Zelazny Roger - 02. Karabiny Avalonu, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Zelazny Roger
Karabiny
Avalonu
Rozdział 01
Stanąłem na piasku, powiedziałem: "Żegnaj Motylu", a mały stateczek zawrcił i powoli
skierował się ku głębokim wodom. Wiedziałem, że zdoła powrcić do Cabry, do małej
przystani przy latarni. To miejsce leżało blisko Cienia.
Odwrciłem się i spojrzałem na niedaleką, czarną ścianę lasu. Wiedziałem, że czeka mnie
długa wędrwka. Ruszyłem w tamtą stronę, dokonując po drodze koniecznych poprawek.
Chłd przedświtu zaległ pomiędzy milczącymi drzewami. To mi odpowiadało.
Miałem około dwudziestu pięciu kilo niedowagi i od czasu do czasu kłopoty z widzeniem.
Dochodziłem jednak do siebie. Uciekłem z lochw Amberu i odzyskałem nieco sił z pomocą
szalonego Dworkina i pijanego Jopina, właśnie w tej kolejności. Teraz musiałem znaleźć
pewne miejsce, podobne do innego, ktre już nie istniało. Odnalazłem szlak. I wkroczyłem
nań.
Zatrzymałem się obok drzewa, ktre musiało tu być. Sięgnąłem do dziupli i wydobyłem
mj srebrzysty miecz. Nie miało znaczenia, że znajdował się gdzieś w Amberze. Teraz był
tutaj, ponieważ las, przez ktry szedłem, leżał w Cieniu.
Maszerowałem jeszcze przez kilka godzin. Niewidoczne słońce świeciło gdzieś za moim
lewym ramieniem. Odpocząłem chwilę. a potem ruszyłem dalej. Dobrze było widzieć liście,
głazy, martwe i żywe pnie drzew, trawę i czarną ziemię. Dobrze było czuć wszystkie słabe
zapachy życia, dyszeć brzęczące, świergocące głosy. Bogowie! Jakże cenne były moje oczy.
Mieć je znowu, po czterech latach ciemności... Brakowało mi słw, by to opisać. I mogłem
swobodnie spacerować.
Szedłem dalej, a poranna bryza szarpała moim podartym płaszczem. Wychudzony,
kościsty, z pomarszczoną twarzą musiałem wyglądać na pięćdziesięciolatka. Ktż potrafiłby
rozpoznać we mnie człowieka, ktrym byłem naprawdę? I tak szedłem, szedłem przez Cień,
dążąc do pewnego miejsca, i nie dotarłem do niego. Pewnie zrobiłem się trochę za miękki. A
oto, co się stało...
Przy drodze spotkałem siedmiu ludzi. Sześciu martwych leżało na ziemi w rżnych
stadiach krwawego okaleczenia. Sidmy płleżał, wsparty o omszały pień starego dębu.
Miecz trzymał na kolanach, a w prawym boku miał rozległą ranę, z ktrej płynęła jeszcze
2
krew. Nie nosił zbroi, choć niektrzy z pozostałej szstki mieli ją na sobie. Jasne oczy były
otwarte, choć szkliste. Miał skrę zdartą z kostek palcw i oddychał płytko. Spod
krzaczastych brwi przyglądał się ptakom, wyjadającym oczy zabitych. Nie przypuszczam,
żeby mnie zauważył.
Naciągnąłem kaptur i spuściłem głowę, by ukryć twarz. Podszedłem bliżej. Znałem go
kiedyś. Albo kogoś bardzo podobnego.
Jego miecz drgnął; ostrze uniosło się, gdy się zbliżyłem.
- Jestem przyjacielem - powiedziałem. - Czy chcesz trochę wody?
Zawahał się, lecz skinął głową.
- Tak.
Podałem mu otwartą manierkę. Łyknął, zakrztusił się i wypił jeszcze trochę.
- Dzięki ci, panie - powiedział, oddając naczynie. Żałuję tylko, że to nie mocniejszy
trunek. Niech diabli wezmą to cięcie!
- Mam i mocniejszy. Czy jesteś pewien. że dasz sobie z nim radę?
Wyciągnął rękę, a ja odkorkowałem i podałem mu niedużą flaszkę. Krztusił się chyba ze
dwadzieścia sekund po jednym łyku tego, co zwykł pijać Jopin. Potem uśmiechnął się lewą
częścią ust i mrugnął.
- Dużo lepiej - oświadczył. - Czy mogę wylać kropelkę na swoją ranę? Nie znoszę
marnowania dobrej whisky, ale...
