie nie cišgnęli, tylko ja. Chłopie, przestań, botracę cierpliwoć. Dawaj do nas, dobrze ci radzę. W Niebie nie piewa siępsalmów, to nie jest takie nudne i koszmarne miejsce, jak że sobie wyobrażał.Idziemy?- A czyciec?- Czyciec wymylili na jakim soborze czy synodzie, w redniowieczu, albo niewiem kiedy - zdenerwował się. - Czy Jezus informował o czyćcu? Co, zapomniał? WNiepokalane Poczęcie też wierzysz? W regułę celibatu, nieomylnoć papieża i wskrzaty? Tam jest Niebo i Stwórca, nie Kociół i hierarchowie. Ze względu napowagę miejsca, staramy się unikać rzeczy infantylnych.- Unikać infantylnych?... Dobra. A twoje służbowe ubranie?- Skrzydła? Tam ich nie noszę. A tak szczerze, to czy bez skrzydeł pokapowałby,tak z miejsca, kto ja jestem? No więc, trochę się jednak przydajš. Czasem trzebapasować do wyobrażeń o... A zresztš, z tobš też gadam inaczej, niż gadałbym zeStephenem Hawkingiem. Bez urazy.- Nie ma hierarchów? - zwštpiłem (jak dla mnie, facet mówił zbyt wiele i zbytszybko). - W Niebie?- Znaczy tych... biskupów? - przyhamował. - Sš jacy. Ale w cywilu. Nie musiszpić z biskupami. Dawaj, chłopie, do Nieba.Pomilczałem trochę, pomedytowałem.- Tylko jedno pytanie, ostatnie.- Ostatnie?- Ostatnie - przyrzekłem.- Wal, chłopie.- Czy ona tam jest?Zmartwił się.- Twoja żona? Nie. Nie ma.- A gdzie jest?- No... ateistka. Wiadomo.- Nic już nie wiadomo - powiedziałem. - Na chuj mi to twoje Niebo?- Czekaj.- Id już. Id, bo kopnę cię w dupę, przysięgam.Ujšł nos w dwa palce i przez chwilę co kombinował.- No dobra - powiedział wreszcie. - Czasu mamy od cholery i trochę. No dobra,przyjdę póniej.Nie zamierzał znikać ani frunšć. Odszedł zupełnie normalnie. Ale jeszczeprzystanšł i powiedział:- Chłopie, ja cię przepraszam. Zupełnie niepotrzebnie się wcišłem.- Co prawda, to prawda - odparłem.* * *Była gdzie tak jedenasta wieczorem, co znaczyło, że ostatni autobus jużodjechał. Z bezsensownym skupieniem badałem przylepiony na przystanku rozkładjazdy linii 70. Przyszło mi do głowy, żeby złapać taksówkę. Umiechnšłem się, bodobre pomysły przychodzš przeważnie zbyt póno.Ulica była pusta. Nikt niš nie szedł, nic nie jechało.Ruszyłem powoli wzdłuż domów, wszedłem w bramę i usiadłem pod cianš. W jakisposób wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale jednak po pewnym czasiespróbowałem podnieć jeden ze zmiętych biletów autobusowych. Ile waży takie małeco? Próbowałem, ale nie podniosłem. Pamiętam taki film Duch, z PatrickiemSwayze i Demi Moore. Tam też zabili faceta, ale w końcu, chociaż bezcielesny,nauczył się poruszać różne przedmioty.Niestety nie grałem w filmie i nie wierzyłem w duchy. Ale naruszono mojš wiarę wrzecz fundamentalnš: w to mianowicie, że po mierci będę miał więty spokój. Niezanosiło ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]