Zelazny Roger-Amber 3-Znak jednorożca, książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zelazny Roger - Znak Jenorożca - tom 3
Zelazny Roger
Znak Jednorożca
Rozdział 01
Zignorowałem pytające spojrzenie stajennego. Zdjąłem z siodła złowieszczy pakunek i zostawiłem konia do
przeglądu i obsługi technicznej. Płaszcz nie mógł ukryć charakterystycznego kształtu tłumoka, gdy przerzucałem go przez
ramię i człapałem w stronę tylnej bramy pałacu. Piekło miało już, wkrótce zażądać swojej zapłaty.
Minąłem plac ćwiczeń i ruszyłem ścieżką wiodącą na południowy kraniec pałacowych ogrodów. Mniej tu było
ciekawskich oczu. I tak ktoś mnie zauważy, ale będzie to mniej kłopotliwe, niż gdybym wchodził od frontu, gdzie zawsze
trwała krzątanina. Niech to diabli!
I jeszcze raz: niech to diabli! Co do kłopotów, uważałem, że mam ich aż nadto. No cóż, ci, którzy je mają,
otrzymują jeszcze więcej. Pewnie to jakaś forma duchowego procentu składanego.
Kilku spacerowiczów stało obok fontanny przy końcu ogrodu. Paru strażników patrolowało krzaki w pobliżu
ścieżki. Dostrzegli mnie, rozmawiali chwilę, po czym spojrzeli w inną stronę. Dyskretni.
Wróciłem niecały tydzień temu. Większość spraw nadal czekała na załatwienie. Dwór Amberu pełen był podejrzeń
i niepokojów. I jeszcze to: nagły zgon, by jeszcze bardziej zagrozić krótkiemu, nieszczęśliwemu wstępnemu okresowi
panowania Corwina 1. Czyli mojemu.
Nadeszła pora, by wziąć się za to, co powinienem załatwić na samym początku. Ale wciąż miałem tyle ważnych
spraw. Nic, żebym coś przeoczył. Po prostu wyznaczyłem sobie priorytety i trzymałem się ich. Teraz jednak...
Przeszedłem przez ogród, z cienia w blask skośnych promieni słońca. Wszedłem na szerokie, kręcone schody.
Wartownik stanął na baczność, kiedy wkraczałem do pałacu. Dotarłem do tylnych schodów, wspiąłem się na piętro, potem
na drugie. Z prawej strony, ze swoich apartamentów, wyłonił się mój brat, Random.
- Corwinie! - zawołał, obserwując moją twarz. - Co się stało? Zobaczyłem cię z balkonu i...
- Wejdźmy - wskazałem wzrokiem drzwi. - Musimy porozmawiać. Natychmiast.
Zawahał się, spoglądając na mój bagaż.
- Dwa pokoje dalej - zaproponował. - Dobra? Tutaj jest Vialle.
- W porządku.
Poszedł przodem i otworzył przede mną drzwi. Wszedłem do niewielkiego saloniku, poszukałem odpowiedniego
miejsca i zrzuciłem zwłoki.
Random patrzył na tobół.
- Co mam zrobić? - zapytał.
- Odpakuj - poleciłem. - I przyjrzyj się dokładnie.
Przyklęknął i rozwiązał płaszcz. Odchylił róg.
- Trup - stwierdził. - W czym problem?
- Miałeś się przyjrzeć dokładnie. Odsuń mu powiekę. Otwórz usta i zbadaj zęby. Dotknij grzebieni na wierzchu
dłoni. Policz stawy palców. A potem pogadamy o problemach.
Zabrał się do wykonywania moich poleceń, ale kiedy obejrzał ręce, przerwał i kiwnął głową.
- Zgadza się - oświadczył. - Przypominam sobie.
- Przypomnij sobie głośno.
- To było u Flory...
- Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem kogoś takiego - powiedziałem. - Ale to ciebie ścigali. Nigdy się nie
dowiedziałem, dlaczego.
- To prawda - przyznał. - Nie miałem okazji, żeby ci o tym opowiedzieć. Nie byliśmy razem dostatecznie długo.
To dziwne... Skąd on się tutaj wziął?
Zawahałem się, niepewny, czy najpierw wysłuchać jego historii, czy opowiedzieć moją. Moja wygrała, ponieważ
była moja, a poza tym dość pilna.
Westchnąłem i opadłem na krzesło.
- Właśnie straciliśmy kolejnego brata - oznajmiłem. - Caine nie żyje. Dotarłem na miejsce odrobinę za późno. To
coś... ten stwór... to zrobił. Z oczywistych powodów chciałem go dostać żywego. Ale bronił się zaciekle. Nie miałem
wyboru.
Gwizdnął cicho i usiadł naprzeciwko mnie.
- Rozumiem - mruknął niemal szeptem.
Obserwowałem jego twarz. Czy mi się zdawało, czy naprawdę najdelikatniejszy z uśmiechów czaił się w kącikach
ust, by pojawić się i spotkać z moim uśmiechem? Całkiem możliwe.
- Nie - stwierdziłem zdecydowanie. - Gdyby było inaczej, zorganizowałbym wszystko tak, by moja niewinność
nie budziła wątpliwości. Mówię ci, jak było naprawdę.
- Zgoda - odparł. - Gdzie jest Caine?
- Pod warstwą ziemi w Gaju Jednorożca.
- Miejsce budzi podejrzenia. Albo niedługo zacznie. Wśród innych.
Kiwnąłem głową.
- Wiem. Ale musiałem schować ciało i czymś je na razie przykryć. Nie mogłem przecież przynieść go tutaj i od
razu wpaść w ogień pytań. Zwłaszcza że czekały na mnie pewne ważne odpowiedzi. W twojej głowie.
- Dobra - stwierdził. - Nie wiem, jak są ważne, ale należą do ciebie. Tylko nie trzymaj mnie w niepewności. Jak do
tego doszło?
- Zaraz po lunchu - odparłem. - Jadłem w porcie, z Gerardem. Potem Benedykt ściągnął mnie z powrotem przez
Atut. U siebie w pokoju znalazłem wiadomość, którą ktoś musiał wsunąć pod drzwiami. Miałem się udać na spotkanie do
Gaju Jednorożca, po południu. Kartka była podpisana "Caine".
- Masz ją jeszcze?
1 / 52
Zelazny Roger - Znak Jenorożca - tom 3
- Tak - wyciągnąłem skrawek papieru z kieszeni i podałem mu. - O, proszę.
Studiował go przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Sam nie wiem. To mogłoby być jego pismo... gdyby się spieszył. Ale nie sądzę.
Wzruszyłem ramionami. Odebrałem kartkę, zwinąłem i odłożyłem na bok.
- Wszystko jedno. Próbowałem się z nim skontaktować przez Atut, żeby zaoszczędzić sobie jazdy, ale nie
odbierał. Pomyślałem, że jeśli sprawa jest aż tak ważna, to pewnie chce zachować w tajemnicy miejsce swego pobytu.
Więc wziąłem konia i pojechałem.
- Czy mówiłeś komuś, dokąd jedziesz?
- Nikomu. Uznałem jednak, że koniowi przyda się trochę ruchu, więc kłusowałem w niezłym tempie. Nie
widziałem, jak to się stało, ale zobaczyłem Caine'a, gdy tylko dotarłem do lasu. Miał poderżnięte gardło, a kawałek dalej
coś się ruszało w krzakach. Dogoniłem tego faceta, skoczyłem na niego, walczyliśmy, musiałem go zabić. W tym czasie nie
prowadziliśmy konwersacji.
- Jesteś pewien, że złapałeś właściwą osobę?
- Jak tylko można być pewnym w takich okolicznościach. Jego ślady prowadziły do Caine'a. Miał świeżą krew na
ubraniu.
- Mogła być jego własna.
- Przyjrzyj mu się. Żadnych ran. Skręciłem mu kark. Przypomniałem sobie, oczywiście, gdzie widziałem
podobnych, więc przyniosłem go wprost do ciebie. Zanim mi o tym opowiesz, jeszcze jedno, żeby zamknąć sprawę. -
Wyjąłem z kieszeni drugą wiadomość. - Ten stwór miał przy sobie to. Uznałem, że zabrał Caine'owi.
Random przeczytał, skinął głową i oddał mi kartkę.
- Od ciebie do Caine'a z prośbą o spotkanie. Tak, rozumiem. Nie muszę chyba pytać...
- Nie musisz pytać - dokończyłem. - I rzeczywiście przypomina to trochę mój charakter pisma. Przynajmniej na
pierwszy rzut oka.
- Ciekawe, co by się stało, gdybyś przed nim dotarł na miejsce.
- Pewnie nic - odparłem. - Wydaje się, że chcieli mnie żywego i skompromitowanego. Sztuka polegała na
ściągnięciu nas tam we właściwej kolejności, a nie jechałem tak szybko, by zdążyć na pierwszy akt.
Przytaknął.
- Biorąc pod uwagę wąski margines czasu - powiedział - to musi być ktoś stąd, z pałacu. Masz jakieś sugestie?
Parsknąłem i sięgnąłem po papierosa. Zapaliłem go i parsknąłem jeszcze raz.
- Dopiero co wróciłem. Ty byłeś tu przez cały czas - zauważyłem. - Kto ostatnio nienawidzi mnie najbardziej?
- To kłopotliwe pytanie, Corwinie - stwierdził. - Każdy tutaj ma coś przeciwko tobie. Normalnie stawiałbym na
Juliana, ale on do tego nic pasuje.
- Dlaczego nie?
- Przyjaźnili się z Caine'em. Już od lat. Popierali się nawzajem, chodzili razem. Znana sprawa. Julian jest zimny,
małostkowy i tak samo złośliwy, jak za dawnych czasów. Ale jeśli kogokolwiek lubił, to właśnie Caine'a. Nie sądzę, żeby
go zabił, nawet po to, by ci zaszkodzić. W końcu, gdyby tylko o to mu chodziło, mógłby znaleźć wiele innych sposobów.
Westchnąłem.
- Kto następny?
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- No dobrze. Jak, twoim zdaniem, na to zareagują?
- Jesteś przegrany, Corwin. Cokolwiek powiesz, i tak każdy uzna, że ty to zrobiłeś.
Skinąłem głową w stronę trupa. Random wzruszył ramionami.
- To może być jakiś biedak, którego ściągnąłeś z Cienia, żeby zrzucić na niego winę.
- Owszem - przyznałem. - Zabawna rzecz. Wróciłem do Amberu w idealnym czasie, żeby zająć pozycję dającą
przewagę.
- Najlepszy możliwy moment - zgodził się Random. - Nie musiałeś nawet zabijać Eryka, by zdobyć to, co
chciałeś. Szczęśliwy zbieg okoliczności.
- To fakt. Ale wszyscy wiedzą, po co tu przybyłem. Jest tylko kwestią czasu, by moi źołnierze - cudzoziemcy,
specjalnie uzbrojeni i zakwaterowani tutaj - zaczęli budzić niechęć. Jak dotąd, ratuje mnie przed tym jedynie zewnętrzne
zagrożenie. Dochodzą jeszcze podejrzenia o czyny, których miałbym dokonać przed powrotem, choćby zamordowanie sług
Benedykta. A teraz jeszcze to...
- Owszem - przyznał Random. - Pomyślałem o tym, gdy tylko mi powiedziałeś. Kiedy dawno temu
zaatakowaliście razem z Bleysem, Gerard usunął ci z drogi - część floty. Caine natomiast wprowadził swoje okręty do
walki i powstrzymał cię. Teraz, kiedy zginął, powierzysz pewnie Gerardowi dowództwo marynarki.
- Komu innemu? Jest jedynym, który się na tym zna.
- Mimo wszystko...
- Mimo wszystko. Zgadza się. Gdybym miał kogoś zabić, żeby umocnić swoją pozycję, logika nakazywałaby
wybrać Caine'a. Taka jest prawda.
- Jak chcesz to rozegrać?
- Powiem o wszystkim, co zaszło, i spróbuję wykryć, kto za tym stoi. Masz lepsze propozycje?
- Zastanawiałem się, czy mógłbym ci zapewnić alibi. Ale nie widzę wielkich szans.
Potrząsnąłem głową.
- Wszyscy wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi. Jakkolwiek dobrze by to brzmiało, efekt byłby raczej przeciwny do
zamierzeń.
- A myślałeś, czyby się nie przyznać?
- Myślałem. Ale obrona własna odpada. Podcięte gardło wyraźnie dowodzi, że musiał zostać zaskoczony. A nie
mam ochoty na jedyną alternatywę: by spreparować jakieś dowody, że był zamieszany w coś paskudnego i że zrobiłem to
dla dobra Amberu. Odmawiam wzięcia na siebie winy na tych warunkach. Zresztą, w ten sposób też nie uniknąłbym
podejrzeń.
- Ale zyskałbyś opinię twardego faceta.
- Nie ten rodzaj twardości jest mi potrzebny dla tego, co zamierzam. Nie, to wykluczone.
2 / 52
Zelazny Roger - Znak Jenorożca - tom 3
- Wyczerpaliśmy więc wszystkie możliwości. Prawie.
- Co to znaczy "prawie"?
Przymknąwszy lekko powieki zaczął się wpatrywać w paznokieć swego lewego kciuka.
- Wiesz, przyszło mi właśnie do głowy, że może jest ktoś, kogo chciałbyś usunąć ze sceny. Trzeba pamiętać, że
zawsze można przesunąć kadr.
Zamyśliłem się. Dopaliłem papierosa.
- Niegłupie - stwierdziłem. - Ale aktualnie nie mam więcej zbędnych braci. Nawet Juliana. Zresztą, on jest
najtrudniejszy do wkadrowania.
- To nie musi być nikt z rodziny - zauważył. - Mamy całą masę szlachty z możliwymi motywami. Weźmy sir
Reginalda...
- Daj spokój, Random. Przekadrowanie też odpada.
- Jak chcesz. W takim razie moje małe, szare komórki wyczerpały się zupełnie.
- Mam nadzieję, że nie te, które odpowiadają za pamięć.
Westchnął. Przeciągnął się. Wstał, przestąpił nad trzecim obecnym w pokoju i podszedł do okna. Rozsunął
zasłony i przez długą chwilę wyglądał na zewnątrz.
- Jak chcesz - powtórzył. - To długa opowieść...
Po czym zaczął głośno wspominać.
Rozdział 02
Wprawdzie seks zajmuje czołową pozycję na bardzo wielu listach osobistych upodobań, ale w przerwach wszyscy
mamy jakieś ulubione zajęcia. U mnie, Corwinie, to gra na perkusji, loty i hazard, bez wyraźnie zaznaczonej kolejności.
No, może latanie ma pewną przewagę - szybowce, balony oraz niektóre inne odmiany - ale jest to kwestią nastroju i gdybyś
zapytał mnie kiedy indziej, mógłbym wybrać coś innego. Zależy, na co akurat miałbym największą ochotę.
Do rzeczy. Kilka lat temu przebywałem tutaj, w Amberze. Nie robiłem nic specjalnego. Wpadłem w odwiedziny i
tylko przeszkadzałem. Tato był jeszcze na miejscu i kiedy zauważyłem, że zaczyna ulegać tym swoim humorom, uznałem,
że nadeszła pora na wycieczkę. Długą. Już dawno stwierdziłem, że jego sympatia dla mnie wzrasta wprost proporcjonalnie
do dzielącej nas odległości. Na pożegnanie podarował mi piękną szpicrutę. Pewnie chciał przyspieszyć wybuch tej
sympatii. Ale szpicruta była znakomita, przeplatana srebrem i pięknie obrobiona. Bardzo mi się przydała. Postanowiłem
wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś niewielkiego zakątka Cienia, gdzie miałbym do dyspozycji pełen zestaw moich
prostych przyjemności.
Jazda trwała długo - nie będę cię zanudzał szczegółami - i znalazłem się daleko od Amberu, jak to zwykle bywa.
Tym razem nie szukałem miejsca, gdzie byłbym kimś szczególnie ważnym. Po pewnym czasie staje się to nudne albo
kłopotliwe, zależy, jak bardzo chcesz być odpowiedzialnym. Miałem ochotę być nieodpowiedzialnym nikim i zwyczajnie
się bawić.
Texorami było otwartym miastem portowym, z upalnymi dniami, długimi nocami, dobrą muzyką, kartami do
świtu, pojedynkami co rano i bójkami dla tych, którzy nie mogli się doczekać. A prądy powietrzne zdarzały się tam jak w
bajce. Miałem małą, czerwoną lotnię i latałem na niej co parę dni. To były dobre czasy. Wieczorami grałem na perkusji w
knajpie, w podziemiach nad rzeką, gdzie ściany pociły się prawie tak mocno jak klienci, a dym spływał po lampach jak
strużki mleka. Kiedy miałem dość, szukałem jakiejś atrakcji, zwykle kart lub kobiet. I tym się zajmowałem przez resztę
nocy. Nawiasem mówiąc, niech piekło pochłonie Eryka. Przypomniałem sobie... Kiedyś zarzucił mi, że oszukuję przy
kartach. Wyobrażasz sobie? To jedyne, przy czym bym nigdy nie oszukiwał. Grę w karty traktuję poważnie. Jestem dobry,
a przy tym mam szczęście, w obu przypadkach przeciwnie niż Eryk. Problem w tym, że był doskonały w wielu dziedzinach
i nie potrafił przyznać, że można coś robić lepiej od niego. Jeśli wygrywałeś z nim w cokolwiek, to znaczy, że oszukiwałeś.
Pewnej nocy zaczął dość nieprzyjemną kłótnię na ten temat i mogła z tego wyjść poważna historia, ale Gerard i Caine nas
rozdzielili. Trzeba Caine'owi przyznać, że stanął wtedy po mojej stronie. Biedaczysko... Paskudna śmierć, nie uważasz? To
jego gardło... No tak, więc siedziałem w Texorami, grałem, zdobywałem kobiety, wygrywałem w karty i fruwałem po
niebie. Palmy i rozkwitające nocą powoje. Wiele dobrych, portowych zapachów: przyprawy, kawa, smoła, sól... sam wiesz.
Szlachta, kupcy, robotnicy - te same grupy, co w wielu innych miejscach. Marynarze i podróżni wszelkiej maści,
przybywający i odpływający. I faceci podobni do mnie, żyjący na krawędzi tego świata. Spędziłem w Texorami trochę
ponad dwa lata i byłem szczęśliwy. Naprawdę. Z nikim się specjalnie nie kontaktowałem, co jakiś czas wysyłałem tylko
przez Atuty coś w rodzaju pocztówek i właściwie nic więcej. Prawie nie myślałem o Amberze. Wszystko to zmieniło się
pewnej nocy, kiedy siedziałem z fulem w ręku, a klient naprzeciw mnie usiłował zgadnąć, czy blefuję.
Wtedy Walet Karo odezwał się do mnie.
Tak, właśnie tak to się zaczęło. Zresztą, byłem w dość niezwykłym stanie ducha. Dostałem kilka ostrych rozdań i
wciąż byłem trochę podekscytowany. Dodaj do tego zmęczenie po długich lotach i niewiele snu poprzedniej nocy. Później
uznałem, że musi to być jakieś skrzywienie psychiki. które sprawia, że tak właśnie reaguję, gdy ktoś próbuje się ze mną
skontaktować, a ja mam w ręku karty - jakiekolwiek karty. Zwykle, oczywiście, odbieramy wiadomość bez żadnych
przyrządów, chyba że to my nadajemy. Możliwe, że to moja podświadomość w owej chwili dość rozluźniona - z
przyzwyczajenia zaczęła kojarzyć kontakt z aktualną sytuacją. Miałem powody, żeby się potem nad tym zastanawiać.
Walet powiedział:
- Random... - Potem jego twarz rozmyła się i dokończył: - Pomóż mi. Wtedy zacząłem już wyczuwać osobowość,
ale bardzo słabo. Wszystko było bardzo słabe. Potem twarz nabrała wyrazistości i zobaczyłem, że miałem rację: to był
Brand. Wyglądał okropnie i miałem wrażenie, że jest do czegoś przykuty czy przywiązany. - Pomóż mi - powtórzył.
- Słucham cię - odpowiedziałem. - Co się stało?
- ...więźniem - powiedział, a potem jeszcze coś, czego nie zrozumiałem.
- Gdzie? - spytałem.
Na to pokręcił głową.
- Nie mogę cię ściągnąć - stwierdził. - Nie mam Atutów i jestem za słaby. Musisz tu dotrzeć drogą okrężną...
Nie spytałem go, jak mógł ze mną rozmawiać bez Atutu. Za najważniejsze uznałem ustalenie jego miejsca pobytu.
Zapytałem, jak mam go szukać.
3 / 52
Zelazny Roger - Znak Jenorożca - tom 3
- Przyjrzyj się dobrze - odparł. - Zapamiętaj każdy szczegół. Może tylko raz zdołam ci to pokazać. I pamiętaj,
bądź uzbrojony...
Wtedy zobaczyłem pejzaż - ponad jego ramieniem. Nie wiem, przez okno czy nad blankami. Był daleko od
Amberu, gdzieś tam, gdzie cienie zupełnie wariują. Dalej, niż miałbym ochotę się zapuszczać. Pustka i zmienne kolory.
Płomienne. Dzień bez słońca na niebie. Skały, sunące po ziemi jak żaglówki. Brand był zamknięty w czymś na kształt
wieży, małym punkcie stabilności w tym pływającym krajobrazie. Zapamiętałem wszystko dokładnie. A także jakąś istotę,
owiniętą wokół podstawy wieży. Lśniącą. Pryzmatyczną. Chyba jakiegoś strażnika - był zbyt jaskrawy, by się domyślić
jego kształtów czy ocenić rozmiary. Potem nagle wszystko zniknęło. A ja zostałem, wpatrzony znowu w Waleta Karo, z
tym facetem naprzeciwko, który nie wiedział, czy ma się wściekać, że się tak zamyśliłem, czy może martwić, że to jakiś
atak.
Skończyłem grę po tym rozdaniu, wróciłem do domu, wyciągnąłem się na łóżku, paliłem i myślałem. Kiedy
odjeżdżałem, Brand był w Amberze. Później jednak, gdy o niego pytałem, nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Miał jeden
z tych swoich napadów melancholii, potem nagle mu przeszło i wyjechał. I to wszystko. Żadnych wiadomości, w żadną
stronę. Nie kontaktował się i nie odpowiadał.
Usiłowałem przemyśleć wszystkie aspekty sprawy. Brand był sprytny, diabelnie sprytny; może nawet najlepszy
mózg w rodzinie. Miał kłopoty i wezwał właśnie mnie. Eryk i Gerard są typami bardziej heroicznymi i pewnie ucieszyliby
się perspektywą przygody. Caine wyruszyłby z ciekawości, a Julian, żeby wypaść lepiej od nas wszystkich i zarobić
dodatkowe punkty u taty. No i, przede wszystkim, Brand mógł się po prostu skontaktować z tatą. On na pewno coś by
wymyślił. Ale wezwał właśnie mnie. Dlaczego?
Przyszło mi do głowy, że może ktoś z pozostałych jest sprawcą sytuacji, w jakiej się znalazł. Powiedzmy, że tato
zaczął go faworyzować... Wiesz, jak to jest. Czasem warto wyeliminować ulubieńca. A gdyby wezwał tatę, wyszedłby na
słabeusza.
Dlatego właśnie zrezygnowałem z wzywania posiłków. Zwrócił się do mnie i całkiem możliwe, że wydałbym na
niego wyrok, gdybym przekazał do Amberu informację, że zdołał nawiązać kontakt. Dobrze więc. Co powinienem robić?
Jeśli chodziło o sukcesję, a Brand wysunął się na czoło, to wyświadczenie mu przysługi wydawało się całkiem
rozsądne. Jeżeli nie... Istniały liczne możliwości. Może odkrył w domu coś, o czym warto wiedzieć. Byłem też ciekaw, jak
mu się udało nawiązać kontakt bez użycia Atutów. Szczerze mówiąc, właśnie ciekawość skłoniła mnie, żeby wyruszyć mu
na ratunek, i to w dodatku samotnie.
Otrzepałem z kurzu własne Atuty i spróbowałem się z nim połączyć. Bez rezultatu, jak się zapewne domyślasz.
Przespałem się i rano spróbowałem jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Dalsze czekanie nie miało już sensu.
Wyczyściłem miecz, zjadłem solidne śniadanie i włożyłem stare ubranie. Wziąłem też fotochromatyczne gogle. Nie miałem
pojęcia, czy mi się tam na coś przydadzą, ale ten stwór-strażnik wydawał się potwornie błyszczący, a zawsze warto mieć
jakieś dodatkowe atuty. Nawiasem mówiąc, zabrałem też pistolet. Miałem przeczucie, że nie zadziała, i rzeczywiście. Ale
człowiek nigdy nie jest pewien, dopóki się sam nie przekona.
Pożegnałem się tylko z jedną osobą, znajomym perkusistą, bo wpadłem, żeby mu zostawić swoje bębny.
Wiedziałem, że się nimi dobrze zaopiekuje.
Zszedłem do hangaru, wyciągnąłem lotnię, wystartowałem i złapałem odpowiedni prąd. Uznałem, że to
najprostszy sposób.
Nie wiem, czy szybowałeś kiedyś poprzez Cień, ale... Nie? No więc, wyleciałem nad morze, aż ląd stał się tylko
zamgloną kreską na północy. Wody pode mną nabrały barwy kobaltu; wznosiły się i potrząsały roziskrzonymi brodami.
Wiatr się zmienił. Zawróciłem. Przemknąłem nad falami do brzegu, pod coraz ciemniejszym niebem. Kiedy znalazłem się
nad ujściem rzeki, w miejscu Texorami na całe mile ciągnęło się bagno. Płynąłem na powietrznych prądach w głąb lądu, co
parę chwil przelatując nad rzeką, której przybyło zakrętów i zakoli. Zniknęły pomosty, gościńce, ruch. Drzewa rosły
wysoko.
Na zachodzie zbierały się chmury, różowe, perłowe i żółte. Słońce przeszło od pomarańczowego poprzez czerwień
do żółci. Kręcisz głową? Widzisz, słońce było ceną za te miasta. Wyludniłem je w pośpiechu, a raczej ruszyłem szlakiem
żywiołów. Na tej wysokości sztuczne budowle rozpraszałyby tylko uwagę. Odcienie i struktura są dla mnie wszystkim. O
to mi właśnie chodziło, kiedy mówiłem, że szybowanie jest zupełnie inne.
Tak więc leciałem na zachód, dopóki las nie ustąpił miejsca płaszczyźnie zieleni, która szybko wyblakła, rozmyła
się, zmieniła w brąz, beż, żółć. Potem jasny piasek, w brunatne plamy. Ceną za to była burza. Płynąłem w niej, jak daleko
zdołałem, aż zaczęły uderzać pioruny i bałem się, że mój mały szybowiec tego nie wytrzyma. Uciszyłem tę burzę, ale w
efekcie na dole pojawiło się więcej zieleni. Mimo wszystko przeleciałem w strefę lepszej pogody, mając za plecami
wyraźne, jasnożółte słońce. Po pewnym czasie wytworzyłem pod sobą pustynię, nagą i falującą wydmami.
Potem słońce zmalało i strzępy chmur przesunęły się po jego tarczy, wymazując ją po kawałku. Ten skrót
zaprowadził mnie dalej od Amberu, niż bywałem ostatnimi czasy.
Wreszcie słońce zniknęło. Lecz pozostało światło, równie jasne, ale niesamowite, bezkierunkowe. Myliło wzrok,
wykrzywiało perspektywę. Opadłem niżej, by ograniczyć pole widzenia. Wkrótce wynurzyły się skały i starałem się
wymusić na nich zapamiętane kształty. Pojawiały się stopniowo.
W tych warunkach łatwiej było osiągnąć efekt płynnego sprzężenia, choć dokonanie tego okazało się fizycznie
wyczerpujące. W dodatku pilotując lotnię nie mogłem ocenić własnej skuteczności. Opadłem niżej, niż sądziłem, i niewiele
brakowało, a zderzyłbym się z jakąś skałą. W końcu jednak uniosły się dymy, a płomienie zatańczyły tak, jak je
pamiętałem - bez żadnego porządku, po prostu wybuchając tu czy tam z otworów, szczelin czy jaskiń. Barwy zaczęły
wariować, dokładnie tak, jak podczas naszego krótkiego kontaktu. Wreszcie skały ruszyły z miejsca, dryfując jak żaglowce
pozbawione steru tam, gdzie splata się tęcza.
Prądy powietrzne zupełnie oszalały. Kominy wznosiły się jeden za drugim, jak fontanny. Walczyłem, póki
mogłem, wiedziałem jednak, że z tej wysokości nie uda mi się wszystkiego utrzymać. Wzniosłem się na sporą wysokość,
zapominając o ziemi przy próbach stabilizacji lotni. Kiedy znowu spojrzałem w dół, zobaczyłem coś w rodzaju otwartych
regat czarnych gór lodowych. Skały goniły się, zderzały, cofały wirując, zderzały znowu i wymijały, przesuwając się przez
otwartą przestrzeń. Wtedy coś mną szarpnęło, pchnęło w dół, potem w górę - i zobaczyłem, że puszcza odciąg. Raz jeszcze
przemieściłem cień i spojrzałem. W oddali wyrosła wieża, a coś jaśniejszego niż lód i aluminium czekało u jej podstawy.
4 / 52
Zelazny Roger - Znak Jenorożca - tom 3
Ostatnie pchnięcie widocznie załatwiło sprawę. Pojąłem to w chwili, gdy wiatr zaczął się zachowywać naprawdę
paskudnie. Strzeliło kilka linek, a potem spadałem - jakbym płynął łodzią w wodospadzie. Poderwałem nos i wyrównałem
trochę, tuż nad ziemią, zobaczyłem, gdzie lecę, i skoczyłem w ostatniej chwili. Lotnia rozpadła się na kawałki w zderzeniu
z jednym z tych spacerujących monolitów. Bardziej odczułem jej stratę niż własne zadrapania, siniaki i guzy.
Musiałem szybko zmykać, gdyż pędził ku mnie jakiś pagórek. Obaj skręciliśmy, na szczęście w przeciwne strony.
Nie miałem bladego pojęcia, co wprawia te skały w ruch, i z początku nie dostrzegałem żadnej regularności w ich
trajektoriach, Grunt był czasem ciepły, a czasem bardzo gorący, a oprócz dymu i rzadkich wybuchów płomieni z rozpadlin
w ziemi wydobywały się jakieś cuchnące gazy. Trasą z konieczności krętą ruszyłem ku wieży.
Długo trwało, nim tam dotarłem. Nie wiem, jak długo, bo nie miałem jak mierzyć czasu. Zacząłem jednak
rozpoznawać funkcjonowanie pewnych interesujących praw. Przede wszystkim, duże głazy poruszały się szybciej od tych
mniejszych. Poza tym zdawało się, że orbitują wokół siebie - cykle wewnątrz cykli wewnątrz cykli - większe dookoła
mniejszych, wszystkie w ciągłym ruchu. Może pierwotny tor wyznaczało jakieś ziarnko kurzu albo pojedyncza molekuła.
Nie miałem ani czasu, ani ochoty, by poszukiwać ośrodka tego wszystkiego. Pamiętając jednnk o moich spostrzeżeniach,
mogłem ze sporym wyprzedzeniem przewidywać kolizje.
I tak przybył Childe Random do mrocznej wieży, tak jest, z pistoletem w jednej ręce i mieczem w drugiej. Gogle
wisiały mi na szyi. Wśród tego dymu i słabego światła nie chciałem ich zakładać. póki nie okaże się to absolutnie
konieczne.
Nie wiem dlaczego, ale skały omijały wieżę. Zdawało się, że stoi na wzgórzu. ale kiedy podszedłem bliżej,
zobaczyłem, że te ruchome głazy wyżłobiły dookoła niej ogromne zagłębienie. Z mojej strony trudno było ocenić, czy w
efekcie stała się rodzajem wyspy, czy raczej półwyspu.
Przemykałem cię wśród dymu i gruzowisk, unikając wybuchów płomieni z różnych otworów i szczelin. Wreszcie
wspiąłem się na strome zbocze i zniknąłem z trasy podejścia. Przez kilka chwil tkwiłem tam. tuż poniżej linii obserwacji z
wieży. Sprawdziłem broń, uspokoiłem oddech i założyłem gogle. Potem przeskoczyłem przez krawędź i stanąłem
pochylony.
Owszem, szkła pociemniały i owszem, smok już czekał.
Wrażenie było straszne, ponieważ wydawał się, na swój sposób, piękny. Miał ciało węża, grubości beczki, i głowę
podobna do wielkiego młota ze zwężonym obuchem. Oczy o barwie bardzo bladej zieleni. W dodatku był przejrzysty jak
szkło, z cieniutkimi, delikatnymi liniami, układającymi się w kształt łusek. To, co płynęło w jego żyłach, także było
przezroczyste. Mogłem mu zajrzeć do wnętrza i oglądać organy - zmętniałe albo mleczne. Można się było zapomnieć
patrząc, jak funkcjonuje. Gęsta grzywa, jakby ze szklanych kolców, porastała jego głowę i szyję. Zobaczył mnie, uniósł łeb
i popełzł, niby płynąca woda, żywa rzeka bez koryta i brzegów. Zmroziło mnie jednak coś innego: widziałem wnętrze jego
żołądka. Był tam na wpół strawiony człowiek.
Podniosłem pistolet, wymierzyłem w oko i nacisnąłem spust.
Już ci mówiłem, że nie wystrzelił. Odrzuciłem go więc, odsunąłem się na lewo i skoczyłem do prawego boku
węża, by zaatakować oko mieczem.
Sam wiesz, jak trudno zabić stwory o budowie gadów. Od razu uznałem, że przede wszystkim spróbuję go oślepić
i odciąć mu język. Potem, gdybym był dość szybki, miałbym szansę wyprowadzić kilka porządnych cięć w okolice głowy i
odrąbać ją. Potem smok mógł sobie leżeć i zwijać się w supły, aż znieruchomieje. Miałem też nadzieję, że będzie trochę
ospały, skoro ciągle jeszcze kogoś trawił.
Jeśli był ospały, to miałem szczęście, że nie zjawiłem się wcześniej. Odsunął głowę spod mojego ostrza i uderzył
ponad nim, gdy ja nie odzyskałem jeszcze równowagi. Ten jego ryj przejechał mi po piersi i naprawdę miałem wrażenie, że
oberwałem młotem. Od ciosu padłem jak długi.
Przetoczyłem się, żeby wyjść z zasięgu potwora, i zastopowałem przy samym skraju zbocza. Tam wstałem, a on
rozwinął się wolno, przesunął w moją stronę, uniósł i pochylił głowę jakieś pięć metrów nade mną.
Wiem dobrze, że Gerard ten właśnie moment wybrałby do ataku. Skoczyłby z tym swoim wielkim mieczem i
rozciął gada na dwie części. Ten pewnie upadłby na niego i wił się, a Gerard wyszedłby z całej akcji z paroma
zadrapaniami. Może jeszcze rozbitym nosem. Benedykt trafiłby w oko. Do tej pory pewnie miałby w kieszeniach już oba, a
głową grałby w piłkę, układając w myślach jakiś przypisek do Clausewitza. Ale obaj są naturalnymi typami bohaterów. Ja
po prostu stałem kierując ostrze ku górze, z łokciami opartymi o biodra i głową odchyloną tak daleko, jak tylko potrafiłem.
Szczerze mówiąc, gdyby udało mi się uciec, miałbym szczęście. Wiedziałem jednak, że gdybym tylko spróbował, ten
wielki łeb runąłby w dół i zgniótł mnie.
Krzyki dobiegające z wieży wskazywały, że zostałem zauważony. Nie miałem jednak zamiaru się rozglądać.
Zacząłem kląć na tego węża. Chciałem, żeby już uderzył i zakończył sprawę, tak albo inaczej.
Kiedy to wreszcie uczynił, odsunąłem się, skręciłem ciało i ustawiłem ostrze na torze celu.
Od uderzenia zdrętwiał mi prawy bok i miałem wrażenie, że moja stopa zagłębiła się w ziemię. Jakoś zdołałem
ustać na nogach. Wykonałem wszystko w sposób perfekcyjny. Cały manewr udał się dokładnie tak, jak zaplanowałem i jak
miałem nadzieję.
Tylko że potwór nie trzymał się roli. Nie chciał ze mną współpracować i paść w śmiertelnych drgawkach.
Więcej nawet. Znów zaczął podnosić łeb.
Zabrał ze sobą mój miecz, którego rękojeść sterczała z lewego oczodołu, a ostrze wystawało jak jeszcze jeden
kolec na czubku głowy. Zaczynało mnie dręczyć przeczucie, że atakujący jednak zwycięży.
Wtedy właśnie z otworu u podstawy wieży wolno i ostrożnie wysunęli się jacyś osobnicy. Byli uzbrojeni i
paskudni. Uznałem, że w tym konflikcie raczej nie staną po mojej stronie.
Trudno. Wiem, kiedy trzeba się wycofać w nadziei, że następny dzień będzie lepszy.
- Brand! - krzyknąłem. - To ja, Random! Nie mogę się przebić! Wybacz!
Odwróciłem się, podbiegłem i przeskoczyłem przez krawędź, w dół do miejsca, gdzie skały wyczyniały swoje
dziwactwa. Nie byłem pewien, czy wybrałem najlepszy moment na zejście.
I - tak jak się często zdarza - odpowiedź brzmiała i tak, i nie.
Nie był to skok, który zaryzykowałbym z powodów innych niż te, które w końca przeważyły. Wyszedłem żywy,
ale to właściwie wszystko, czym mógłbym się pochwalić. Byłem oszołomiony i myślałem, że złamałem nogę w kostce.
5 / 52
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl