Zamach na wyspe, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]MARTA TOMASZEWSKAZAMACH NA WYSPĘCzęć pierwszaPODSTĘP1. Leszek LuJeżeli kiedykolwiek zadajesz sobie pytanie, jaki jest właciwie pożytek z małychdzieci, takich zupełnie małych, nowo narodzonych, które wrzeszczš włanie wtedy,gdy pragniesz spać, brudzš pieluchyistaledomagajš się jedzenia zwróćsiędoLeszka Lu, on co o tym wie. On wie o tym takie rzeczy że natychmiast przejdš ciwszystkie pretensje do małego intruza, który zakłócił spokój twego domu. Ajeżeli należysz do tych, których ominęło to, bšd co bšd dosyć częste, rodzinnewydarzenie będziesz słuchał z zazdrociš w sercu i naturalnie zapragniesz, abyjaki niemowlak, choćby najbardziej zabeczany, pojawił się w twoim życiu.O tak, Leszek Lu co o tym wie! A bez atlasu wiata nie słuchaj jego opowieci.Choć wcale nie twierdzę, że znajdziesz tę wyspę (zwanš czasem Wyspš WielkichŁodzi Żaglowych), ku której wiodło go tyle niezwykłych przygód, a która z całšpewnociš leży gdzie na Oceanie Spokojnym, może nawet nie tak bardzo daleko odPapeete.Na poczštek zresztš wystarczy mapa Europy. Bo Leszek Lu urodził się i mieszkał wWarszawie. Leszek Luurodził sięi mieszkał w Warszawie,iwmomenciekiedyzaczynasięta opowieć, jużcałkowicie stracił wiarę w to, żeczekajš go przygodywdalekimwiecie, te,o którychmarzył, odkšd nauczyłsię czytać. Ba, abywogóle kiedykolwiek wydarzyłamusię jaka bodaj najmniejsza, najdrobniejsza przygoda! Bo włanie słynšłztego,żenic nigdy mu się nie przydarza.Doszedł nawet do tego, żekoledzynie chcieli zabieraćgo na obóz. Jak Lupojedzie, będš nudynapudy mówili. Ijeżeli w ogóletolerowali gowdrużynieharcerskich komandosów Burza, to przede wszystkim dlatego,żebyłkrótkofalowcem, jakich mało, tudzieżspecem od rozszyfrowywania najbardziejskomplikowanych szyfrów.Do tej pory najbardziej niezwykłš rzeczš w jego życiu było to, że otrzymał takieniecodzienne przezwisko: Lu. Ale zawdzięczał je okolicznociom prozaicznym i wogóle właciwie takim, że nie sposób się do nich przyznać, po prostu wstyd. Nobo jak się przyznać, żepowiedzonko: no to go lu, które wplatał dorozmowycałkiem ni przypišł, ni przyłatał zresztš, przejšł od dziadka, który niebaczšc na chodzšce i pełzajšce po ciasnym mieszkaniu nieletnie dzieci wypowiadałje co chwila, czy miał kieliszek w ręku, czyteż nie.Leszek Lu utrzymywał, żepierwsze słowa, jakie dotarłydo jegobudzšcej sięzbłogiego niemowlęcego otumanienia wiadomoci, były włanie te: no to go lu,wypowiedziane ochrypłym głosem dziadka; i z tej to włanie przyczyny tak głębokosię w nim utrwaliły. Najstarszy wnuk szczęliwie nie odziedziczył po dziadku nicpoza owym nieszczęsnym powiedzonkiem, któremu zawdzięczał swój przydomek.Wyrwane z odpowiedniego kontekstu brzmiało miesznie i na tyle niezwykle, żestało się czym, co wyróżniało Leszkaz grupyrówieników.Tak, to była jedyna niezwykła rzecz w jego zwykłymżyciu, ażdoowegodnia,gdypojawił się niemowlak.Trzeba powiedzieć, że Leszek Lu pogodnie znosił to swoje zwykłe życie, a byłoone niełatwym życiem chłopca członka wielodzietnej rodziny gnieżdżšcej się wmałym, ciasnym, pękajšcym w szwach, jak ubranie ze starszego