Zelazny Roger-Amber 1-Dziewięciu książąt Amberu, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zelazny Roger - Dziewięciu książąt Amberu - tom 1
Zelazny Roger
Dziewięciu Książąt Amberu
Rozdział 01
Koszmar zbliżał się ku końcowi, lecz miałem wrażenie, że trwał całą wieczność.
Spróbowałem poruszyć palcami u nóg - udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i miałem obie nogi w gipsie,
ale przynajmniej wciąż je miałem.
Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem sobie długie noce,
pielęgniarki i igły. Za każdym razem, kiedy zaczynało mi się nieco rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi
wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie, będą musieli z tym
skończyć.
Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni optymizm. Zrozumiałem, że
od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale też nie widziałem powodu, dla którego
miano by zaprzestać tych praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i udawać, że jesteś nadal
zamroczony - podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.
Tak też uczyniłem.
Kiedy w jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście wciąż słodko chrapałem.
Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo zrekonstruować, co zaszło.
Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem jak przez mgłę, a tego,
co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie, że najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero
później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie miałem pojęcia.
Czułem, że nogi mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować stanąć. Nie zdawałem sobie sprawy, ile
czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były złamane.
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dworze było już ciemno i
zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem im i przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.
Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u wezgłowia zrobiłem
ostrożnie pierwszy krok.
W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i trząsłem się jak w febrze.
Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.
Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte powieki zobaczyłem pielęgniarkę
ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne wtosy i muskularne ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka, usiadłem.
- Dobry wieczór - powiedziałem.
- Ależ... dobry wieczór - odparła.
- Kiedy stąd wychodzę? - spytałem.
- Będę musiała zapytać lekarza.
- Świetnie, niech pani zapyta.
- Proszę podwinąć rękaw.
- Nie, dziękuję.
- Muszę zrobić panu zastrzyk.
- Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.
- O tym decyduje lekarz.
- Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
- Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.
- Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło - pokręciłem wolno głową.
- Skoro tak - oświadczyła - będę musiała zameldować o tym...
- Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.
- To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić... i miał pan obrażenia wewnętrzne...
- Zobaczymy - powiedziałem. - Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice - a więc ktoś musiał pokrywać rachunek. Kto?
Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele. Któż więc pozostawał? Wrogowie?
Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.
Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora. I to było wszystko, co
pamiętałem.
Jestem...
Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
1 / 55
Zelazny Roger - Dziewięciu książąt Amberu - tom 1
Żeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod spodem wszystko jest w porządku i
że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z wezgłowia łóżka, zerwałem teraz gips z prawej nogi.
Miałem nieodparte wrażenie, że muszę się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy.
Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi, wstałem i podszedłem
do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.
Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i zdarte bandaże. Drzwi
ponownie się otworzyły.
Rozbłysło światło - przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym fartuchu.
- Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? - zapytał i trudno już było udawać, że śpię.
- No właśnie - odparłem. - Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
- Pora na zastrzyk.
- Czy jest pan lekarzem? - spytałem.
- Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.
- A ja się nie zgadzam - powiedziałem - do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
- Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej - oświadczył i podszedł z lewej strony do łóżka. Trzymał w ręce
strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.
Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który rzucił go na kolana.
- ...! - zaklął, kiedy odzyskał głos.
- Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu - zagroziłem - to dopiero zobaczysz.
- Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów - wysapał.
Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.
- Gdzie moje ubranie? - spytałem.
- ...! - powtórzył.
- Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go metalowym prętem.
Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księżyc w nowiu wiszący nad rzędem topoli.
Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała się niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi
pomogło zlokalizować to miejsce. Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w dole na lewo
wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.
Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem i miał jeszcze czworo
drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak samo trawnik,
drzewa, noc - nic nowego. Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za dużych, pożyczonych
butach.
Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem sanitariusza, miałem
metalowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu co jakieś pięć metrów padało blade,
czterdziestowatowe światło żarówki.
Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro wyglądało tak samo jak
drugie: rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo szukając
drzwi, spod których sączyło się światło.
Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.
Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym przeglądając jakąś kartotekę.
Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do krzyku, który jednak uwiązł mu w gardle, może z powodu mojej
groźnej miny. Wstał szybko zza biurka.
Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem;
- Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie zajęło mi przejście przez pokój,
padły słowa:
- Co to znaczy?
- To znaczy - wyjaśniłem - że czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o
niedozwolone praktyki lekarskie i nadużywanie narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to już cierpię na głód narkotyczny i mogę
zrobić coś nieobliczalnego...
Stał i patrzył na mnie.
- Proszę stąd wyjść - zażądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
- Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Usiadł, ale buzi nie zamknął.
- Przekroczył pan cały szereg przepisów - stwierdził.
- Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina - zareplikowałem. - Proszę oddać mi ubranie i
wszystkie rzeczy.
- W pańskim stanie zdrowia nie może pan...
- Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał przed sądem.
Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.
- Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie - powtórzyłem.
- Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
- Nie ja wybierałem sobie tę klinikę i z pewnością mam prawo w każdej chwili zrezygnować z waszych usług.
Teraz właśnie ta chwila nadeszła.
2 / 55
Zelazny Roger - Dziewięciu książąt Amberu - tom 1
- Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego dopuścić. Muszę wezwać
kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do łóżka.
- Niech pan tylko spróbuje - powiedziałem - a przekona się pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede
wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i kto za mnie płaci?
- Jak pan sobie życzy - westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej. Otworzył szufladę i sięgnął
do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu rewolwer z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć - był to
automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i powiedziałem:
- Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyraźniej uważa mnie pan za kogoś niebezpiecznego. Być może ma
pan rację.
Uśmiechnął się niewyraźnie i zapalił papierosa, co było błędem, jeśli chciał mi udowodnić, że zachował zimną
krew. Ręce mu się trzęsły.
- Niech będzie, Corey - powiedział. - Skoro ma to pana uszczęśliwić: umieściła tu pana pańska siostra.
? - pomyślałem.
- Która siostra? - spytałem.
- Evelyn - odparł.
Nic mi to nie mówiło.
- Ależ to nonsens - zaprotestowałem. - Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet, gdzie jestem.
Wzruszył ramionami.
- Niemniej...
- Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić - powiedziałem.
- Nie mam jej adresu pod ręką.
- To niech go pan wyszuka.
Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę.
Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres również był mi nie znany, ale wbiłem go sobie
do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl. Świetnie. Coraz więcej danych.
Wsadziłem rewolwer za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.
- No dobra - powiedziałem. - A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zapłacić?
- Pańskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku - odparł - i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że miał pan
złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch miejscach. Prawdę mówiąc nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych
siłach. Minęły zaledwie dwa tygodnie...
- Zawsze szybko wracałem do zdrowia - wyjaśniłem. - Przejdźmy teraz do kwestii pieniędzy...
- Jakich pieniędzy?
- W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sadu za niezgodne z etyką lekarską praktyki i te inne
sprawy.
- Niech pan nie będzie śmieszny.
- Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.
- Nie ma nawet o czym mówić.
- Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie, jaki się podniesie wokół
kliniki, jeśli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem. Z całą pewnością skontaktuję się ze Stowarzyszeniem
Lekarzy, z prasą, z...
- To szantaż - powiedział. - Nie zamierzam się przed tym ugiąć.
- Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie - ciągnąłem. - Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz
będzie taniej.
Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.
Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W końcu powiedział:
- Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.
- To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.
Znów zamilkł, a potem rzekł:
- To złodziejstwo.
- Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?
- Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.
- Niech będzie.
Po zbadaniu zawartości małego sejfu w ścianie oznajmił, że znalazł tylko czterysta trzydzieści dolarów, a ja nie
zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem więc tę sumę i
wepchnąłem banknoty do kieszeni.
- Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?
Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem w stanie Nowy Jork.
Kazałem mu wezwać taksówkę, bo nie znałem nazwy kliniki, a nie chciałem się zdradzać przed nim z lukami w pamięci.
Ostatecznie jeden z bandaży, które zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.
Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto kilogramów, siadając w brązowym
fotelu przy półce z książkami.
- Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi - powiedziałem.
Nie odezwał się już ani słowem.
Rozdział 02
Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu najbliższego miasta.
Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się bez celu. W końcu wszedłem do restauracji, usiadłem przy
stoliku i zamówiłem sok pomarańczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Boczek był za tłusty.
3 / 55
Zelazny Roger - Dziewięciu książąt Amberu - tom 1
Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z odzieżą i poczekałem do
dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.
Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A także chusteczkę do nosa,
portfel i grzebień.
Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbował mnie
zatrzymać. Nikt mnie nie śledził.
Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowałem w myślach
wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moją siostrę Evelyn Flaumel. Stało się to
na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się jakieś piętnaście dni temu i w którym połamałem sobie obie nogi,
obecnie już zrośnięte. Nie pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, żeby utrzymywać
mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś
przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy, co z tego wymknie.
Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem to aż do bólu. To nie był
wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie wiedziałem dlaczego. Ale dowiem się, jak było naprawdę, i ktoś
mi zapłaci. Ktoś mi drogo zapłaci. Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Każdy, kto podniósł na mnie rękę, kto
próbował zrobić mi krzywdę, czynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowną zapłatę; kimkolwiek by był. Ogarnęła
mnie żądza mordu, żądza unicestwienia przeciwnika i czułem, że zdarza się to nie po raz pierwszy i że ulegałem już tej
żądzy w przeszłości. I to nieraz.
Patrzyłem przez okno na opadające liście.
Po przyjeździe do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogolić się i ostrzyc, a potem zmieniłem w
toalecie koszulę i podkoszulek, bo nie cierpię drapiących resztek włosów na plecach. Automat kaliber 32, należący do
bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktoś z kliniki albo moja
siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry pretekst. Mimo to postanowiłem
go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku temu powód. Zjadłem szybki lunch, przez godzinę jeździłem
po mieście metrem i autobusami, a potem wziąłem taksówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres Evelyn,
mojej domniemanej siostry, której widok, jak się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją pamięć.
Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.
Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach otworzyły się drzwi do wielkiej
starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć. Przemyślałem to idąc długim, krętym, wysypanym białym żwirem
podjazdem, między ciemnymi dębami i jasnymi klonami; liście szeleściły mi pod stopami, a wiatr chłodził świeżo
podgolony kark pod podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał się z duszącą wonią
bluszczu, który oplatał ściany tego szarego ceglanego domostwa. Nie było tu nic znajomego. Miałem wrażenie, że jestem
tu po raz pierwszy.
Zapukałem i w środku rozległo się echo.
Wpakowałem ręce do kieszeni i czekałem.
Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej pieprzykami pokojówce o śniadej cerze
i portorykanskim akcencie.
- Tak? - spytała.
- Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.
- Kogo mam zaanonsować?
- Jej brata. Carla.
- Och, proszę wejść - powiedziała.
Hall, do którego wszedłem, miał mozaikową podłogę z maleńkich łososiowo-turkusowych płytek i mahoniowe
ściany, a na lewo stała długa, wielka donica, pełna zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-emaliowany sześcian rzucał
żółte światło.
Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.
Nic.
Czekałem więc.
W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych drzwi. Trzecie na lewo były
otwarte i te właśnie pokojówka mi wskazała. Wszedłem i zatrzymałem się na progu.
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej także trzy obrazy, dwa przedstawiające
sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze leżał gruby zielony dywan. Obok dużego biurka stał wielki globus
zwrócony do mnie Afryką, a z tyłu ciągnęło się na całą ścianę okno, osiem wielkich tafli szklą. Ale nie dlatego
zatrzymałem się w progu.
Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i dekoltem w szpic, miała fryzurę z długą
grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą obłoków o zachodzie słońca a drgającym płomieniem świecy w
ciemnym pokoju. Jej oczy - co jakimś cudem wiedziałem - skryte za okularami, których chyba nie potrzebowała, były
błękitne jak jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny, letni dzień; a kolor jej powściągliwego uśmiechu pasował
do włosów. Ale nie to sprawiło, że stanąłem w progu jak wryty.
Skądś ją znałem, ale nie wiedziałem skąd.
Podszedłem, przykleiwszy do twarzy uśmiech.
- Jak się masz - powiedziałem.
- Siadaj, proszę - wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w jakie człowiek z lubością się
zagłębia.
Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.
- Cieszę się, że znów jesteś na chodzie - powiedziała.
- Ja tez - odparłem. - A co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twojej wizyty.
4 / 55
Zelazny Roger - Dziewięciu książąt Amberu - tom 1
- Wiem - zablefowałem - ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i opiekę. - Nadałem temu
lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.
W tym momecie do pokoju wszedł ogromny pies - wilczarz irlandzki - i położył się przed biurkiem. Tuż za nim
wsunął się drugi okaz i wolno okrążył dwa razy globus.
- No cóż - odparła z równą ironią - przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobić. Powinieneś jeździć ostrożniej.
- Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. - Nie wiedziałem, jaka gra się tu toczy, ale ponieważ ona nie
wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji. - Pomyślałem sobie, że będziesz
ciekawa, w jakim jestem stanie, więc przyjechałem się pokazać.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała. - Czy jadłeś coś?
- Lunch kilka godzin temu.
Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.
- Podejrzewałam, że sam zechcesz wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się na siłach - oznajmiła. - Ale
nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj zjawisz.
- Wiem - odparłem. - I dlatego tu jestem.
Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.
- Zawsze byłeś nieobliczalny - oświadczyła w końcu. - I chociaż w przeszłości często ci to pomagało, w tej chwili
bym na to nie liczyła.
- Co masz na myśli? - spytałem.
- Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie jakby nigdy nic. Zawsze
podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem. Znasz sytuację.
Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod "Corey".
- Niekoniecznie - odparłem. - Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.
- Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?
- Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.
Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.
- Niezbyt to roztropne - powiedziała - ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie. Załóżmy,
że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i bezpiecznie. Niech no pomyślę.
Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze, Ale milczała, wobec tego postanowiłem
wykorzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy - powiedziałem.
- Tak - odparła - wiem. Ale ponieważ jesteś sprytny, może to znaczyć niejedno. Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem więc na chwilę zwolniony od czynienia ogólnikowych i mętnych uwag,
które ona mogła interpretować jako subtelne lub wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i soczysty; z
przyjemnością zagłębiłem też zęby w świeżym, chrupiącym chlebie i pociągnąłem łyk piwa, zaspokajając głód i
pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziubiąc widelcem w talerzu.
- Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem - powiedziała. - I dlatego wolałabym, żebyś nie musiał się z nim
rozstawać.
- Ja też - przyznałem z pełnymi ustami.
Jadłem i przyglądałem się jej. Zobaczyłem ją naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak
morze, na tle muzyki, tańców, głosów... Ja byłem w srebrno-czarnym stroju i... Obraz się rozpłynął. Ale wiedziałem, że
wspomnienie było prawdziwe i kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła, kiedy stała w swojej
szmaragdowej sukni przede mną ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyką, tańcami i szmerem głosów w tle?
Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.
- Pamiętam pewną noc - powiedziałem - kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to były
szczęśliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.
- Tak... - powiedziała. - To były czasy, prawda...? Rzeczywiście z nikim się nie kontaktowałeś?
- Słowo honoru - przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót - mówiła - a Cienie kryją okropności, o jakich się nam nawet nie śniło...
- I...? - pytałem dalej.
- On nadal ma kłopoty - skończyła.
- Och!
- Tak - dodała - i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.
- Tutaj - odparłem.
- To znaczy...?
- Na razie - dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za bardzo - dopóki nie poznam
całokształtu sprawy. - Cokolwiek to miało znaczyć.
- Och!
Skończyliśmy nasze steki i piwo, a kości rzuciliśmy psom. Przy kawie poczułem przypływ braterskich uczuć, ale
je zdusiłem.
- A co z resztą? - spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła się wygodniej w fotelu,
wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:
- Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej. Mnie się to w każdym razie
podoba. Ale jak można zapomnieć... czasy świetności?
Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.
- Nie można - powiedziałem. - Nigdy nie można.
Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem;
- Czy mnie nienawidzisz?
- Oczywiście, że nie - odparłem. - Jak mógłbym cię nienawidzić... zważywszy na okoliczności?
5 / 55
[ Pobierz całość w formacie PDF ]