Zachcianki (Dziesięć zmysłowych opowieści) (2012), 2012
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zbiorowy
Zachcianki
Dziesięć zmysłowych
opowieści
Sylwia Chutnik
NIEWINNE CZARODZIEJKI
Tak nie można, żeby o czternastej, zamiast stukać drewniakami w jakiejś hucie szkła,
uprawiać seks z koleżanką. Nawet taką, którą zna się od dwudziestu lat, z którą się ściągało na
maturze, wymieniało karteczki z segregatorów i robiło rzeczy, o których lepiej zapomnieć.
A tu sytuacja skrajna, niby przyjaźń do czegoś zobowiązuje, ale gdzie kończy się
przysługa, a zaczyna desperackie życie innym życiem?
Palce na materiale, mój przyspieszony oddech, sama nie wiem, czego chcę, jakieś
zawirowanie w głowie. Krótka pauza, a może to nie wypada, co ludzie powiedzą, za chwilę
z tego wszystkiego przygryzam sobie język.
Chodź, ona mówi, powygłupiajmy się, i już mocno przyciska mnie do siebie, czuję na
sobie jej całe ciało, absolutnie wszystkie części. Trochę jakbym dotykała swojego odbicia
w lustrze, bo ona to ja, tyle że z innej skóry uszyta, z innych kości jej rusztowanie. Mam wobec
tego dnia inne plany, ja się potwornie gdzieś spieszę, tylko nie pamiętam gdzie. Przypominam
sobie jakieś prace, które zawsze mam. Jakieś maile do napisania, sprzątanie w domu, ustawianie
butów od najniższych do najwyższych. Cokolwiek, co sprawi, że będę mogła naturalnie
i spontanicznie oświadczyć: „Ooch, tak mi przykro, było interesująco, lecz czas goni, pa”.
Jej palce na materiale bluzki pachnącym płynem do płukania. Wyobrażam sobie tę
dziewczynę, jak leży gdzieś nad wodą i się opala. Nie chodzi o wygląd jej ciała, raczej zapach
skóry pełnej słońca, jakichś klimatów z wakacyjnej pocztówki. Tego relaksu nadmorskiego,
kupowania pamiątek z budki i jedzenia gofrów.
Lipcowa Warszawa pachnąca gorącym asfaltem i smarem torów tramwajowych.
Zepsutymi ciastkami; w tym upale wszystko jest zbyt intensywne.
Ona od zawsze miała krótkie włosy i nosiła się po berlińsku. Szerokie spodnie z paskiem
z ćwiekami, opuszczone do granic możliwości. Bokserki – bokserki! I jeszcze podkoszulek, a na
nim jakiś śmieszny bohater z kreskówki. Styl androginiczny, styl nawet nie
butch
, tylko
alternatywa połączona ze sportowym wdziankiem. Bez stanika, w za małych piersiach, za dużych
oczach mrużonych to na lewo, to na prawo.
Tego ranka jadłyśmy razem lody, siedząc na murku przy Chmielnej. Ona wzięła
malinowe z czekoladowymi, a ja cytrynę i truskawkę, ale sorbet. Miejski żar atakował z każdej
części chodnika. Wyzierał zza płyt, wynurzał się z ich pęknięć. Przeciwko nam, naszemu
spotkaniu i całej tej sytuacji.
Jadłyśmy lody i tak gadałyśmy, że rozmiękły nam wafelki, a strużka malinowych
pociekła jej po ręku. Aż do łokcia. Odruchowo przeciągnęłam palcem po jej skórze i zlizałam
resztki. Słony smak, bo ona dużo jeździła na rowerze i jej skóra cały czas robiła porządki.
„Masz grzech, bo zjadłaś nabiał, koniec koszernego”, powiedziała do mnie, ale wcale nie
była w tym złośliwa, raczej taka melancholijna.
Dwa dni temu zginął jej kot, widziała, jak spada z siódmego piętra. Nie miała odwagi
spojrzeć przez okno, ale usłyszała taki plask i kiedy zbiegła na dół, kot zdążył jeszcze spojrzeć na
nią i przymrużyć oczy. Mrużył je zawsze, kiedy odpoczywał przy balkonie, jak świeciło słońce,
malując panele na żółto. Paski ciepła, Rudy wyczuwał je od razu. Biegł przez pół pokoju
i z impetem rzucał się na nie, rozpłaszczając się we wszystkie strony. Czy mógłbyś, kocie, się
przesunąć, idę z praniem na balkon i nie mogę przejść. A Rudy wtedy ani drgnął, mądrala,
udawał, że nie słyszy i tak leżał. Może wtedy zobaczył przez okno jakiś smakowity promień
słońca i niewiele myśląc, skoczył do niego?
Dwa miesiące temu zginął mój mąż, widziałam, jak wpada pod samochód. Nie miałam
odwagi spojrzeć chwilę potem, ale słyszałam huk i kiedy później zobaczyłam jego ciało
w kostnicy, wydawało mi się, że patrzy na mnie i mruży oczy. Przymrużał je zawsze, kiedy
chciał się przekomarzać lub zrobić mi na złość. Leżał na zimnym stole, w kostnicy nie ma słońca.
W każdym razie ona nie mogła dojść do siebie po tym wszystkim i cały czas na przemian
mówiła o kocie i zapewniała, że nie chce o tym mówić. Właściwie wyszłam z domu tylko dla
niej, bo co innego mogłabym zrobić. Nie myślałam już o niczym, po prostu budziłam się,
jechałam na grób, wracałam do domu i jadłam suchy chleb. Gryzłam skórkę, aż wrzynała mi się
w dziąsła.
Ona zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym z nią poszła na miasto, to mi opowie o kocie.
Wyszłam więc na miasto dla niej, z dobrego serca, aby ją pocieszyć i trochę się pokazać.
Że się nie skończyłam, że jeszcze żyję i walczę. Samotna i z lekką nadwagą, z zarośniętymi
brwiami i resztkami lakieru na paznokciach. Patrzyłam zdziwiona na Marszałkowską, że ona
jeszcze tu jest. Jak to tak, centrum żyje beze mnie, kluby wlewają w siebie tysiące dźwięków,
metro mieli tłum, zgrzytają tramwaje. Wszyscy mają błyszczące oczy, grają w serialach lub
spłacają wysokie kredyty.
Ona skończyła jeść te lody i zaczęła bawić się błotnikiem od roweru zrobionym
z plastikowej butelki. Na dzwonku naklejony był Alf, kolega z dzieciństwa, zgorzkniały kosmita
z telewizji. Wyglądał jak wspomnienie z dyskoteki na koloniach, kiedy wszystkie dziewczyny
psikały sobie żelem na grzywki stapirowane na bok. Na alfa właśnie, tak było najładniej.
Bezwiednie przeczesałam palcami włosy, jakby w poszukiwaniu resztek karbowanych fal
i lepiącego żelu kupowanego w plastikowych opakowaniach.
Nic już we mnie nie zostało z tej dziecinnej ekscytacji z serii „kto kogo dziś poprosi do
tańca”. Czułam się na krawędzi mieszczaństwa, na krawędzi rezygnacji. Myślałam o kocie
przyklejonym do chodnika, który spadł z wysoka i teraz żegna się z tym życiem na wieki
wieków. W tamtej chwili bardziej obchodził mnie rozpłaszczony zwierzak niż rozpłaszczony
mąż.
W żałobie przychodzi taki moment, że na chwilę przestajemy skupiać się na własnej
rozpaczy i zaczynamy skupiać na rozpaczy cudzej. Dla pocieszenia? Żeby zająć czymś myśli,
a może po prostu z empatii? Nie wiadomo, ale już wielokrotnie zauważyłam, że umysł jest
w stanie przejść na tryb awaryjny i działać poza naszą świadomością. Dziwnie brzmi, ale to
prawda. To działa trochę jak autopilot – kiedy nie jesteśmy w stanie dostatecznie dobrze
dowodzić maszynerią organizmu, umysł przejmuje kontrolę. Mówi do nas: „Spokojnie, to tylko
awaria, zaraz wyjdziemy na prostą”. Podczas gdy my gapimy się bezmyślnie w jeden punkt na
ścianie i smarkamy w chusteczkę, głowa sama próbuje szukać rozwiązań. Jest jak troskliwa
mama, która zagaduje dziecko. Jeden moment – dzieciak leży z rozbitym kolanem, jest w szoku
i zastanawia się, czy płakać, czy biec dalej. Należy wtedy być ostrożną jak saper, wkroczyć do
akcji, zapewniając, że nic się nie stało i taki ładny piesek idzie obok. Podobnie działa umysł.
Idziesz z czarnymi myślami po ulicy i coraz bardziej chcesz rzucić się pod samochód. Lecz nagle
oczy dostrzegają w witrynie sklepowej nową książkę ulubionej pisarki. Przez chwilę się
rozpraszasz – i już. Kierujesz swoje kroki do księgarni. Zapominasz o smutku, samobójstwie,
rozpaczy. Sytuacja uratowana, umysł oddycha z ulgą. Tym razem się udało.
Czyżby głowa działała dwutorowo, częściowo poza naszą kontrolą? Jedna ścieżka
zaspokaja nasze pragnienia i kierujemy nią, jak chcemy. A druga? Kto nią steruje, kto nas ratuje
z depresji, kto zagaduje w chwilach zwątpienia? Kto nas tam w środku pociesza, kładzie rękę na
rozpalonym czole?
Starałam się wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu życiowego. Desperacko próbowałam
ucieszyć się czymkolwiek. Ot, choćby jedzeniem lodów na ulicy. Marność, marność, czuję
marność. Silenie się na dobry humor zawsze jest marne. A to się zaśmiejesz nieco zbyt głośno,
a to powieka będzie drgała nerwowo. Wszyscy się domyślą. Poza tym ciągle obgryza się skórki
przy paznokciach, do krwi. Wiszą takie resztki, poharatane. Wokół kciuków dziury wyżłobione
od nerwów, jakiejś grozy życia przyklejonej do palca.
Wreszcie ona powiedziała: „Chodźmy do mnie, nie będziemy tak się tutaj wałęsały, jest
za gorąco”.
Mieszkała w wysokim bloku, mrówkowcu jak z Białoszewskiego. Gdzie korytarze
tworzyły nadziemne ścieżki w sam raz dobre do ucieczki. Można było zamieszkać pod zsypem
i nikt by się nie dowiedział. Tarchomin wyrastał z mostu, z Wisły zasupłanej kominami,
pociachanej mostami. Co tu się może wydarzyć, w domach z betonu nie ma wolnej miłości, jest
winda jeżdżąca do góry i na dół, a czasem niejeżdżąca wcale.
Weszłyśmy do przedpokoju i ona zaraz zaczęła płakać, bo przecież zawsze na powitanie
przychodził kot, a teraz go nie było. Pocieszałam ją i myślałam o tym, że kiedy wchodziłam do
swojego pokoju, to najpierw patrzyłam w duże lustro, które zawieszone było pod takim kątem, że
widziałam w nim biurko Pawła. I na tym biurku zawsze stał jakiś prezencik dla mnie. Raz był to
wielki bukiet kwiatów, innym razem obrazek, jakaś kartka z napisem lub coś głupiego:
przepychaczka do kibla albo zestaw dżemów. Jak wchodzę teraz, to na nic już nie patrzę, bo
zdjęłam lustro.
Zbiłam lustro. Zaczęłam w nie walić butem, aż spadło i rozbiło się na wiele części. Lustro
bez prezentów na biurku jest mi niepotrzebne.
Ona płakała, siąkała nosem i wyciągała zdjęcia kota. Potem poszłyśmy do kuchni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]