brata, mieszkaniu(należšcym notabene do zmarłego już dziadka).Jeżeli pominšćzbytniezamiłowanietegoż dziadkado wiadomejbutelki byłato rodzinazgodna, kochajšca się, rodzina, w której każdy bez szemrania spełniał swojerozliczne obowišzki domowe.Leszek Lu więc bezszemrania kšpał i niańczyłmłodszerodzeństwo, dyżurował wkuchni, gdy przypadła jego kolej, chodził po zakupy gdy przypadła jego kolej,palił w piecu, sprzštał, a nawet robił przepierki. Wiedział, żetak musi być,żemusi pomóc rodzicom, którzy pracowali od rana do nocy, by spłacić długzacišgnięty na wkład do spółdzielni mieszkaniowej, że po prostu trzeba spokojnieczekać na czasy, gdy przeprowadzš się do nowego dużego mieszkania, gdy możenawet (kto wie?) będš mogli pozwolić sobie na przychodzšcš choćby raz w tygodniusprzštaczkę. Wszystko zresztš w domu było bardzo dobrze zorganizowane, wrozkładzie dnia, obmylonym wspólnie, a zatwierdzonym przez szefa sztabu, czylimamę, figurowała pozycja wolny czas dla każdego. A Leszek Lu wykorzystywał tenswój wolny czas do ostatniej chwilki. Musiał bowiem wiele w nim zmiecić,wszystkie swoje pasje. Bo chociaż życie miał zwykłe i całkiem pozbawioneprzygód, miał za to nie jednš, a kilka wielkich pasji: krótkofalówkę, ksišżkipodróżnicze i języki obce.Te pasje to były pasje najprawdziwsze, pochłaniajšce Leszka Lu bez reszty, iprawdopodobnie dzięki nim potrafił nie przejmować się tym, że mazwykłeżycie,żeomijajš go wszelkie przygody.Ja jestem taki zwykły chłopak, któremu przydarzajš się tylko zwykłe rzeczymawiał pogodnie. Takich jak ja sš miliony. Ale kiedy, kto wie...W wolnym czasie więc pędził do izby harcerskiej, gdzie znajdowała siękrótkofalówka podarowanadrużynie Burza przezopiekujšcš się niš jednostkę WP,albo zasiadałna swoim kawałku miejsca w domu i niepomny na nic przemierzałwraz z wielkimi podróżnikami morza i kontynenty. Lub też, wyłšcznie dla własnejprzyjemnoci, przeprowadzał studia porównawczemiędzyróżnymi językami. LeszekLumiał nie tylko pasje, ale igłowę pełnš marzeń.Pasje, jak się rzekło, wypełniały jego wolny czas, marzenia natomiasttowarzyszyły mu podczas wykonywania rozlicznych domowych obowišzków. Kręcšc siępo ciasnym mieszkaniu jak po zatłoczonej ulicy,naktórejmimo najlepszych chęcistale się kogo potršcamarzył. Trzeba by zużyć bardzo dużo papieru, byzapisać bodajczęć jego marzeń.Byłytak bogate i barwne, przenosiły go w wiaty tak dalekie, że czasem (musiałosię to zdarzać!) zakładał siostrzyczce (chodzšcej do przedszkola) fartuszekbraciszka (chodzšcego do przedszkola) albo wymiótłszy starannie z pieca popiółwsypywał go (wcale o tym nie wiedzšc) z powrotem do pieca, ku wielkiej radocimłodszego brata.Ale zdarzało się to tylko czasem, bardzorzadko, czasem też, bardzorzadko,przeważnie włanie w momentach takich pomyłek albo wtedy,gdynadworzebyłaszczególniepiękna, kuszšca do kšpieliw Wile, pogoda Leszek Lumylałwcichoci ducha, żeowszem, on rozumie wszystko, żetrzeba, że mieszkanie,że długi, ale... poco rodzice zafundowali sobie aż czworo dzieci?...Czworo! mylał wówczas zezgrozš Leszek Lu. Wszędzie uludzijest jedno,dwoje... ale czworo? W takich warunkach lokalowych? Przy niewysokich pensjach?Jak to byłoby cudownie, gdyby było jedno, dwoje...No więc pięknie, kogo by się pozbył? włšczał się surowygłosTaluni?Ewy?Amoże Rysia? No? Zastanów się?Kogo?I buntownik w Leszku Lu smętnie podwijał ogon, kulił się, uciekał. Ciasno bociasno, robotyhuk, ale jaka to fajna rzecz rodzina, taka duża, wesoła rodzina!Iprzecieżniedługo będzie nowe mieszkanie.2. NiemowlakNajpierw był niemowlak. Pište dziecko.O, nie przybył, rzecz prosta, niespodzianie. O tym, że się pojawi, wiedziałanawet trzyletnia Talunia, która zresztš uważała się całkowicie odpowiedzialna zaten fakt. Bo to przecieżona chodziła za matkš i marudziła: Mamusiu, daj mimałegobraciszka, mamusiu, daj mi małego braciszka, a każdy wie, że kiedyNatalka zacznie się w ten sposób naprzykrzać, człowiek może tylko albo ustšpić,albo oszaleć.Nataleczko, po co ci jeszcze jeden braciszek? pytał LL(będziemygotak czasemdlaskrótu nazywali) zdesperowany. Masz przecież dwóch.Ale wszyscy starsi odpowiadała rezolutnie dziewczynka. A ten nowy braciszekto będzie młodszybraciszek. Młodszyode mnie dodawała triumfalnie. A jabędęstarsza od niego!Ibędzie musiał mnie słuchać.Zaiste, argument był nie do zbicia. A mama nie chciała oszaleć, to zupełniezrozumiałe. Miała czworo dzieci do wychowania, a do tego trzeba jasnej, mylšcejgłowy,fakt.Po cóżsię buntować przeciw nieuniknionemu?Leszek Lu bohatersko gotował się na,jak to nazywał, ostateczne dotłoczenie mieszkania. Na pozór nie było w nim widaćżadnej zmiany, możetylko gorliwiejpowtarzałsłówka,angielskie,francuskieiwłoskie, i powtarzał je nie jak zwykle wdrodze do szkoły czy do sklepu, a podczas zajęć domowych. W konsekwencjioznaczało to wszakże, że mniej marzył, bo jak wiemy, zajęcia domowe urozmaicałsobie marzeniami. Ale o tym oczywicie nikt nie wiedział.Kiedy przyszedł z ojcem do kliniki odwiedzić mamę, niemowlak (istotnie był tobraciszek), owszem, spodobał mu się. Miał mieszny czarny lok zwinięty wobarzanek na różowej łepetynie, a w szafirowych oczkach niezmšconš pogodę irozczulajšco fikał nóżkami.Może nie będzie tak le pomylał z otuchš Leszek Lu. Wyglšda na swojegochłopa.Patrz, Lesiuniu, umiechnšł się do ciebie! powiedziała mama słabym,szczęliwym głosem.Do mnie? zdziwił się Leszek Lu.Ależ tak, Lesiu, do ciebie. Najwyraniej do ciebie! Jeszcze do nikogo tak sięnie umiechnšł, nawet do mnie. Pokochał cię!Leszek Lu zamrugał jasnymi rzęsami, jak to miał zwyczaj czynić, kiedy stawał sięorodkiem zainteresowania, a potem przestał mrugać i uważnie spojrzał naniemowlaka. Niemowlak patrzył naniego, no tak, na niego. Niemowlakpatrzyłnaniego i umiechałsię radosnym, jakby odrobinę filuternym umiechem.Cip, cip powiedział Leszek Lu w języku, jakim mówi się do niemowlakówiwydšwszy policzki zrobił minę,jakšrobi sięzwyklerozmawiajšcz niemowlakami,awodpowiedzi na co niemowlaki powinny naturalnie co zagaworzyć i rozemiać sięze szczęcia.Ten niemowlak nie zagaworzył, nie rozemiał się zeszczęcia, wogóle jakbyniezauważył lingwistyczno-mimicznych popisów brata. Po prostu wcišż na niegopatrzył, z tym samym radosnym, odrobinę jakbyfiluternym umiechem ażto ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]