Zelazny Roger-Amber 2-Karabiny Avalonu, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - tom 2
Zelazny Roger
Karabiny Avalonu
Rozdział 01
Stanąłem na piasku, powiedziałem: "Żegnaj Motylu", a mały stateczek zawrócił i powoli skierował się ku
głębokim wodom. Wiedziałem, że zdoła powrócić do Cabry, do małej przystani przy latarni. To miejsce leżało blisko
Cienia.
Odwróciłem się i spojrzałem na niedaleką, czarną ścianę lasu. Wiedziałem, że czeka mnie długa wędrówka.
Ruszyłem w tamtą stronę, dokonując po drodze koniecznych poprawek. Chłód przedświtu zaległ pomiędzy milczącymi
drzewami. To mi odpowiadało.
Miałem około dwudziestu pięciu kilo niedowagi i od czasu do czasu kłopoty z widzeniem. Dochodziłem jednak
do siebie. Uciekłem z lochów Amberu i odzyskałem nieco sił z pomocą szalonego Dworkina i pijanego Jopina, właśnie w
tej kolejności. Teraz musiałem znaleźć pewne miejsce, podobne do innego, które już nie istniało. Odnalazłem szlak. I
wkroczyłem nań.
Zatrzymałem się obok drzewa, które musiało tu być. Sięgnąłem do dziupli i wydobyłem mój srebrzysty miecz.
Nie miało znaczenia, że znajdował się gdzieś w Amberze. Teraz był tutaj, ponieważ las, przez który szedłem, leżał w
Cieniu.
Maszerowałem jeszcze przez kilka godzin. Niewidoczne słońce świeciło gdzieś za moim lewym ramieniem.
Odpocząłem chwilę. a potem ruszyłem dalej. Dobrze było widzieć liście, głazy, martwe i żywe pnie drzew, trawę i czarną
ziemię. Dobrze było czuć wszystkie słabe zapachy życia, dyszeć brzęczące, świergocące głosy. Bogowie! Jakże cenne były
moje oczy. Mieć je znowu, po czterech latach ciemności... Brakowało mi słów, by to opisać. I mogłem swobodnie
spacerować.
Szedłem dalej, a poranna bryza szarpała moim podartym płaszczem. Wychudzony, kościsty, z pomarszczoną
twarzą musiałem wyglądać na pięćdziesięciolatka. Któż potrafiłby rozpoznać we mnie człowieka, którym byłem
naprawdę? I tak szedłem, szedłem przez Cień, dążąc do pewnego miejsca, i nie dotarłem do niego. Pewnie zrobiłem się
trochę za miękki. A oto, co się stało...
Przy drodze spotkałem siedmiu ludzi. Sześciu martwych leżało na ziemi w różnych stadiach krwawego
okaleczenia. Siódmy półleżał, wsparty o omszały pień starego dębu. Miecz trzymał na kolanach, a w prawym boku miał
rozległą ranę, z której płynęła jeszcze krew. Nie nosił zbroi, choć niektórzy z pozostałej szóstki mieli ją na sobie. Jasne
oczy były otwarte, choć szkliste. Miał skórę zdartą z kostek palców i oddychał płytko. Spod krzaczastych brwi przyglądał
się ptakom, wyjadającym oczy zabitych. Nie przypuszczam, żeby mnie zauważył.
Naciągnąłem kaptur i spuściłem głowę, by ukryć twarz. Podszedłem bliżej. Znałem go kiedyś. Albo kogoś bardzo
podobnego.
Jego miecz drgnął; ostrze uniosło się, gdy się zbliżyłem.
- Jestem przyjacielem - powiedziałem. - Czy chcesz trochę wody?
Zawahał się, lecz skinął głową.
- Tak.
Podałem mu otwartą manierkę. Łyknął, zakrztusił się i wypił jeszcze trochę.
- Dzięki ci, panie - powiedział, oddając naczynie. Żałuję tylko, że to nie mocniejszy trunek. Niech diabli wezmą to
cięcie!
- Mam i mocniejszy. Czy jesteś pewien. że dasz sobie z nim radę?
Wyciągnął rękę, a ja odkorkowałem i podałem mu niedużą flaszkę. Krztusił się chyba ze dwadzieścia sekund po
jednym łyku tego, co zwykł pijać Jopin. Potem uśmiechnął się lewą częścią ust i mrugnął.
- Dużo lepiej - oświadczył. - Czy mogę wylać kropelkę na swoją ranę? Nie znoszę marnowania dobrej whisky,
ale...
- Wylej wszystko, jeżeli musisz. Ręce masz jednak niezbyt pewne. Może lepiej ja poleję.
Kiwnął głową, a ja rozpiąłem mu kurtkę i rozciąłem sztyletem koszulę, by odsłonić cięcie. Wyglądało brzydko.
Biegło do samych pleców, parę cali nad biodrem. Były też inne, mniej groźne draśnięcia na rękach, piersi i ramionach. Z
dużej rany lała się krew, więc wysuszyłem ją trochę i oczyściłem swoją chustką.
- W porządku - oświadczyłem. - A teraz zaciśnij zęby i nie patrz tutaj.
Polałem. Skoczył w paroksyzmie bólu, a potem drżał już tylko. Nie krzyknął. Zresztą nie sądziłem, że będzie
krzyczał. Złożyłem chustkę i przycisnąłem do rany. Przywiązałem ją długim pasem, oddartym od dołu mojego płaszcza.
- Napijesz się jeszcze? - spytałem.
- Wody - odparł. - Obawiam się, że teraz muszę się przespać.
Łyknął trochę, zaraz głowa mu opadła i broda wsparła się na piersi. Zasnął. Przykryłem go płaszezami zabitych, a
jeden podłożyłem mu pod głowę.
Później usiadłem przy nim i obserwowałem piękne czarne ptaki.
Nie rozpoznał mnie. Ale, w końcu, któż by rozpoznał? Gdybym powiedział, kim jestem, okazałoby się może, że
mnie zna. Ten ranny mężczyzna i ja nigdy się naprawdę nie spotkaliśmy. A jednak, w pewnym sensie, byliśmy znajomymi.
Szedłem przez Cień i szukałem miejsca. Bardzo szczególnego miejsca. Kiedyś zostało zniszczone, lecz ja miałem
moc odtworzenia go. Amber bowiem rzuca nieskończenie wiele Cieni, a dziecię Amberu może je przemierzać - i to właśnie
było moim dziedzictwem. Jeśli macie ochotę, możecie nazwać te Cienie światami równoległymi, jeśli chcecie -
wszechświatami alternatywnymi, jeśli wolicie - tworami zwichrowanego umysłu. Ja nazywam je Cieniami, jak wszyscy,
którzy mają moc chodzenia wśród nich. Wybieramy jakąś możliwość i idziemy, póki nie dotrzemy do niej. W pewnym
sensie więc stwarzamy ją. I na razie przy tym pozostańmy.
W łodzi rozpocząłem wędrówkę do Avalonu.
1 / 63
Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - tom 2
Mieszkałem tam całe wieki temu. To długa, złożona, bolesna i pełna chwały opowieść. Być może później do niej
powrócę. O ile pożyję wystarczająco długo.
Szedłem do mojego Avalonu, gdy spotkałem rannego rycerza i sześciu zabitych. Gdybym zdecydował się iść
dalej, dotarłbym może do miejsca, gdzie leżało sześciu zabitych, a rycerz stał nawet nie draśnięty... albo gdzieś, gdzie on
leżał martwy, a oni śmiali się nad jego ciałem. Niektórzy powiedzieliby, że to bez znaczenia, gdyż wszystkie te sytuacje są
możliwe, a więc wszystkie istnieją gdzieś w Cieniu.
Żadne z moich braci i sióstr - może z wyjątkiem Gerarda i Benedykta - nawet by się nie obejrzało. Ja jednak
zrobiłem się jakby trochę miękki. Nie zawsze byłem taki, lecz być może Cień-Ziemia, gdzie spędziłem tak wiele lat,
złagodził nieco mój charakter. A może pobyt w lochach Amberu uświadomił mi wartość ludzkiego cierpienia. Nie mam
pojęcia. Wiem tylko, że nie mogłem zostawić rannego, w którym poznałem kogoś, kto kiedyś był mi przyjacielem.
Gdybym szepnął mu do ucha swoje imię, usłyszałbym może, jak mnie przeklina. A na pewno usłyszałbym opowieść o
klęsce.
Dobrze więc, spłacę przynajmniej część ceny: postawię go na nogi, a potem się urwę. Nie stanie się nic złego, a
może coś dobrego wyniknie dla tego Cienia.
Siedziałem i obserwowałem go, póki, po kilku godzinach, nie obudził się.
- Witaj - powiedziałem otwierając manierkę. - Napijesz się?
- Dzięki - wyciągnął rękę. - Wybacz - rzekł oddając mi naczynie - że się nie przedstawiłem. Nie byłem w
nastroju...
- Znam cię - przerwałem. - Nazywaj mnie Corey.
Spojrzał, jakby chciał powiedzieć: "Corey skąd?", ale zmienił zdanie i skinął głową.
- Dobrze więc, sir Coreyu - chyba zmalałem w jego oczach. - Pragnę ci podziękować.
- Najlepszym podziękowaniem jest to, że wyglądasz lepiej - rzekłem. - Chcesz coś zjeść?
- Tak, bardzo.
- Mam tu trochę suszonego mięsa i chleb, który mógłby być świeższy - stwierdziłem. - I jeszcze spory kawał sera.
Jedz, ile chcesz.
Podałem mu jedzenie.
- A ty, sir Coreyu? - spytał.
- Jadłem już, kiedy spałeś.
Spojrzał na mnie znacząco i uśmiechnął się.
- Załatwiłeś wszystkich sześciu całkiem sam? - zapytałem.
Kiwnął głową.
- Niezła robota! I co ja teraz z tobą zrobię?
Próbował spojrzeć mi w twarz, ale bez rezultatu.
- Nie rozumiem - stwierdził.
- Dokąd zmierzasz?
- Mam przyjaciół - wyjaśnił. - Jakieś pięć lig stąd na północ. Szedłem tam, kiedy to się stało. I wątpię, czy
jakikolwiek człowiek, a nawet sam demon, potrafiłby nieść mnie na plecach choć jedną ligę. Gdybym zdołał wstać, sir
Coreyu, zyskałbyś lepsze pojęcie o moich rozmiarach.
Wstałem, wyjąłem miecz i jednym cięciem zwaliłem młode drzewko, jakieś dwa cale średnicy. Odrąbałem gałęzie
i przyciąłem do odpowiedniej długości. Powtórzyłem operację, po czym z pasów i płaszczy zabitych zmontowałem nosze.
Przyglądał mi się w milczeniu, póki nie skończyłem.
- Nosisz groźną klingę, sir Coreyu - zauważył. - I to srebrną, jak się wydaje...
- Masz ochotę na niewielką podróż? - spytałem.
Pięć lig to mniej więcej dwadzieścia pięć kilometrów.
- Co z zabitymi? - chciał się dowiedzieć.
- Chcesz może dać im przyzwoity chrześcijański pochówek? - zdziwiłem się. - Do diabła z nimi! Natura sama
zatroszczy się o to, co do niej należy. Wynośmy się stąd. Oni już zaczynają śmierdzieć.
- Można by chociaż przysypać ich czymś. Dzielnie stawali.
Westchnąłem.
- No dobrze, jeżeli masz z tego powodu nie sypiać po nocach. Nie mam łopaty, więc usypię im kopiec. Ale to
będzie wspólny grób.
- Wystarczy - oświadczył.
Ułożyłem sześć ciał obok siebie. Słyszałem, jak mruczy coś, co pewnie było modlitwą za zmarłych.
Obłożyłem ciała kamieniami. W pobliżu było ich pełno, więc pracowałem szybko, wybierając największe, żeby
nie tracić czasu. I to był mój błąd. Jeden z głazów musiał ważyć koło stu czterdziestu kilogramów, a ja nie przetoczyłem
go, tylko podniosłem i położyłem na miejsce.
Usłyszałem, jak głośno wciąga powietrze, i pojąłem, że zauważył. Zakląłem.
- Cholera, mało brakowało, a przerwałbym się przy tym głazie - oświadczyłem i starałem się odtąd wybierać
mniejsze kamienie. - No dobrze - stwierdziłem, kiedy robota była skończona. - Możemy ruszać?
- Tak.
Wziąłem go na ręce i ułożyłem na noszach. Zacisnął zęby.
- W którą stronę? - spytałem.
Machnął ręką.
- Z powrotem na szlak i drogą w lewo, do miejsca, gdzie się rozwidla. Tam skręcisz w prawo. Jak masz zamiar..
Uniosłem nosze w ramionach trzymając je tak, jak się trzyma niemowlę razem z kołyską i całą resztą. Potem
zawróciłem do drogi.
- Coreyu - powiedział.
- Tak?
- Jesteś jednym z najsilniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem... i mam wrażenie, że powinienem cię znać.
Odpowiedziałem nie od razu.
- Staram się trzymać w dobrej kondycji - wyjaśniłem. - Zdrowy tryb życia i w ogóle.
2 / 63
Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - tom 2
- ...I twój głos brzmi znajomo.
Spoglądał w górę, cały czas starając się zobaczyć moją twarz. Postanowiłem szybko zmienić temat.
- Kim są ci przyjaciele, do których idziemy?
- Zmierzamy do Twierdzy Ganelona.
- Tego skurwiela?! - krzyknąłem, niemal wypuszczając go z rąk.
- Nie rozumiem wprawdzie określenia, którego użyłeś - powiedział - jednak z twego tonu poznaję, że jest
obraźliwe. W takim przypadku muszę być jego obrońcą w...
- Zaczekaj - przerwałem. - Zdaje się, że mówimy o dwóch różnych osobach noszących to samo imię.
Przepraszam.
Wyczułem przez nosze, że się odprężył.
- Na pewno - stwierdził.
I tak niosłem go, aż dotarliśmy do szlaku, gdzie skręciłem w lewo.
Znów zapadł w sen, więc mogłem trochę podgonić. Minąłem rozwidlenie, o którym mówił, i gdy on chrapał,
popędziłem biegiem. Zacząłem się zastanawiać, co to za sześciu typów próbowało go załatwić i prawie im się udało.
Miałem nadzieję, że ich kumple nie pętają się po krzakach.
Zwolniłem, kiedy usłyszałem zmianę w rytmie jego oddechu.
- Zasnąłem - powiedział.
- I chrapałeś - dodałem.
- Daleko mnie doniosłeś?
- Chyba jakieś dwie ligi.
- I nie jesteś zmęczony?
- Trochę - odparłem. - Ale nie na tyle, żeby już potrzebować odpoczynku.
- Mon Dieu! - zawołał. - Cieszę się, że nigdy nie byłeś moim wrogiem. Czyś pewien, że nie jesteś demonem?
- Pewnie, że jestem - oświadczyłem. - Nie czujesz siarki? A prawe kopyto okropnie mnie uwiera.
Zanim zachichotał, pociągnął parę razy nosem, co trochę zraniło moje uczucia.
Według mojego rozeznania przemierzyliśmy już ponad cztery ligi. Miałem nadzieję, że znowu zaśnie i nie będzie
się zbytnio interesował odległością. Zaczynały mnie boleć ręce.
- Kim było tych sześciu ludzi, których zabiłeś? - spytałem.
- To Strażnicy Kręgu - odrzekł. - I nie byli już ludźmi, lecz opętanymi. Módl się, sir Coreyu, by ich dusze zaznały
spokoju.
- Strażnicy Kręgu? - zdziwiłem się. - Jakiego Kręgu?
- Ciemnego Kręgu... siedziby nikczemności i obydnych bestii - odetchnął głęboko. - źródła choroby, która drąży tę
krainę.
- Okolica nie wydaje mi się szczególnie chora - stwierdziłem.
- Jesteśmy daleko od tego miejsca, a dziedzina Ganelona jest wciąż zbyt potężna dla napastników.
Lecz Krąg rozszerza się. Czuję, że tutaj rozegra się ostatnia bitwa.
- Rozbudziłeś moją ciekawość.
- Sir Coreyu, jeśli nie wiedziałeś o niczym, to lepiej zapomnij, co ci rzekłem, omiń Krąg i idź swoją drogą.
Byłbym zachwycony mogąc walczyć u twego boku, lecz to nie twoja wojna. I któż może przewidzieć jej wynik?
Szlak zaczął wić się w górę. Daleko, pomiędzy drzewami, zobaczyłem coś, co przypomniało mi inne, podobne
miejsce. - Co?!... - rzekł mój bagaż, i rozejrzał się. - No cóż, szedłeś o wiele prędzej, niż sądziłem. To cel naszej wędrówki.
Twierdza Ganelona.
Pomyślałem wtedy o tamtym Ganelonie. Nie chciałem tego, ale nie mogłem się powstrzymać. Był zdrajcą i
skrytobójcą. Wygnałem go z Avalonu całe stulecia temu. A naprawdę, tu przerzuciłem go przez Cień w inne miejsce i w
inny czas, tak jak to później zrobił ze mną mój brat Eryk. Miałem nadzieję, że to nie tutaj go posłałem. Choć niezbyt
prawdopodobne, było to jednak możliwe. Był wprawdzie człowiekiem śmiertelnym, z wyznaczoną dla siebie długością
życia, a ja wypędziłem go stamtąd jakieś sześćset lat temu, lecz niewykluczone, że w tym świecie minęło kilka lat
zaledwie. Czas także jest funkcją Cienia i nawet Dworkin nie zna wszystkich jego tajników. A może i zna? Może właśnie
od tego oszalał? Jeśli chodzi o czas, jak zdążyłem się nauczyć, najtrudniejsze jest tworzenie go. W każdym razie czułem, że
ten tutaj Ganelon nie mógł być moim byłym zaufanym adiutantem i starym nieprzyjacielem. On z pewnością nie stawiłby
czoła zalewającej kraj fali nikczemności. Zanurzyłby się w niej razem z ohydnymi bestiami. Jestem pewien.
Pozostawał jedynie problem człowieka, którego niosłem. Jego odpowiednik żył w Avalonie w czasie wygnania, a
to oznaczało, że różnica czasu może być mniej więcej odpowiednia.
Wolałbym nie spotykać Ganelona, którego znałem. Wolałbym też nie być przez niego rozpoznany. On nie miał
pojęcia o Cieniu. Wiedział tylko, że rzuciłem na niego czary, choć mogłem go zabić. Przeżył wprawdzie, ale być może była
to gorsza z dwóch możliwości.
Człowiek w moich ramionach potrzebował schronienia i odpoczynku. Szedłem więc dalej. Zastanawiałem się
jednak...
Jakaś cząstka mnie skłaniała się do wyjaśnienia temu człowiekowi prawdy. Jaką formę przybrały wspomnienia o
moim cieniu, jeśli były jakieś w tym miejscu tak podobnym, a przecież różnym od Avalonu? Jak wpłyną na moje przyjęcie,
jeżeli zostanę odkryty?
Słońce chyliło się ku zachodowi. Powiał chłodny wiatr, zapowiadający zbliżanie się zimnej nocy. Mój
podopieczny znów zachrapał, postanowiłem więc przebyć biegiem resztę dzielącej nas od celu odległości. Miałem
nieprzyjemne przeczucie, że po zmroku las może zaroić się od nieczystych mieszkańców jakiegoś przeklętego Kręgu, o
których nie miałem pojęcia, ale od których się tu pewnie roiło. Pobiegłem więc, starając się nie myśleć o pościgu, zasadzce,
śledzeniu. Wkrótce jednak przeczucie zamieniło się w pewność: usłyszałem za plecami ciche tup, tup, tup, jakby odgłos
kroków. Położyłem nosze na ziemi i wyciągając miecz odwróciłem się.
Były dwa. Wyglądały dokładnie jak koty syjamskie, tyle że rozmiarów tygrysa. Ich pozbawione źrenic oczy miały
barwę słonecznej żółci. Gdy się obejrzałem, przysiadły na zadach i przyglądały mi się bez mrugnięcia.
Były jakieś trzydzieści kroków ode mnie. Stałem trochę z boku, pomiędzy nimi a noszami. Uniosłem miecz.
3 / 63
Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - tom 2
Ten z lewej otworzył paszczę. Nie wiedziałem, czy powinienem oczekiwać ryku, czy mruczenia. A on, zamiast
tego, przemówił:
- Człowiek. Z pewnością śmiertelny.
Nie mógłby to być głos człowieka. Był zbyt wysoki.
- A jednak żyje jeszcze - odrzekł drugi. Głos miał równie piskliwy.
- Zabijmy go.
- A ten, co go pilnuje i ma miecz, i wcale mi się nie podoba?
- Śmiertelnik?
- Podejdźcie i przekonajcie się - powiedziałem cicho.
- Jest chudy i chyba stary.
- Ale niósł tamtego od kopca aż tutaj, szybko i bez odpoczynku. Otoczmy go.
Skoczyłem do przodu, gdy tylko się poruszyły. Ten z lewej rzucił się na mnie. Miecz rozpłatał mu czaszkę i
wszedł głębiej, w łopatkę. Odwróciłem się, by wyrwać ostrze, a wtedy drugi kot przemknął obok mnie, pędząc do noszy.
Ciąłem na oślep. Klinga trafiła go w grzbiet i przeszła na drugą stronę tułowia. Rozpłatany, wydał krzyk ostry, jak zgrzyt
kredy po tablicy, upadli zaczął się palić. Pierwszy płonął także.
Rozpołowiony nie był jeszcze martwy. Przekręcił głowę i spojrzał na mnie błyszczącymi oczyma.
- Umieram ostateczną śmiercią - powiedział. - I dlatego poznaję Ciebie, Który Otworzyłeś. Dlaczego nas zabijasz?
Wtedy płomienie ogarnęły jego głowę.
Odwróciłem się, wytarłem miecz i schowałem do pochwy, podniosłem nosze i starając się zignorować natłok
pytań w mojej głowie, ruszyłem dalej. Gdzieś w głębi mojego umysłu rodziło się przekonanie, że wiem, o co w tym
wszystkim chodzi.
Odtąd widuję czasem w snach płonącą kocią głowę. Budzę się wtedy mokry od potu, a noc wydaje się ciemniejsza
i pełna kształtów, których nie potrafię określić.
Fosa otaczała Twierdzę Ganelona, a zwodzony most był podniesiony. Na czterech rogach wysokiego muru
wznosiły się wieże. a liczne inne wystawały z wnętrza, wyższe jeszcze, łechtające brzuchy nisko zawieszonych chmur,
przesłaniające przedwcześnie rozbłysłe gwiazdy i rzucające atramentowoczarne cienie na stoki wzgórza, na którym stał
zamek. W kilku oknach paliły się już światła i cichy gwar ludzkich głosów dobiegał do mnie z wiatrem.
Stanąłem przed zwodzonym mostem. Opuściłem swój ładunek na ziemię, zwinąłem dłonie w trąbkę i zawołałem:
- Halo! Ganelonie! Czeka tu para zbłąkanych wędrowców!
Usłyszałem szczęk metalu o kamień, poczułem, że jestem obserwowany gdzieś z góry. Spojrzałem w tamto
miejsce, lecz nie zobaczyłem niczego - moim oczom daleko jeszcze było do normalnego stanu.
- Kto tam jest? - usłyszałem krzyk, donośny i dudniący.
- Lance, który jest ranny, i ja, Corey z Cabry, który go przyniósł.
Czekałem, a tamten przekazał informację kolejnemu strażnikowi. Słyszałem wraz więcęj głosów, w miarę jak
coraz dalej podawano wiadomość. Po kilku minutach w ten sam sposób nadeszła odpowiedź.
- Cofnijcie się! - krzyknął wartownik. - Będziemy opuszczać most! Możecie wejść!
Zanim dokończył, rozległ się zgrzyt i po chwili most opadł na ziemię po naszej stronie fosy. Po raz ostatni
uniosłem swój ciężar i przeszedłem.
I tak wniosłem sir Lancelota du Lac do Twierdzy Ganelona, któremu ufałem jak bratu. To znaczy, żeby wyrazić się
precyzyjniej - ani trochę.
Wokół mnie zaroiło się od ludzi. Stwierdziłem, że otacza mnie pierścień zbrojnych. Nie przejawiali wrogości,
jedynie zainteresowanie. Wkroczyłem na wielki, wybrukowany dziedziniec, oświetlony pochodniami i zasłany
legowiskami. Czułem pot, dym, konie i niewątpliwie kuchenne zapachy. Biwakowała tu najwyraźniej niewietka armia.
Wielu ludzi podchodziło i przyglądało mi się, mrucząc coś między sobą. Po chwili zbliżyło się dwóch żołnierzy w
pełnym ekwipunku, gotowych do bitwy. Jeden z nich dotknął mego ramienia.
- Chodź ze mną - powiedział.
Usłuchałem, a oni szli obok mnie, z obu stron. Pierścień ludzi rozstąpił się, by nas przepuścić. Most zgrzytał
znowu, powracając na dawne miejsce. Kierowaliśmy się w stronę głównego kompleksu budynków z ciemnego kamienia.
Wewnątrz przeszliśmy korytarzem mijając coś, co wyglądało na pokój przyjęć. Dotarliśmy do schodów, i
człowiek idący po mojej prawej stronie pokazał gestem, że powinienem wejść na górę. Na drugim piętrze zatrzymaliśmy
się przed ciężkimi drewnianymi drzwiami. Strażnik zapukał.
- Wejść! - zawołał głos, który wydał mi się, niestety, bardzo znajomy.
Weszliśmy.
Siedział przy ciężkim stole obok szerokiego okna, wyglądającego na dziedziniec. Miał na sobie brązową skórzaną
kurtkę, włożoną na czarną koszulę. Spodnie też miał czarne, wypuszczone na wysokie ciemne buty. Nosił szeroki pas
podtrzymujący sztylet o rękojeści z racicy. Przed nim, na stole, leżał krótki miecz. Włosy i brodę miał rude, a oczy czarne
jak heban.
Spojrzał na mnie, po czym obrzucił wzrokiem dwóch strażników, którzy weszli z noszami.
- Połóżcie go w moim łóżku - polecił. - Zajmij się nim, Roderyku.
Lekarz Roderyk był staruszkiem i nie wyglądał mi na takiego, który mógłby narobić choremu szkody. Trochę mi
ulżyło. Nie po to niosłem Lance'a kawał drogi, żeby się teraz wykrwawił.
Ganelon znowu zwrócił się do mnie.
- Gdzie go znalazłeś? - zapytał.
- Pięć lig stąd na południe.
- Kim jesteś?
- Nazywają mnie Corey - odparłem.
Przyglądał mi się dokładnie, wykrzywiając pod wąsem wąskie wargi w niewyraźnym uśmiechu.
- Jaki jest twój udział w tej sprawie?
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
4 / 63
Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - tom 2
Przygarbiłem się. Mówiłem powoli, cicho i nieco drżącym głosem. Brodę miałem dłuższą niż on i szarą od kurzu.
Miałem nadzieję, że wyglądam na starego człowieka, a jego zachowanie zdawało się wskazywać, że za takiego mnie
uważał.
- Pytam, dlaczego mu pomogłeś.
- Ludzka solidarność i w ogóle... - wyjaśniłem.
- Jesteś cudzoziemcem?
Kiwnąłem głową.
- No cóż, jesteś miłym gościem tak długo, jak długo zechcesz tu pozostać.
- Dzięki. Prawdopodobnie jutro ruszę dalej.
- A teraz wypij ze mną kielich wina i opowiedz, w jakich okolicznościach go znalazłeś.
Tak też zrobiłem.
Ganelon słuchał nie przerywając i cały czas wpatrywał się we mnie swoimi świdrującymi oczami. Zawsze
uważałem, że przewiercanie kogoś wzrokiem to tylko banalne powiedzonko, lecz teraz nie byłem już tego pewien.
Przeszywał mnie spojrzeniem. Zastanawiałem się, co o mnie wie i czego się domyśla.
Zmęczenie dopadło mnie znienacka. Wysiłek, wino, ciepły pokój - wszystko to zsumowało się i nagle poczułem,
że stoję gdzieś z boku, słucham siebie i przyglądam się sobie z oddalenia. Zdałem sobie sprawę, że jestem zdolny do
wielkiego, lecz krótkotrwałego wysiłku i że nie jest jeszcze zbyt dobrze z moją wytrzymałością. Zauważyłem też drżenie
mej ręki.
- Przepraszam - usłyszałem swój głos. - Trudy dnia zaczynają dawać mi się we znaki.
- Oczywiście - rzekł Ganelon. - Jutro porozmawiamy dłużej. A teraz śpij. śpij dobrze.
Przywołał strażnika i kazał mu odprowadzić mnie do komnaty. Musiałem iść niezbyt pewnie, pamiętam bowiem
na swym łokciu rękę tego człowieka, kierującą moimi krokami.
Noc przespałem jak zabity. Była czymś wielkim, czarnym i długim na czternaście godzin.
Rankiem wszystko mnie bolało.
Umyłem się. Na serwantce stała miednica, a ktoś troskliwy położył obok niej mydło i ręcznik. Czułem się tak,
jakbym gardło miał zapchane wiórami i oczy pełne piasku.
Usiadłem i zastanowiłem się.
Były czasy, kiedy mógłbym nieść Lance'a cale pięć lig i nie rozlatywać się potem na kawałki. Były czasy, kiedy
wyrąbywałem sobie drogę przez ścianę Kolviru do samego serca Amberu. Te czasy minęły. Nagle poczułem się wrakiem,
takim, na jaki zapewne wyglądałem.
Coś trzeba było z tym zrobić. Zbyt wolno nabierałem ciała i sił. Musiałem przyspieszyć ten proces.
Powiedziałem sobie, że tydzień czy dwa zdrowego życia i intensywnych ćwiczeń mogłoby mi w tym pomóc. Nic
nie wskazywało, że Ganelon mnie rozpoznał. Doskonale. Skorzystam więc z gościnności, którą mi zaofiarował.
Z tym postanowieniem w duszy odszukałem kuchnię i zjadłem solidne śniadanie. Wprawdzie pora była raczej
obiadowa, wolę jednak nazywać rzeczy ich właściwymi imionami. Strasznie chciało mi się palić i odczuwałem
perwersyjną radość z faktu, że nie mam tytoniu. Fata zmówiły się, by nie pozwolić mi szkodzić zdrowiu.
Wyszedłem na dziedziniec, na jasny, rześki dzień. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na kwaterujących tu ludzi i ich
ćwiczenia.
Na przeciwnym końcu placu łucznicy strzelali do tarcz, przymocowanych do bali słomy. Zauważyłem, że nie
używali pierścieni i stosowali orientalny uchwyt cięciwy, nie trójpalcową technikę preferowaną przeze mnie. Tak, ten Cień
był doprawdy zastanawiający. Szermierze równie często stosowali sztychy jak cięcia, dostrzegłem też dużą różnorodność
broni i techniki fechtunku. Na oko było tu koło ośmiuset ludzi, a nie miałem pojęcia, ilu jeszcze nie widziałem. Włosy,
oczy i cery zmieniały się, od bladych do całkiem ciemnych. Poprzez brzęk cięciw i szczęk mieczy słyszałem głosy
mówiące różnymi akcentami. Na ogół jednak był to język Avalonu, który pochodzi od mowy Amberu.
Gdy przyglądałem się walczącym, jeden z szermierzy podniósł rękę, opuścił miecz, otarł czoło i cofnął się. Jego
przeciwnik nie wyglądał na szczególnie zmęczonego. Oto była szansa na mały trening, którego potrzebowałem.
Uśmiechając się podszedłem bliżej.
- Jestem Corey z Cabry - powiedziałem. - Obserwowałem was.
Zwróciłem się do potężnego, smagłego mężczyzny, który z uśmiechem spoglądał na zmęczonego partnera.
- Czy moglibyśmy poćwiczyć chwilę, póki twój przyjaciel odpoczywa?
Wciąż uśmiechnięty wskazywał na swoje usta i ucho. Spróbowałem kilku innych języków, lecz bezskutecznie.
Pokazałem więc miecz, jego i siebie. Wtedy zrozumiał, o co mi chodzi. Jego kolega uznał to za niezły pomysł i
zaproponował mi swoją broń.
Wziąłem ją. Była krótsza i cięższa niż Grayswandir (tak się nazywa mój miecz, o czym, wiem, nie wspominałem
do tej pory; jest to historia interesująca sama w sobie i opowiem ją może, a może i nie, zanim dowiecie się, jak się to
wszystko skończyło; w każdym razie gdybym znowu użył tego imienia, będziecie wiedzieli, o czym mowa).
Machnąłem mieczem kilka razy, by go wypróbować, zdjąłem płaszcz, odrzuciłem na bok i i stanąłem en garde.
Wielkolud zaatakował. Odparowałem i natarłem. On odbił i zripostował. Sparowałem ripostę, zrobiłem zwód i
pchnąłem. Et caetera. Po pięciu minutach wiedziałem, że jest dobry. I że ja jestem lepszy. Dwa razy przerwał, bym nauczył
go pchnięć, których użyłem. Oba oponował bardzo szybko. Po piętnastu minutach jego uśmiech stał się szerszy.
Domyśliłem się, że mniej więcej w tym punkcie przełamywał opór swych oponentów samą wytrzymałością, o ile zdołali
dotąd odpierać jego ataki. A był wytrzymały, trzeba to przyznać. Po dwudziestu minutach na jego twarzy pojawił się wyraz
zdziwienia. Po prostu nie wyglądałem na tu. że dotrwam tak długo. Ale cóż, czy ktokolwiek mógł coś wiedzieć o tym, co
siedzi w środku potomka Amberu?
Po dwudziestu pięciu minutach był zlany potem, ale walczył dalej. Mój brat Random wygląda i zachowuje się
czasami jak astmatyczny nastolatek, lecz kiedyś fechtowaliśmy się ponad dwadzieścia sześć godzin, żeby zobaczyć, kto
pierwszy poprosi o remis. Jeśli chcecie wiedzieć, to tym kimś byłem ja; następnego dnia miałem randkę i chciałem być w
możliwie dobrym stanie. Mogliśmy jednak ciągnąć dalej. Wtedy nie miałbym nic przeciwko takiej demonstracji. Teraz
jednak wiedziałem, że potrafię przetrzymać przeciwnika. Był w końcu tylko człowiekiem.
5 / 63
[ Pobierz całość w formacie PDF ]