- Wylej wszystko, jeżeli musisz. Ręce masz jednak niezbyt pewne. Może lepiej ja poleję.
Kiwnął głową, a ja rozpiąłem mu kurtkę i rozciąłem sztyletem koszulę, by odsłonić cięcie.
Wyglądało brzydko. Biegło do samych plecw, parę cali nad biodrem. Były też inne, mniej
groźne draśnięcia na rękach, piersi i ramionach. Z dużej rany lała się krew, więc wysuszyłem
ją trochę i oczyściłem swoją chustką.
- W porządku - oświadczyłem. - A teraz zaciśnij zęby i nie patrz tutaj.
Polałem. Skoczył w paroksyzmie blu, a potem drżał już tylko. Nie krzyknął. Zresztą nie
sądziłem, że będzie krzyczał. Złożyłem chustkę i przycisnąłem do rany. Przywiązałem ją
długim pasem, oddartym od dołu mojego płaszcza.
- Napijesz się jeszcze? - spytałem.
- Wody - odparł. - Obawiam się, że teraz muszę się przespać.
Łyknął trochę, zaraz głowa mu opadła i broda wsparła się na piersi. Zasnął. Przykryłem
go płaszezami zabitych, a jeden podłożyłem mu pod głowę.
Pźniej usiadłem przy nim i obserwowałem piękne czarne ptaki.
3
Nie rozpoznał mnie. Ale, w końcu, ktż by rozpoznał? Gdybym powiedział, kim jestem,
okazałoby się może, że mnie zna. Ten ranny mężczyzna i ja nigdy się naprawdę nie
spotkaliśmy. A jednak, w pewnym sensie, byliśmy znajomymi.
Szedłem przez Cień i szukałem miejsca. Bardzo szczeglnego miejsca. Kiedyś zostało
zniszczone, lecz ja miałem moc odtworzenia go. Amber bowiem rzuca nieskończenie wiele
Cieni, a dziecię Amberu może je przemierzać - i to właśnie było moim dziedzictwem. Jeśli
macie ochotę, możecie nazwać te Cienie światami rwnoległymi, jeśli chcecie -
wszechświatami alternatywnymi, jeśli wolicie - tworami zwichrowanego umysłu. Ja nazywam
je Cieniami, jak wszyscy, ktrzy mają moc chodzenia wśrd nich. Wybieramy jakąś
możliwość i idziemy, pki nie dotrzemy do niej. W pewnym sensie więc stwarzamy ją. I na
razie przy tym pozostańmy.
W łodzi rozpocząłem wędrwkę do Avalonu.
Mieszkałem tam całe wieki temu. To długa, złożona, bolesna i pełna chwały opowieść.
Być może pźniej do niej powrcę. O ile pożyję wystarczająco długo.
Szedłem do mojego Avalonu, gdy spotkałem rannego rycerza i sześciu zabitych. Gdybym
zdecydował się iść dalej, dotarłbym może do miejsca, gdzie leżało sześciu zabitych, a rycerz
stał nawet nie draśnięty... albo gdzieś, gdzie on leżał martwy, a oni śmiali się nad jego ciałem.
Niektrzy powiedzieliby, że to bez znaczenia, gdyż wszystkie te sytuacje są możliwe, a więc
wszystkie istnieją gdzieś w Cieniu.
Żadne z moich braci i sistr - może z wyjątkiem Gerarda i Benedykta - nawet by się nie
obejrzało. Ja jednak zrobiłem się jakby trochę miękki. Nie zawsze byłem taki, lecz być może
Cień-Ziemia, gdzie spędziłem tak wiele lat, złagodził nieco mj charakter. A może pobyt w
lochach Amberu uświadomił mi wartość ludzkiego cierpienia. Nie mam pojęcia. Wiem tylko,
że nie mogłem zostawić rannego, w ktrym poznałem kogoś, kto kiedyś był mi przyjacielem.
Gdybym szepnął mu do ucha swoje imię, usłyszałbym może, jak mnie przeklina. A na pewno
usłyszałbym opowieść o klęsce.
Dobrze więc, spłacę przynajmniej część ceny: postawię go na nogi, a potem się urwę. Nie
stanie się nic złego, a może coś dobrego wyniknie dla tego Cienia.
Siedziałem i obserwowałem go, pki, po kilku godzinach, nie obudził się.
- Witaj - powiedziałem otwierając manierkę. - Napijesz się?
- Dzięki - wyciągnął rękę. - Wybacz - rzekł oddając mi naczynie - że się nie
przedstawiłem. Nie byłem w nastroju...
- Znam cię - przerwałem. - Nazywaj mnie Corey.
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl