Zelazny Roger-Amber 4-Ręka Oberona, książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zelazny Roger - Ręka Oberona - tom 4
Zelazny Roger
Ręka Oberona
Rozdział 01
Rozbłysk zrozumienia, jak blask tego niezwykłego słońca...
Oto było... W jasnym świetle dnia coś, co do tej pory oglądałem jedynie w półmroku rozjaśnianym jego własnym
lśnieniem: Wzorzec, wielki Wzorzec Amberu na owalnej płaszczyźnie pod; nad przedziwnym niebo - morzem.
...I wiedziałem, może dzięki temu, co istnieje we mnie i co wiąże nas wszystkich, że to właśnie musi być
prawdziwy Wzorzec. A to znaczy, że ten w Amberze jest tylko jego pierwszym cieniem. Zatem...
Zatem sam Amber jest tylko Cieniem, ale wyjątkowym, gdyż Wzorzec nie sięga do miejsc poza obszarem jego,
Rebmy i Tir-na Nog'th. A więc region, gdzie przybyliśmy, musi być, prawem pierwszeństwa i konfiguracji, prawdziwym
Amberem.
Spojrzałem na uśmiechniętego Ganelona, z brodą i zwichrzonymi włosami stapianymi w jedno przez bezlitosny
blask.
- Skad wiedziałeś?
- Wiesz, Corwinie, że potrafię zgadywać - odparł. - Pamiętam wszystko, co mówiłeś o Amberze, i jak padają na
wszystkie światy cienie miasta i waszych konfliktów. Często się zastanawiałem, myśląc o czarnej drodze, czy coś mogłoby
rzucić taki cień na sam Amber. I doszedłem do wniosku, że musi to być coś niezwykle potężnego, fundamentalnego i
ukrytego - skinął na obraz przed nami. - Tak jak to.
- Mów dalej - poprosiłem.
Skrzywił się i wzruszył ramionami.
- Musi więc istnieć warstwa rzeczywistości głębsza niż Amber - stwierdził. - I tam wykonano brudną robotę.
Zwierzę, które jest waszym patronem, doprowadziło nas chyba do takiego właśnie miejsca. A ta plama na Wzorcu to efekt
brudnej roboty. Zgodzisz się chyba?
Przytaknąłem.
- To raczej twoja spostrzegawczość mnie zaskoczyła, nie sama konkluzja - wyjaśniłem.
- Nie jestem taki szybki - wyznał Random, stojący po prawej stronie. - Ale to wrażenie dotarło jakoś do moich
trzewi, delikatnie rzecz ujmując. Wierzę, że to, co tu widzimy, w jakiś sposób tworzy fundament naszego świata.
- Ktoś z zewnątrz potrafi czasem lepiej ocenić fakty niż ten, kto jest ich częścią - wtrącił Ganelon.
Random spojrzał najpierw na mnie, potem w dół.
- Myślisz, że coś jeszcze ulegnie zmianie? - zapytał. - Gdybyśmy tak zjechali i przyjrzeli się temu z bliska?
- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - odparłem.
- W takim razie gęsiego. Ja pierwszy.
- Zgoda.
Random, prowadził wierzchowca w prawo, w lewo, znów w prawo, długą serią zwrotów, które wiodły nas od
brzegu do brzegu urwiska. Zgodnie z porządkiem, jakiego przestrzegaliśmy przez cały dzień, jechałem tuż za nim, a
Ganelon zamykał szyk.
- Wygląda na ustabilizowany! - krzyknął przez ramię Random.
- Na razie - mruknąłem.
- Jest jakiś otwór w skałach pod nami.
Wychyliłem się. Po prawej stronie, na poziomie płaszczyzny owalu, dostrzegłem wejście do jaskini. Nie było
widoczne z naszej poprzedniej, wyższej pozycji.
- Przejedziemy całkiem blisko - stwierdziłem.
- Pospiesznie, czujnie i bezgłośnie - dodał Random i dobył miecza.
Wyjąłem Grayswandira, a jeden zakręt nade mną Ganelon postąpił podobnie.
Nie minęliśmy wejścia do jaskini, gdyż wcześniej ponownie skręciliśmy w lewo. Przejechaliśmy jednak w
odległości czterech, może pięciu metrów i poczułem nieprzyjemny zapach, którego nie potrafiłem zdefiniować.
Konie chyba lepiej sobie z tym poradziły albo były pesymistami z natury, ponieważ położyły płaska uszy, rozdęły
nozdrza i prychały lękliwie, szarpiąc uzdy.
Uspokoiły się natychmiast, gdy tylko ponownie zaczęliśmy się oddalać. Nie sprawiały problemów aż do chwili,
gdy zakończyliśmy zjazd i próbowaliśmy zbliżyć się do uszkodzonego Wzorca. Tu zaprotestowały zdecydowanie.
Random zeskoczył z siodła. Stanął na krawędzi owalu i patrzył. Po chwili odezwał się, nie odwracając głowy.
- Z tego, co wiemy, uszkodzenia dokonano świadomie.
- Na to wychodzi - przyznałem.
- Jest więc oczywiste, że sprowadzono nas tu w pewnym celu.
- Zgadzam się.
- Nie trzeba nadwerężać umysłu, by dojść do wniosku, że celem tym jest stwierdzenie, w jaki sposób uszkodzono
Wzorzec i co możemy zrobić, by go naprawić.
- Możliwe. Masz jakiś pomysł?
- Jeszcze nie.
Ruszył brzegiem figury w prawo, do miejsca, gdzie zaczynała się ciemna smuga. Schowałem miecz i chciałem
zsiąść z konia, gdy Ganelon chwycił mnie za ramię.
- Sam mogę... - zacząłem, ale przerwał mi.
- Corwinie, dostrzegam chyba drobną nieregularność w pobliżu środka Wzorca. Nie sądzę, by należała...
- Gdzie?
Wyciągnął rękę, a ja spojrzałem w stronę, którą wskazywał.
Tuż obok centrum istotnie leżał jakiś obcy obiekt. Patyk? Kamień? świstek papieru? Trudno powiedzieć z tej
odległości.
1 / 53
Zelazny Roger - Ręka Oberona - tom 4
- Widzę - powiedziałem.
Zsiedliśmy z koni i poszliśmy za Randomem, który przykucnął na prawym krańcu figury i badał przebarwioną
plamę.
- Ganelon dostrzegł coś, niedaleko środka - oznajmiłem.
Skinął głową.
- Też zauważyłem. Zastanawiam się, jak tam dotrzeć. Nie podoba mi się idea przejścia uszkodzonego Wzorca. Z
drugiej strony nie wiem, czy nie odsłonię się zupełnie, jeśli pójdę po tym zaczernionym pasie. Jak sądzisz?
- Przejście po tym, co zostało z Wzorca, zajmie sporo czasu - zauważyłem. - O ile stawia opór zbliżony do tego,
który mamy w domu. Uczono nas, że zejście z trasy to śmierć. A ten układ zmusza cię do zejścia, gdy dotrzesz do płamy. Z
drugiej strony, jak powiedziałeś, przejście po plamie może zaalarmować naszych wrogów. Zatem...
- Zatem żaden z was tego nie zrobi - przerwał Ganelon. - A ja tak.
I nie czekając na odpowiedź, jednym skokiem znalazł się w ciemnym sektorze, pomknął do środka, zatrzymał się
na moment, by podnieść tajemniczy przedmiot, po czym zawrócił i pobiegł z powrotem.
Po chwili stał już przy nas.
- Ryzykowne posunięcie - ocenił Random.
Ganelon kiwnąi głową.
- Ale gdybym tego nie zrobił, nadal byście się naradzali - stwierdził wyciągając rękę. - Co o tym myślicie?
W dłoni trzymał sztylet, wbity w prostokąt zaplamionego kartonu. Wziąłem oba przedmioty.
- Wygląda jak Atut - stwierdził Random.
- Owszem.
Zdjąłem kartę z ostrza, wygładziłem rozdarcia. Człowiek, którego portret oglądałem, wyglądał na wpół znajomo -
czyli, naturalnie, był także na wpół obcy. Jasne, proste włosy, nieco ostre rysy, lekki uśmiech, drobna budowa.
- Nie znam go - pokręciłem głową.
- Pokaż.
Random wziął ode mnie kartę, zmarszczył czoło.
- Nie - stwierdził po chwili. - Ja też nie. Mam wrażenie, że powinienem, ale... Nie.
W tej chwili konie znowu zaczęły się skarżyć, o wiele głośniej niż poprzednio. Wystarczyło obejrzeć się lekko, by
odkryć źródło ich niepokoju, jako że właśnie wynurzyło się z jaskini.
- Niech to diabli - mruknął Random.
Zgodziłem się z nim.
Ganelon przełknął ślinę i dobył miecza.
- Ktoś wie, co to jest? - spytał cicho.
W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że stwór jest podobny do węża, ze sposobu poruszania się, jak i z
powodu długiego, grubego ogona, który wydawał się raczej przedłużeniem długiego, chudego tułowia niż zwykłym
przydatkiem. Zwierzak miał jednak cztery nogi o dwóch stawach, z wielkimi łapami uzbrojonymi w szpony. Wąska głowa
z ostrym dziobem kołysała się na obie strony, gdy szedł ku nam, ukazując raz jedno, raz drugie bladoniebieskie oko.
Wielkie skrzydła, fioletowe i skórzaste, przylegały do boków. Nie miał sierści ani piór, za to dostrzegłem łuski okrywające
pierś, barki, grzbiet i górną część ogona. Od dzioba po czubek ogona miał trochę powyżej trzech metrów. Idąc dźwięczał
cicho i dostrzegłem błysk czegoś jasnego na jego szyi.
- Najbardziej przypomina heraldyczną bestię, gryfa - stwierdził Random. - Tyle że ten jest łysy i fioletowy.
- Zdecydowanie dziwny ptaszek - dodałem, sięgając po Grayswandira i kierując klingę ku głowie potwora.
Zwierz wysunął czerwony, rozwidlony język. Skrzydła uniosły się nieznacznie i opadły. Kiedy przesuwał głowę w
prawo, ogon wędrował w lewo, potem w lewo i w prawo, prawo i lewo... wywierając hipnotyczne niemal wrażenie.
Zdawało się, że bardziej interesują go konie niż my, ponieważ omijał nas z daleka, zmierzając w stronę, gdzie
stały drżące, przerażone wierzchowce. Przesunąłem się, by zastąpić mu drogę.
Wtedy stanął dęba.
Skrzydła uniosły się w górę i rozpostarły niby dwa sflaczałe żagle wydęte nagłym podmuchem wiatru. Stojąc na
tylnych nogach górował nad nami, jakby urósł przynajmniej czterokrotnie. I wrzasnął: przeraźliwy krzyk, zew łowcy lub
wyzwanie, po którym dzwoniło mi w uszach. Po czym machnął tymi skrzydłami w dół i skoczył, na chwilę unosząc się w
powietrze.
Konie zerwały się do ucieczki. Potwór był poza naszym zasięgiem. Dopiero teraz zrozumiałem, co oznaczał błysk
na szyi i dzwonienie: był przywiązany na długim łańcuchu, biegnącym do jaskini. Dokładna długość tej smyczy
natychmiast stała się przedmiotem więcej niż akademickiego zainteresowania.
Stwór obrócił się w powietrzu sycząc i machając skrzydłami. Spadł za nami. Nie miał dostatecznego rozpędu, by
w tym krótkim wyskoku przejść w prawdziwy lot. Gwiazda i Świetlik cofały się na przeciwny koniec owalu. Za to Iago,
koń Randoma, odskoczył w kierunku Wzorca.
Potwór znów stanął na ziemi, zrobił ruch, jakby zamierzał ścigać Iago, przyjrzał się nam raz jeszcze i
znieruchomiał. Stał o wiele bliżej - niecałe cztery metry od nas. Przechylił głowę, ukazując prawe oko, potem otworzył
dziób i zagruchał cicho.
- Może spróbujemy zaatakować? - zaproponował Random.
- Nie. Czekaj. W jego zachowaniu jest coś dziwnego.
Kiedy mówiłem, opuścił łeb i rozłożył skrzydła ku dołowi. Trzy razy stuknął dziobem o ziemię i znowu popatrzył
na nas. Potem podciągnął skrzydła do tułowia. Ogon zadrżał i zakołysał się dziarsko z boku na bok. Stwór otworzył dziób i
zagruchał jeszcze raz.
W tej właśnie chwili coś odwróciło naszą uwagę. Iago wbiegł na Wzorzec, spory kawałek od czarnego obszaru.
Pięć czy sześć metrów od krawędzi, przecinając linie mocy, stał uwięziony w pobliżu jednego z punktów Zasłon niby
mucha na kawałku lepu. Zarżał głośno, gdy strzeliły iskry, a grzywa uniosła się i stanęła sztorcem.
Natychmiast nad naszymi głowami pociemniało niebo. Ale to nie chmura pary wodnej zaczynała się
kondensować. Pojawiło się coś w rodzaju idealnie okrągłego tworu, czerwonego w środku, żółtego na brzegach,
wirującego w kierunku ruchu wskazówek zegara. Rozległ się dźwięk podobny do pojedynczego uderzenia dzwonu, a po
nim w uszy uderzył przerażający ryk.
2 / 53
Zelazny Roger - Ręka Oberona - tom 4
Iago walczył. Uwolnił prawą przednią nogę i natychmiast wplątał ją na powrót, usiłując wyrwać lewą. Rżał dziko.
Iskry sięgały już jego grzbietu. Strząsał je z boków i szyi niby krople deszczu, a jego sylwetka lśniła delikatnym, żółtym
blaskiem.
Ryk stał się głośniejszy. W centrum czerwonego tworu na niebie pojawiły się niewielkie błyskawice. Wtedy
dosłyszałem dzwonienie. Spojrzałem w dół: fioletowy gryf wyminął nas i stanął tak, by nas osłaniać przed hałaśliwym,
czerwonym zjawiskiem. Przykucnął jak maszkaron na dachu i odwrócony tyłem obserwował spektakl.
Iago uwolnił obie przednie nogi i stanął dęba. Było w nim już coś nierzeczywistego, coś w jego blasku, w
roziskrzonej, nieostrej sylwetce. Może wtedy zarżał, ale wszystkie dźwięki pochłaniał ogłuszający ryk z góry.
Z hałaśliwego tworu wysunął się lej - jasny, migotliwy, wyjący głośno i nieprawdopodobnie szybki. Dotknął
stojącego dęba konia i w ciągu sekundy sylwetka Iago rozrosła się do ogromnych rozmiarów, równocześnie tracąc ostrość
w bezpośredniej proporcji do wzrostu.
Po czym zniknęła. Przez krótką chwilę lej pozostał nieruchomy niby stożek w idealnej równowadze. Huk zaczął
przycichać. Lej uniósł się na niewielką wysokość - może na wzrost człowieka - ponad Wzorzec, potem strzelił w górę z
taką samą szybkością, z jaką uprzednio sięgnął w dół.
Wycie ucichło. Ryk także był coraz cichszy. Miniaturowe błyskawice niknęły wewnątrz kręgu. Cała formacja
bladła i zwalniała obroty, by po chwili stać się jedynie strzępem ciemności. Jeszcze chwila i zniknęła. Po Iago nie został
nawet ślad.
- Nie pytaj - powiedziałem, gdy Random obejrzał się na mnie. - Też nie wiem.
Skinął głową, po czym spojrzał na naszego fioletowego towarzysza, który akurat pobrzękiwał łańcuchem.
- Co zrobimy z tym maluchem? - spytał, gładząc klingę.
- Mam niejasne wrażenie, że próbował nas chronić - wysunąłem się do przodu. - Osłaniaj mnie. Chcę coś
sprawdzić.
- Jesteś pewien, że potrafisz dostatecznie szybko biegać? - zapytał. - Z tą raną...
- Nie przejmuj się - odparłem, odrobinę bardziej beztrosko, niż było to konieczne. Podszedłem bliżej.
Miał rację co do rany, która wciąż wywoływała tępy ból w lewym boku i hamowała ruchy. Lecz w prawej ręce
trzymałem Grayswandira, a w dodatku odczuwałem wzrost poziomu zaufania do własnych instynktów. W przeszłości
kilkakrotnie zawierzyłem temu uczuciu, z niezłymi wynikami. Bywały chwile, gdy takie ryzyko wydawało się rzeczą
najbardziej odpowiednią.
Random przeszedł do przodu, na prawą stronę.
Obróciłem się wyciągając lewą rękę, powoli, jakbym się starał zawrzeć znajomość z obcym psem. Nasz
heraldyczny przyjaciel wyprostował się i zaczął wolno odwracać.
Stanął przodem do nas i spojrzał na Ganelona. Potem zajął się moją ręką. Opuścił głowę, powtórzył operację
uderzania o ziemię, zagruchał bardzo cicho, wydając delikatny, bulgocący odgłos, po czym uniósł głowę i czujnie
wyciągnął szyję. Machnął potężnym ogonem, dotknął dziobem moich palców, potem jeszcze raz odegrał cały spektakl.
Ostrożnie położyłem mu dłoń na głowie. Ogon poruszył się żywiej, łeb pozostał nieruchomy. Podrapałem go lekko w kark,
a on przesunął trochę głowę, jakby odczuwał rozkosz. Cofnąłem rękę i odstąpiłem o krok.
- Zaprzyjaźniliśmy się - powiedziałem. - Teraz ty spróbuj, Random.
- Chyba żartujesz.
- Nie. Uważam, że nic ci nie grozi. Spróbuj.
- A co zrobisz, jeśli się pomyliłeś?
- Przeproszę.
- Dzięki.
Podszedł, wyciągając rękę. Bestia nadal zachowywała się przyjaźnie.
- No, dobra - stwierdził pół minuty później, nadal drapiąc ją po karku. - Czego to dowodzi?
- Że to pies łańcuchowy.
- A czego pilnuje?
- Najwyraźniej Wzorca.
- Trudno się oprzeć wrażeniu - Random cofnął się nieco - że niezbyt dokładnie wykonuje swoje obowiązki - skinął
na czarną plamę. - Co zrozumiałe, jeśli jest taki przyjazny wobec każdego, kto nie je owsa i nie rży.
- Zgaduję, że dobiera sobie znajomych. Możliwe też, że umieszczono go tutaj, kiedy nastąpiło uszkodzenie. Żeby
nie dopuścił do dalszych niepożądanych działań.
- Kto go tu zostawił?
- Sam chciałbym wiedzieć. Chyba ktoś, kto stoi po naszej stronie.
- Możemy sprawdzić twoją teorię. Niech Ganelon do niego podejdzie.
Ganelon nie drgnął.
- Może macie jakiś rodzinny zapach - oświadczył po chwili. - A on lubi wyłącznie Amberytów. Tak że raczej
zrezygnuję.
- Jak chcesz. Sprawa nie jest aż tak ważna. Jak dotąd, twoje domysły się sprawdzały. Co powiesz o tym
wszystkim?
- Z dwóch grup walczących o tron - odparł - ta złożona z Branda, Fiony i Bleysa była, jak sam stwierdziłeś,
bardziej świadoma natury sił działających wokół Amberu. Brand nie zdradził szczegółów, chyba że pominąłeś jakieś
wspomniane przez niego fakty. Mimo to sądzę, że to uszkodzenie Wzorca reprezentuje środki, dzięki którym ich sojusznicy
zagwarantowali sobie wejście do waszej dziedziny. Jedno z nich, może więcej niż jedno, dokonało zniszczenia,
otwierającego mroczny szlak. Jeśli ten pies łańcuchowy reaguje na rodzinny zapach czy coś innego, co was identyfikuje i
co wszyscy posiadacie, mógł tu przebywać przez cały czas i nie dostrzec potrzeby atakowania niszczycieli.
- To możliwe - przyznał Random. - Domyślasz się, jak tego dokonali?
- Może i tak - stwierdził. - Jeśli chcecie, mogę zademonstrować.
- Czego ci potrzeba?
- Chodźcie - odwrócił się i podszedł do brzegu Wzorca.
Ruszyłem za nim. Random także. Łańcuchowy gryf człapał obok.
Ganelon obejrzał się i wyciągnął rękę.
3 / 53
Zelazny Roger - Ręka Oberona - tom 4
- Corwinie, mogę prosić o ten sztylet, który znalazłem?
- Oczywiście. - Wyjąłem go zza pasa.
- Ponawiam pytanie: czego ci potrzeba?
- Krwi Amberu - oświadczył Ganelon.
- Nie jestem pewien, czy podoba mi się ten pomysł.
- Wystarczy, że ukłujesz się w palec - zapewnił, podając sztylet. - Tak, żeby kropła krwi upadła na Wzorzec.
- Co się stanie?
- Spróbuj. Zobaczymy.
Random spojrzał na mnie.
- Co o tym myślisz? - zapytał.
- Próbuj. Przekonajmy się. To ciekawe.
- W porządku - skinął głową.
Wziął od Ganelona sztylet, nakłuł czubek małego palca lewej ręki, potem ścisnął go nad Wzorcem. Maleńka,
czerwona kropka pojawiła się na skórze, urosła, zadrżała i spadła.
Z punktu, gdzie padła kropla krwi, uniosła się smuga dymu. Usłyszeliśmy cichy trzask.
- Niech mnie diabli! - mruknął Random, wyraźnie zafascynowany.
Na Wzorcu pojawiła się niewielka plamka, rosnąca stopniowo do rozmiarów półdolarówki.
- No i macie - stwierdził Ganelon. - W ten sposób tego dokonali.
Istotnie, plamka była miniaturowym odpowiednikiem rozległej smugi po prawej stronie. Gryf wrzasnął
przenikliwie i odskoczył, niespokojnie mierząc nas wzrokiem.
- Spokojnie, mały. Spokojnie - pogłaskałem go.
- Ale co mogło spowodować tak duże... - zaczął Random. Potem wolno kiwnął głową.
- Rzeczywiście, co? - powtórzył Ganelon. - W miejscu, gdzie zginął twój koń, nie ma nawet śladu.
- Krew Amberu - odparł Random. - Twoja intuicja pracuje dziś na najwyższych obrotach.
- Niech Corwin opowie ci o Lorraine, krainie, gdzie żyłem przez długi czas - wyjaśnił Ganelon. - Krainie, gdzie
rósł ciemny krąg. Jestem wyczulony na działanie tych sił, choć wtedy doświadczałem go tylko z daleka. Każdy fakt, jaki
dzięki wam poznawałem, rozjaśniał całą sprawę. Tak, mam intuicję. Zwłaszcza teraz, kiedy wiem więcej o rezultatach ich
działań. Spytaj Corwina o rozsądek jego generała.
- Corwinie - poprosił Random. - Daj mi ten przebity Atut.
Wyjąłem kartę z kieszeni i wygładziłem starannie.
Ciemne plamy wyglądały teraz bardziej złowróżbnie. Zauważyłem jeszcze coś. Niemożliwe, by portret był
dziełem Dworkina, mędrca, maga, artysty, niegdyś wychowawcy dzieci Oberona. Aż do tej chwili nie przyszło mi do
głowy, by jeszcze ktoś potrafił stworzyć Atut. Styl malarstwa wydawał się jakoś znajomy, lecz nie był to jego styl. Gdzie
mogłem widzieć te precyzyjne linie, mniej spontaniczne niż u mistrza, jak gdyby każdy ruch został całkowicie
zintelektualizowany, zanim jeszcze pióro dotknęło papieru? Coś jeszcze się nie zgadzało: stopień idealizacji, na innym
poziomie niż nasze Atuty, jakby autor nie posługiwał się żywym modelem, a raczej dawnymi wspomnieniami, pamięcią i
opisem.
- Atut, Corwinie. Jeśli można prosić - powtórzył Random.
Coś w jego tonie sprawiło, że się zawahałem. Coś, co stwarzało wrażenie, że wyprzedza mnie o krok w jakiejś
istotnej kwestii, a to uczucie wcale mi się nie podobało.
- Dla ciebie głaskałem tego brzydala, Corwinie, i przelewałem krew dla sprawy. Więc daj.
Wręczyłem mu kartę. Mój niepokój narastał, gdy ze zmarszczonym czołem studiował rysunek. Dlaczego nagle ja
byłem tym tępym? Czy noc w Tir-na Nog'th spowalnia procesy mózgowe? Czemu...
Random zaczął przeklinać. Łańcuch bluźnierstw był nieporównywalny z niczym, co słyszałem w swojej długiej
wojskowej karierze.
- O co chodzi? - spytałem. - Nie rozumiem.
- Krew Amberu - powiedział wreszcie. - Ktokolwiek to zrobił, najpierw przeszedł Wzorzec. Potem, stojąc w
centrum, połączył się z nim poprzez Atut. Kiedy on odpowiedział, kiedy nastąpił trwały kontakt, uderzył go sztyletem.
Krew spłynęła na Wzorzec, niszcząc jego część, tak jak przed chwilą moja.
Zamilkł na okres kilku głębokich oddechów.
- To pachnie rytuałem.
- Przeklęte rytuały! Niech diabli wezmą je wszystkie! Jedno z nich umrze, Corwinie. Zabiję go... albo ją.
- Nadal nie...
- Jestem głupcem - oświadczył. - Powinienem dostrzec to od razu. Patrz! Patrz uważnie!
Podstawił mi pod nos przebity Atut. Patrzyłem. I wciąż nic nie widziałem.
- A teraz spójrz na mnie! Przyjrzyj się!
Spojrzałem. A potem znowu na kartę. Pojąłem, o co mu chodzi.
- Byłem dla niego nikim, jedynie szeptem życia w ciemności. Ale oni wykorzystali mojego syna - rzekł. - To musi
być portret Martina.
Rozdział 02
Stojąc tam, obok przełamanego Wzorca, studiując portret człowieka, który mógł, ale nie musiał, być synem
Randoma, mógł, ale nie musiał zginąć od ciosu zadanego z punktu wewnątrz Wzorca, cofnąłem się w myślach daleko, by
błyskawicznie odtworzyć wydarzenia, które doprowadziły mnie do tego miejsca niezwykłych objawień. Poznałem ostatnio
tak wiele spraw, że wypadki kilku minionych lat zdawały się tworzyć niemal inną historię niż wtedy, gdy je przeżywałem.
Teraz nowa hipoteza i kilka implikowanych przez nią teorii po raz kolejny zmieniły perspektywę.
Kiedy przebudziłem się w Greenwood, prywatnej klinice na przedmieściach Nowego Jorku, nie pamiętałem nawet
własnego imienia. Spędziłem tam dwa absolutnie puste tygodnie po wypadku. Dopiero niedawno uzyskałem informację, że
wypadek został zaaranżowany przez mojego brata, Bleysa, natychmiast po mojej ucieczce ze szpitala dla psychicznie
chorych w Albany. Tę historię opowiedział mi mój drugi brat, Brand, który, posługując się sfałszowanym oświadczeniem
4 / 53
Zelazny Roger - Ręka Oberona - tom 4
psychiatry, sam wpakował mnie do kliniki Portera. W szpitalu poddano mnie terapii elektrowstrząsowej, której efekty były
dość niejednoznaczne, ale prawdopodobnie przywróciły część wspomnień. Najwyraźniej przeraziło to Bleysa tak bardzo,
że kiedy uciekłem, spróbował zamachu: przestrzelił mi opony, kiedy wjechałem w zakręt powyżej jeziora. Bez wątpienia
poniósłbym śmierć, gdyby Brand nie obserwował Bleysa i nie postanowił bronić swojej polisy ubezpieczeniowej, czyli
mnie. Powiedział, że zawiadomił policję, wyciągnął mnie z jeziora i udzielał pierwszej pomocy do chwili, gdy zjawiły się
gliny. Wkrótce potem schwytali go dawni wspólnicy - Bleys i nasza siostra, Fiona - by uwięzić w strzeżonej wieży w
dalekim obszarze Cienia.
Istniały dwie grupy, które spiskowały i intrygowały w celu zdobycia tronu. Następowały sobie na pięty i używały
wszystkiego, co tylko nadawało się do użycia na odległość. Nasz brat Eryk, wspierany przez Juliana i Caine'a, szykował się
do przejęcia tronu, od dawna pustego z powodu nie wyjaśnionej nieobecności naszego ojca, Oberona. to znaczy: nie
wyjaśnionej dla Eryka, Juliana i Caine'a. Druga grupa, złożona z Bleysa, Fiony i - początkowo - Branda, znała jej powody,
gdyż sama była odpowiedzialna za zniknięcie taty. Zaaranżowali całą sytuację, by otworzyć Bleysowi drogę do korony.
Brand jednak popełnił błąd taktyczny i spróbował pozyskać Caine'a, który z kolei uznał, że lepiej wyjdzie na trzymaniu się
Eryka. W rezultacie Brand znalazł się pod ścisłą obserwacją, choć imiona jego wspólników pozostały nieznane. Mniej
więcej w tym czasie Bleys i Fiona postanowili wykorzystać przeciw Erykowi tajnych sprzymierzeńców. Brand protestował
w obawie przed potęgą obcych sił, lecz partnerzy odsunęli go od decyzji. Wszyscy byli przeciw niemu. Zdecydował więc,
że może do reszty zakłócić równowagę i wyruszył do cienia - Ziemi, gdzie całe wieki wcześniej Eryk porzucił mnie na
śmierć. Dopiero potem dowiedział się, że nie zginąłem, lecz doznałem całkowitej amnezji, co zadowalało go niemal w
równym stopniu. Poprosił siostrę Florę, by miała na mnie oko, i sądził, że to koniec całej sprawy. Brand wyjaśnił póżniej,
że umieszczenie mnie u Portem było desperacką próbą przywrócenia mi pamięci przed powrotem do Amberu.
Gdy Fiona i Bleys zajmowali się Brandem, Eryk utrzymywał stały kontakt z Florą. To ona zorganizowała przejazd
do Greenwood ze szpitala, gdzie umieściła mnie policja. Udzieliła lekarzom instrukcji, by utrzymywali mnie pod wpływem
narkotyków. Eryk tymczasem szykował wszystko do swojej koronacji w Amberze. Wkrótce potem idylliczny żywot
naszego brata Randoma w Texorami uległ nagłemu zakłóceniu, gdy Brand przesłał mu wiadomość poza normalnymi
kanałami komunikacyjnymi rodziny, czyli Atutami. Prosił o pomoc. Kiedy szczęśliwie nie uczestniczący w walce o władzę
Random zajął się sprawą, ja zdołałem opuścić Greenwood, choć nadał właściwie bez wspomnień. Wydobywszy od
przerażonego dyrektora kliniki adres Flory, udałem się do jej mieszkania w Westchester, wykonałem kilka artystycznych
bluffów i wprowadziłem się jako przyjaciel domu. Random miał mniej szczęścia w swojej wyprawie ratunkowej. Zabił
wężowego strażnika wieży, ale musiał uciekać przed jej wewnętrznymi dozorcami. Wykorzystał w tym celu miejscowe,
dziwnie mobilne skały. Dozorcy, grupa twardych, nie do końca człekopodobnych facetów, ścigali go poprzez Cień, co jest
wyczynem nieosiągalnym dla większości nie-Amberytów. Random uciekł do cienia-Ziemi, gdzie ja prowadziłem Florę
ścieżkami nieporozumień, usiłując wyjaśnić jakoś swoją sytuację.
Uzyskawszy zapewnienie, że znajdzie się pod moją ochroną, Random przejechał przez cały kontynent wierząc, że
jego prześladowcy właśnie mnie służą. Gdy pomogłem ich zlikwidować, był zaskoczony, lecz nie chciał omawiać tej
sprawy w chwili, gdy planowałem jakiś własny ruch w stronę tronu. Co więcej, łatwo dał się przekonać, by doprowadzić
mnie poprzez Cień do Amberu.
Podróż była pod pewnymi względami dobroczynna, choć pod innymi o wiele mniej satysfakcjonująca. Gdy
wyjawiłem w końcu rzeczywisty obraz sprawy, Random wraz z naszą spotkaną po drodze siostrą Deirdre doprowadzili
mnie do lustrzanego odbicia Amberu, miasta Rebma pod powierzchnią morza. Tam przeszedłem obraz Wzorca i
odzyskałem wspomnienia, przy okazji rozwiązując problem, czy jestem prawdziwym Corwinem czy tylko jednym z jego
cieni. Wykorzystując moc Wzorca dokonałem natychmiastowego przeskoku z Rebmy do domu, do Amberu. Po stoczeniu
nie rozstrzygniętego pojedynku z Erykiem uciekłem przez Atut w ramiona mojego ukochanego brata i niedoszłego zabójcy,
Bleysa.
Razem z Bleysem dokonaliśmy szturmu na Amber, źle rozegrany, doprowadził do klęski. Bleys zniknął w
końcowym starciu, w okolicznościach, które powinny okazać się tragiczne, ale - kiedy dowiedziałem się więcej na ten
temat - zapewne takimi nie były. Ja pozostałem jako jeniec Eryka i przymusowy gość podczas ceremonii koronacji, po
której brat kazał mnie oślepić i uwięzić. Kilka lat w lochach Amberu doprowadziło do regeneracji źrenic, wprost
proporcjonalnie do pogorszenia stanu umysłu. Jedynie przypadkowe spotkanie dawnego doradcy taty, Dworkina, jeszcze
bardziej szalonego, ukazało mi drogę ucieczki.
Potem wracałem do zdrowia. Postanowiłem, że będę bardziej rozważny, gdy następnym razem wyruszę przeciw
Erykowi.
Powędrowałem przez Cień do krainy, gdzie kiedyś rządziłem - do Avalonu. Zamierzałem zdobyć tam substancję, o
której wiedziałem jako jedyny spośród Amberytów - środek chemiczny unikalny ze względu na wybuchowość, którą
zyskiwał w Amberze.
Przejeżdżając po drodze przez krainę Lorraine, spotkałem mojego dawnego, wygnanego z Avalonu generała,
Ganelona, a w każdym razie kogoś bardzo podobnego. Zostałem tam z powodu rannego rycerza, dziewczyny i pewnego
groźnego zjawiska, dziwnie przypominającego coś, co występowało w pobliżu samego Amberu. Był to rosnący czarny
krąg, związany jakoś z czarną drogą, z której korzystali nasi wrogowie. Czułem się za nią w pewnym stopniu
odpowiedzialny, a to ze względu na klątwę, jaką rzuciłem podczas zabiegu oślepiania. Wygrałem bitwę, straciłem
dziewczynę i ruszyłem do Avalonu z Ganelonem.
Avalon, do którego dotarliśmy, był - jak się szybko przekonałem - pod ochroną mojego brata Benedykta, który
miał własne problemy z sytuacją pokrewną zapewne czarnemu kręgowi/czarnej drodze. W decydującej bitwie Benedykt
stracił prawą rękę, ale zwyciężył piekielne amazonki. Doradził, bym zachował czyste intencje wobec Eryka i Amberu, po
czym udzielił nam gościny w swej posiadłości. Sam pozostał jeszcze przez kilka dni na polu bitwy. To w jego domu
poznałem Darę.
Dara twierdziła, że jest prawnuczką Benedykta, który ukrywa jej istnienie przed rodziną. Wyciągnęła ze mnie
możliwie dużo wiadomości o Amberze, Wzorcu, Atutach i naszej zdolności chodzenia przez Cień. Była również
znakomitym szermierzem. Przeżyłiśmy ulotny romans, zaraz po moim powrocie z piekielnego rajdu do miejsca, skąd
przywiozłem odpowiednią ilość surowych diamentów, by zapłacić za środki niezbędne mi w ataku na Amber. Następnego
dnia zabraliśmy z Ganelonem zapas chemikaliów i odjechaliśmy do cienia-Ziemi, gdzie spędziłem swoje wygnanie. Tam
zamierzałem zdobyć broń automatyczną i specjalną amunicję, wyprodukowaną według moich wskazówek.
5 / 53
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl