Zelazny Roger-Amber 6-Atuty zguby, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zelazny Roger – Atuty zguby
Zelazny Roger - Atuty Zguby
Rozdział pierwszy
To paskudne uczucie, kiedy czekasz, aż ktoś spróbuje cię zabić. Ale był 30 kwietnia, więc musiało się to zdarzyć,
jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz, ale teraz wiedziałem przynajmniej, że muszę się pilnować. Przedtem
byłem zbyt zajęty, żeby coś z tym zrobić. Teraz jednak skończyłem pracę, zostałem już tylko z tego powodu. Czułem, że
zanim odjadę, powinienem wyjaśnić tę sprawę.
Wstałem z łóżka, wpadłem do łazienki, wziąłem prysznic, umyłem zęby i tak dalej. Znów zapuściłem brodę, więc
nie musiałem się golić. Nie trzęsły mną dziwne lęki, jak dawniejszego 30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem się z
bólem głowy i złym przeczuciem; otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie
paliły się. Nie. Dzisiejszy dzień nie przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed świtem zbudził mnie
lekki zapach dymu. To paliło się moje mieszkanie. Mimo to trzymałem się z daleka od wszystkich lamp na wypadek,
gdyby żarówki napełniono czymś łatwopalnym, i raczej pstrykałem w przełączniki niż je naciskałem. Nie zdarzyło się nic
niezwykłego.
Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, z włącznikiem czasowym. Dziś
jednak nie miałem ochoty na kawę, której parzenia nie widziałem. Postawiłem dzbanek i czekając, aż będzie gotowa,
sprawdziłem bagaż. Wszystko, co miałem tu cennego, leżało teraz w dwóch średniej wielkości skrzynkach: ubrania,
książki, obrazy, kilka instrumentów, kilka pamiątek i tym podobne drobiazgi. Zamknąłem wieka. Czysta koszula, bluza,
dobra książka i plik czeków podróżnych trafiły do plecaka. Wychodząc oddam klucz dozorcy, żeby mógł wpuścić facetów
od przeprowadzki. Wyniosą skrzynki do magazynu.
Dziś rano nie będzie przebieżki.
Popijając kawę, przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem się przy każdym z nich, by rzucić okiem na
ulice w dole i budynki naprzeciwko (w zeszłym roku był to ktoś z karabinem). Myślałem o pierwszym przypadku, siedem
lat temu. Szedłem sobie chodnikiem w piękny, wiosenny poranek, kiedy nadjeżdżająca ciężarówka zjechała nagle w bok i
niewiele brakowało, by połączyła mnie na stałe z fragmentem muru. Zdążyłem odskoczyć i upaść. Kierowca nie odzyskał
już przytomności. Wyglądało to na jeden z tych nie wyjaśnionych wypadków, które czasem wdzierają się w nasze życie.
Jednak rok później, co do dnia, późnym wieczorem wracałem do domu od mojej przyjaciółki. Napadli mnie trzej
ludzie, jeden z nożem, dwaj z kawałkami rurek. Nie okazali nawet tyle grzeczności, by najpierw poprosić o portfel.
Zostawiłem szczątki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy zastanawiałem się nad tym po drodze,
nie skojarzyłem, że to przecież rocznica wypadku samochodowego. Pomyślałem o tym dopiero następnego dnia, ale nawet
wtedy uznałem, że to tylko dziwny zbieg okoliczności. Sprawa paczki z bombą, która zniszczyła połowę sąsiedniego
mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia, czy statystyczna natura rzeczywistości nie jest przypadkiem nieco
nadwerężona w moim otoczeniu i o tej porze roku. Wydarzenia kolejnych lat zmieniły podejrzenia w pewność.
Kogoś bawiły doroczne próby zamordowania mnie.
Po prostu. Kiedy zamach się nie udawał, miałem roczną przerwę przed kolejnym podejściem. Lecz w tym roku ja
także miałem chęć się pobawić.
Najbardziej martwił mnie fakt, że on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny na miejscu zamachu. Wolał się
raczej posługiwać różnymi sztuczkami, urządzeniami czy podstawionymi ludźmi. Będę określał tę osobę symbolem S (co
w mojej prywatnej kosmologii oznacza czasem "spryciarza", a czasem "skurwiela"), ponieważ X jest zbyt często
wykorzystywane. A nie mam ochoty na kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.
Wypłukałem filiżankę i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak i wyszedłem. Pana Mulligana nie
było w domu, a może spał, więc wrzuciłem mu klucz do skrzynki na listy i ruszyłem na śniadanie do pobliskiego baru.
Ruch nie był zbyt duży i wszystkie pojazdy zachowywały się jak należy. Szedłem powoli, rozglądałem się i
nasłuchiwałem. Słońce świeciło jasno i zapowiadał się piękny dzionek. Miałem nadzieję, że szybko załatwię całą sprawę i
będę mógł cieszyć się nim w spokoju.
Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili gdy podszedł kelner, dostrzegłem na ulicy
znajomą postać - był to dawny kumpel z klasy, potem kolega z pracy. Lucas Reynard: metr osiemdziesiąt, rudowłosy,
przystojny mimo - a może dzięki - artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach handlowca, którym był.
Zastukałem w szybę. Zauważył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do środka.
- Merle! Miałem rację - oznajmił. Ścisnął mnie za ramię, usiadł i wyjął mi z rąk kartę. - Nie znalazłem cię w domu
i zgadłem, że pewnie będziesz tutaj.
Zaczął czytać menu.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Jeśli chcą się panowie zastanowić, wrócę za chwilę - powiedział kelner.
- Nie - odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.
- Ponieważ jesteś istotą podległą władzy przyzwyczajeń - stwierdził, odpowiadając na moje pytanie.
- Przyzwyczajeń? Prawie w ogóle tu nie bywam.
- Wiem. Ale bywałeś w chwilach napięcia. Na przykład przed egzaminami. Albo kiedy coś cię dręczyło.
- Hm - mruknąłem. Chyba miał rację, chociaż dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zakręciłem popielniczką z
wytłoczoną głową jednorożca, pomniejszoną wersją witrażu stanowiącego część ścianki działowej przy drzwiach. - Sam
nie wiem czemu - wyznałem po chwili. - Ale dlaczego sądzisz, że coś mnie dręczy?
- Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne lęki, jakie z powodu paru wypadków żywiłeś co do 30 kwietnia.
- Więcej niż paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.
- Więc ciągle w to wierzysz?
- Tak.
Wzruszył ramionami. Zjawił się kelner i nalał nam kawy.
- Niech będzie - zgodził się wreszcie Luke. - Czy dziś masz to już za sobą?
- Nie.
- Szkoda. Mam nadzieję, że nie utrudnia to myślenia.
1 / 59
Zelazny Roger – Atuty zguby
Wypiłem łyk kawy.
- Żaden problem.
- To dobrze. - Westchnął i przeciągnął się. - Posłuchaj, wczoraj wróciłem do miasta...
- Jak się udał wyjazd?
- Ustanowiłem nowy rekord sprzedaży.
- Świetnie.
- W każdym razie... dopiero w pracy dowiedziałem się, że odszedłeś.
- Zwolniłem się mniej więcej miesiąc temu.
- Miller próbował cię złapać. Miałeś rozłączany telefon, więc nie mógł zadzwonić. Zaglądał nawet kilka razy, ale
cię nie zastał.
- Szkoda.
- Chce, żebyś wrócił.
- Zakończyłem tutaj swoje sprawy.
- Czekaj, aż poznasz ofertę. Brady dostaje kopniaka w górę, a ty zostajesz nowym szefem Projektowania.
Dwadzieścia procent podwyżki. To miałem ci od niego przekazać.
Cmoknąłem cicho.
- Szczerze mówiąc, brzmi to całkiem obiecująco. Ale, jak już mówiłem, zakończyłem tutaj swoje sprawy.
- Rozumiem... - oczy mu błysnęły i uśmiechnął się chytrze. - Czyli masz na oku coś lepszego. No dobra. W takim
przypadku mam ci powiedzieć, żebyś go zawiadomił, ile płacą tamci. A on postara się ich przebić.
Pokręciłem głową.
- Widzę, że nie rozumiesz - westchnąłem. - Skończyłem. Kropka. Nie chcę wracać. Dla nikogo już nie będę
pracował. Mam już dość takich zabaw. I mam dość komputerów.
- Ale jesteś naprawdę dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzieś uczyć?
- Nie.
- Do diabła, przecież musisz coś robić! Dostałeś spadek czy co?
- Nie. Zamierzam podróżować. Za długo już siedzę w miejscu.
Jednym haustem wychylił filiżankę kawy. Potem oparł się, splótł dłonie na brzuchu i lekko zmrużył powieki.
Milczał przez chwilę.
- Mówisz, że skończyłeś - stwierdził w końcu. - Masz na myśli swoją pracę i życie tutaj czy może coś jeszcze?
- Nie bardzo rozumiem.
- Często znikałeś, jeszcze w college'u. Nie było cię przez jakiś czas, a potem nagłe zjawiałeś się znowu. I nigdy
nie chciałeś o tym rozmawiać. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś prowadził podwójne życie. Czy twój wyjazd ma z tym coś
wspólnego?
- Nie wiem, o co ci chodzi.
Uśmiechnął się.
- Na pewno wiesz - mruknął. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: - No cóż, powodzenia. We wszystkim.
Wciąż w ruchu, bez chwili spokoju, bawił się kółkiem do kluczy. Piliśmy drugą filiżankę kawy, a on podrzucał i
dzwonił kluczami i wisiorkiem z niebieskim kamieniem.
Wreszcie podano śniadanie i przez chwilę jedliśmy w milczeniu.
- Czy nadał masz "Gwiezdną Strzałę"? - zapytał.
- Nie. Sprzedałem ją zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty, że nie wystarczało czasu na żagle. A nie chciałem, żeby
stała bezczynnie.
Pokiwał głową.
- Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Później także. Przyjemnie byłoby wypłynąć jeszcze raz,
żeby powspominać stare czasy.
- Tak.
- Słuchaj, widziałeś się ostatnio z Julią?
- Nie, odkąd ze sobą zerwaliśmy, nie. Wydaje mi się, że ciągle chodzi z tym facetem. z Rickiem. A ty?
- Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.
- Po co?
Wzruszył ramionami.
- Była z naszej paczki... a ostatnio jakoś się rozchodzimy.
- Co u niej słychać?
- Wciąż nieźle wygląda. Pytała o ciebie. I prosiła, żeby ci to przekazać.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął zaklejoną kopertę. Charakterem Julii było na niej wypisane moje imię.
Rozerwałem i przeczytałem:
Merle.
Nie miałam racji. Wiem, kim jesteś. Grozi ci niebezpieczeństwo. Muszę się z tobą zobaczyć. Mam coś, co będzie
ci potrzebne. To bardzo ważne. Zadzwoń albo przyjdź jak najszybciej.
Ucalowania
Julia
- Dzięki - rzuciłem, chowając list do plecaka.
Wiadomość była zagadkowa i niepokojąca. W najwyższym stopniu. Później się zastanowię, co z tym zrobić.
Nadal lubiłem Julię bardziej, niż chciałem to przyznać, chociaż nie byłem pewien, czy mam ochotę znowu się z nią
spotkać. Ale co miała na myśli pisząe, że wie, kim jestem?
Wypchnąłem ją z pamięci.
Przez chwilę obserwowałem ułicę, piłem kawę i wspominałem, jak to na pierwszym roku w Klubie Szermierczym
poznałem Luke'a. Był zdumiewająco dobry.
- Dalej walczysż? - spytałem.
- Czasami. A ty?
- Rzadko.
2 / 59
Zelazny Roger – Atuty zguby
- W końcu nie ustaliliśmy, który z nas jest lepszy.
- Teraz nie ma już na to czasu - westchnąłem.
Zaśmiał się i kilka razy dżgnął w moją stronę nożem.
- Raczej nie. Kiedy wyjeżdżasz?
- Chyba jutro. Muszę jeszcze załatwić parę dobiazgów. Jak tylko skończę, ruszam.
- Dokąd?
- Tu i tam. Jeszcze się nie zdecydowałem.
- Jeteś wariat.
- Możliwe. Kiedyś nazywali to Wanderjahr. Straciłem swój i teraz zamierzam to nadrobić.
- Szczerze mówiąc, podoba mi się ten pomysł. Może sam powinienem kiedyś spróbować czegoś takiego.
- Może. Ale zdawało mi się, że swój wykorzystałeś w ratach.
- Nie rozumiem.
- Nie byłem jedynym, który często wyjeżdżał.
- Ach, to. - Machnął lekceważąco ręką. - To było w interesach, nie dla przyjemności. Musiałem załatwiać pewne
sprawy, żeby spłacić rachunki. Odwiedzisz rodzinę?
Dziwne pytanie. Do tej pory żaden z nas nie mówił o rodzicach, chyba że bardzo ogólnie.
- Raczej nie - odparłem. - A jak twoi staruszkowie?
Spojrzał mi w oczy, a jego chroniczny uśmiech stał się nieco szerszy.
- Trudno powiedzieć - wyznał. - Rzadko się kontaktujemy.
Też się uśmiechnąłem.
- Znam to uczucie.
Skończyliśmy jedzenie, wypiliśmy kawę.
- Czyli nie chcesz pogadać z Millerem? - upewnił się.
- Nie.
Wzruszył ramionami. Kelner przyniósł rachunek, a Luke schował go do kieszeni.
- Ja stawiam. W końcu to ja pracuję.
- Dzięki. Może zdążymy jeszcze zjeść razem kolację. Gdzie się zatrzymałeś?
- Zaczekaj. - Sięgnął do kieszonki koszuli, rzucił mi pudełko zapałek. - Tutaj. Motel New Line.
- Wpadnę koło szóstej.
- W porządku.
Wstał. Rozstaliśmy się na ulicy.
- Na razie - rzucił.
- Cześć.
Do widzenia, Luke Raynard. Niezwykły człowiek. Znaliśmy się już prawie osiem lat. Zaliczyliśmy parę niezłych
imprez. Współzawodniczyliśmy w kilku dyscyplinach sportu. Biegaliśmy razem prawie codziennie.
Obaj byliśmy w drużynie lekkoatletycznej. Czasami spotykaliśmy się z tymi samymi dziewczynami. Zastanawiał
mnie: silny, inteligentny i tak zamknięty w sobie jak ja. Łączyły nas jakieś więzy, których w pełni nie rozumiałem.
Wróciłem na parking pod moim blokiem. Zanim wrzuciłem do samochodu plecak i uruchomiłem silnik, zajrzałem
pod maskę i podwozie. Jechałem wolno, oglądając wszystko, co osiem lat temu było nowe i świeże. Teraz się żegnałem.
Przez ostatni tydzień robiłem to samo ze wszystkimi ludźmi, którzy cokołwiek dla mnie znaczyli. Oprócz Julii.
To akurat wolałbym odłożyć na kiedy indziej. Ale nie miałem już czasu. Teraz albo wcale, a moja ciekawość
została rozbudzona. Skręciłem w kompleks handlowy i znalazłem budkę telefoniczną, ale nikt nie odpowiadał, kiedy
wykręciłem numer Julii. Mogła znowu pracować na dziennej zmianie, ale mogła też brać prysznic albo wyjść na zakupy.
Postanowiłem pojechać do niej i sprawdzić. Mieszkała niedaleko. I cokolwiek dla mnie miała, odebranie tego będzie
dobrym pretekstem, by zobaczyć się z nią po raz ostatni.
Przez kilka minut krążyłem po okołicy, zanim znalazłem miejsce, gdzie mogłem zaparkować. Zamknąłem wóz,
cofnąłem się na róg i skręciłem w prawo. Dzień był trochę cieplejszy. Gdzieś niedaleko szczekały psy.
Dotarłem do wielkiego, wiktoriańskiego domu, przerobionego na blok mieszkalny. Od frontu nie było widać okien
Julii. Mieszkała na najwyższym piętrze od podwórza. Idąc chodnikiem, bezskutecznie starałem się odpędzić wspomnienia.
Powracały obrazy naszej znajomości, a wraz z nimi cała masa przeróżnych uczuć.
Przystanąłem. Głupio postąpiłem, przychodząc tutaj. Po co? Coś, o czym nawet nie wiedziałem? A jednak... Do
diabła. Chciałem jeszcze raz ją zobaczyć. Nie cofnę się teraz. Wszedłem na schodki, minąłem ganek.
Drzwi były uchylone, więc wszedłem.
Ten sam hall. Ten sam wymęczony fiołek z zakurzonymi liśćmi w doniczce na komodzie przed lustrem w
złoconych ramach - lustrem, które tyle razy odbijało nasz nieco zniekształcony uścisk. Gdy przechodziłem, moja twarz
zafalowała.
Wspiąłem się na schody pokryte zielonym chodnikiem. Minąłem krótki korytarzyk, ponure ryciny i wiekowy
stolik, skręciłem i znów wszedłem na schody. W połowie drogi usłyszałem z góry jakieś drapanie i odgłos, jak gdyby
butelka czy wazon potoczyły się po parkiecie.
Potem znów cisza, tylko lekki podmuch wiatru pod okapem. Poczułem niepokój i przyspieszyłem kroku.
Zatrzymałem się u szczytu schodów; nic nie budziło podejrzeń, ale kiedy odetchnąłem, zauważyłem jakiś dziwny
zapach. Nie mogłem go zidentyfikować... pot, pleśń, może wilgotna ziemia... z pewnością coś organicznego.
Stanąłem przed drzwiami Julii i odczekałem chwilę. Zapach był tu silniejszy, ale niczego więcej nie usłyszałem.
Zastukałem lekko w ciemne drewno. Przez moment miałem wrażenie, że coś wewnątrz się poruszyło... ale tylko przez
moment. Zapukałem znowu.
- Julio?! - zawołałem. - To ja, Merle.
Nic. Zapukałem mocniej.
Coś spadło z trzaskiem. Pociągnąłem za klamkę.
Zamknięte.
Nacisnąłem, szarpnąłem i wyrwałem klamkę, płytę i cały mechanizm zamka. Natychmiast przesunąłem się w
lewo, poza brzeg drzwi i framugę. Wysunąłem lewą rękę i delikatnie pchnąłem czubkami palców.
3 / 59
Zelazny Roger – Atuty zguby
Drzwi uchyliły się o kilkanaście centymetrów i znieruchomiały. Nie doszły mnie żadne nowe dżwięki i nie
zobaczyłem nic prócz pasa ściany i podłogi, z kawałkiem akwareli, czerwonej sofy i zielonego dywanu. Pchnąłem drzwi
kawałek dalej. Więcej tego samego. A zapach był silniejszy.
Przesunąłem się o krok w prawo i pchnąłem znowu.
Nicnicnicnic...
Szybko cofnąłem ramię, gdy pojawiła się w polu widzenia. Leżała na podłodze. We krwi...
Krew była na podłodze, na dywanie, krwawe strzępy leżały w kącie po lewej stronie. Poprzewracane meble,
porozdzierane poduszki...
Powstrzymałem się, by nie podbiec. Wolno zrobiłem krok, potem następny. Wytężyłem zmysły. W pokoju nie było
niczego/nikogo innego.
Frakir zacisnęła mi się wokół nadgarstka. Powinienem wtedy coś powiedzieć, ale myślałem o czym innym.
Podszedłem i klęknąłem przy niej. Było mi niedobrze. Zza drzwi nie widziałem, że brakuje jej połowy twarzy i
prawego ramienia. Nie oddychała, nie wyczułem pulsu w tętnicy szyjnej. Miała na sobie pokrwawiony i porwany
brzoskwiniowy szlafrok. Na szyi niebieski wisior.
Kałuża krwi, która ściekła z dywanu na parkiet, była rozsmarowana i rozdeptana. Ale ślady nie należały do
człowieka: zostawiły je wielkie, podłużne, trójpalczaste łapy z poduszeczkami i pazurami.
Podmuch, z którego tylko podświadomie zdawałem sobie sprawę, dochodzący z otwartych drzwi sypialni za
moimi plecami, zelżał nagle, a zapach uległ wzmocnieniu.
Znowu poczułem pulsowanie na przedramieniu. Nie dobiegał najlżejszy dżwięk. Był absolutnie cichy, ale
wiedziałem, że jest.
Odwracając się, zmieniłem moją klęczącą pozycję w przysiad... I zobaczyłem paszczę pełną wielkich zębów i
krwawe wargi wokół nich. Obramowywały pysk należący do parusetkilowego psiopodobnego stwora pokrytego szorstką,
przypominającą pleśń żółtą sierścią. Uszy miał jak narośle grzyba, żółtopomarańczowe oczy rozwarte szeroko i wściekłe.
Nie żywiłem wątpliwości co do jego intencji. Rzuciłem klamką, którą nieświadomie ściskałem w ręku. Bez
widocznego efektu odbiła się od kostnego wału nad lewym okiem. Wciąż bezgłośny, stwór skoczył na mnie. Nie miałem
nawet czasu, by rzucić choć słowo Frakir...
Ludzie pracujący w rzeźniach wiedzą, że na czole zwierzęcia jest punkt, który znajduje się prowadząc linię od
prawego ucha do lewego oka i lewego ucha do prawego oka. Zabójczy cios wymierza się trzy, może cztery centymetry
powyżej przecięcia tych linii. Wuj mnie tego nauczył. Nie pracował w rzeżni, ale wiedział, jak się zabija różne stworzenia.
Kiedy stwór skoczył, przesunąłem się do przodu i w bok, i wymierzyłem potężne uderzenie w ten śmiertelny
punkt. Zwierz był jednak szybszy, niż przypuszczałem. Kiedy trafiła go moja pięść, już mnie mijał.
Mięśnie szyi pomogły mu zamortyzować siłę ciosu.
Po raz pierwszy wydał jednak z siebie jakiś głos - szczeknął. Potrząsnął głową, odwrócił się błyskawicznie i natarł
znowu. Zawarczał głucho, głęboko, i wyskoczył w górę. Wiedziałem, że tym razem nie zdołam się odsunąć.
Wujek nauczył mnie także, jak chwycić psa za skórę po bokach szyi, pod pyskiem. Jeśli pies jest duży, trzeba
złapać mocno i trafić właściwie. W tej chwili nie miałem prawie wyboru. Gdybym spróbował kopnąć i chybił, pewnie
odgryzłby mi stopę.
Wyciągnąłem ręce w górę przed siebie, i pochyliłem się. Wiedziałem, że jest cięższy ode mnie, i musiałem jakoś
wyhamować jego rozpęd.
Wyobrażałem już sobie, jak tracę palce albo dłoń, ale jakoś sięgnąłem pod szczękę, złapałem i ścisnąłem. Ręce
trzymałem wyprostowane, mocniej pochyliłem się do przodu. Zaskoczyła mnie siła zderzenia, ale zdołałem jakoś je
zamortyzować.
Kiedy słuchałem warkotu i patrzyłem w ociekający pysk, rozwarty o trzydzieści centymetrów od mojej twarzy,
pojąłem, że nie zaplanowałem, co dalej. Walcząc z psem, mógłbym walnąć jego głową o coś twardego a poręcznego, gdyż
tętnice przebiegają zbyt głęboko, by wystarczyło samo duszenie. Ale ten stwór był silny i czułem już, że od jego
szamotania słabnie mój chwyt.
Nie dopuszczałem do siebie tych zębów, równocześnie odpychając go w górę. Przy okazji pojąłem, że kiedy stanie
w pionie, będzie wyższy ode mnie. Mógłbym próbować kopnięcia w miękkie podbrzusze, ale pewnie straciłbym
równowagę i puścił go przy okazji. A potem moje krocze byłoby odsłonięte dla jego zębów.
Wyrwał mi się z lewej ręki. Musiałem więc użyć prawej albo ją stracić. Odepchnąłem go jak najmocniej i
odstąpiłem. Szukałem broni, jakiejkolwiek broni, ale nie dostrzegłem tu niczego, co by się nadawało.
Skoczył znowu, celując w moją krtań. Zaatakował zbyt szybko i był za wysoko, żebym zdołał kopnąć go w głowę.
I nie mogłem zejść mu z drogi.
Przednie łapy znalazły się na poziomie mojego brzucha. Z nadzieją, że wujek nie mylił się także w tej kwestii,
chwyciłem je i z całej siły szarpnąłem w tył i do wewnątrz.
Przyklęknąłem, unikając wielkich zębów, osłaniając gardło opuszczoną brodą i odsuwając głowę. Trzasnęła kość,
a on natychmiast sięgnął paszczą do moich rąk. Wtedy jednak już wstawałem, odpychając go do przodu i w górę.
Wylądował na grzbiecie, przekręcił się i niemal odzyskał równowagę. Lecz kiedy łapy uderzyły o podłogę, wydał
dziwny dźwięk pomiędzy skomleniem a warkotem i padł do przodu.
Chciałem spróbować kolejnego ciosu w czaszkę, ale poderwał się szybciej, niż sądziłem, że potrafi. Od razu
podniósł prawą przednią łapę i stanął na trzech. Warczał, wpatrywał się we mnie, a ślina ściekała mu z dolnęj wargi.
Przesunąłem się nieco w lewo i pochyliłem, a ponieważ od czasu do czasu stać mnie na jakąś oryginalną myśl, przyjąłem
pozycję, której nikt mnie nie uczył.
Atakował odrobinę wolniej. Gdybym zaryzykował, może trafiłbym w czaszkę. Nie wiem, ponieważ nie
próbowałem. Znowu chwyciłem go za szyję i tym razem był to znajomy teren. Nie zdoła odskoczyć w ciągu tej sekundy,
jakiej potrzebowałem. Nie hamując jego rozpędu, skręciłem ciało, przykucnąłem, pchnąłem i pociągnąłem, zmieniając mu
lekko trajektorię.
Obrócił się w powietrzu i trafił grzbietem w okno.
Z trzaskiem i hukiem przeleciał na zewnątrz, zabierając większą część ramy, firankę i pręt, na którym wisiała.
Słyszałem, jak dwa piętra niżej uderza o ziemię. Kiedy wyjrzałem, dostrzegłem, że drgnął jeszcze kilka razy i
znieruchomiał na betonowym patio, gdzie często nocą wychodziliśmy z Julią na piwo.
4 / 59
Zelazny Roger – Atuty zguby
Wróciłem do niej i ująłem jej dłoń. Powoli uświadamiałem sobie własną wściekłość. Ktoś musiał za tym stać.
Czyżby znowu S? Może to tegoroczny prezent na 30 kwietnia? Miałem przeczucie, że tak. I miałem też ochotę zrobić z S
to samo, co z tym potworem, który dokonał mordu. Musi być jakiś powód. Powinienem szukać jakiejś wskazówki.
Wstałem, poszedłem do sypialni, wziąłem koc i nakryłem ciało. Odruchowo starłem z klamki odciski moich
palców. Po czym zacząłem przeszukiwać mieszkanie.
Znalazłem je na kominku, między zegarem a stosem książek poświęconych okultyzmowi. Gdy tylko ich
dotknąłem i wyczułem chłód, zrozumiałem, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałem. Musiały być tym czymś, o
czym sądziła, że jest moje i będzie mi potrzebne.
Tyle że nie były moje, choć kiedy je przerzucałem, na jednym poziomie świadomości rozpoznałem je od razu. Na
innym byłem zdumiony. To były karty. Atuty, lecz niepodobne do żadnych, jakie w życiu widziałem.
Nie miała całej talii. Właściwie tylko parę sztuk, i to bardzo dziwnych. Szybko wsunąłem je do kieszeni, gdyż z
ulicy dobiegało już wycie syreny. Później przyjdzie czas na pasjansa.
Pędem zbiegłem po schodach i wypadłem tylnymi drzwiami. Nie spotkałem nikogo. Fido ciągle leżał tam, gdzie
upadł, a wszystkie psy z sąsiedztwa dyskutowały na jego temat. Przeskakiwałem płoty, deptałem klomby i przebiegałem
podwórza w drodze na boczną uliczkę, gdzie zaparkowałem wóz.
Po kilku minutach, całe kilometry od tego miejsca, próbowałem wytrzeć z pamięci krwawe odciski łap.
Rozdział drugi
Jechałem przed siebie, póki nie znalazłem się w spokojnej, zadrzewionej okolicy. Zatrzymałem samochód,
wysiadłem i ruszyłem piechotą.
Po dłuższej chwili odkryłem niewielki, pusty skwerek.
Usiadłem na ławce, wyjąłem Atuty i zacząłem je przeglądać. Niektóre wydawały się jakby znajome, ale reszta
zupełnie obca. Za długo wpatrywałem się w jeden z nich i miałem wrażenie, że słyszę pieśń syren. Złożyłem je.
Nie potrafiłem zidentyfikować stylu. A wrażenie było wyjątkowo nieprzyjemne.
Przypomniałem sobie historię o światowej sławy toksykologu - omyłkowo połknął on truciznę, na którą nie było
antidotum. Podstawową kwestią, jaka go wtedy interesowała, było pytanie, czy zażył śmiertelną dawkę. Zajrzał do
klasycznej monografii, którą sam napisał wiele lat temu. Według książki dawka była śmiertelna.
Sprawdził w innej, napisanej przez równie znanego specjalistę. Według tej drugiej, połknął tylko połowę ilości
niezbędnej, by zabić kogoś z jego masą ciała. Wtedy usiadł i czekał w nadziei, że się pomylił.
Tak właśnie się czułem, ponieważ jestem swego rodzaju ekspertem. Sądziłem, że znam prace wszystkich, którzy
są zdolni do stworzenia tego typu obiektów. Chwyciłem jedną z kart, budzącą niemal znajome uczucie fascynacji.
Przedstawiała niewielki trawiasty cypel wbity w spokojne jezioro; po prawej błyszczało coś jasnego,
nierozpoznawalnego. Chuchnąłem na obrazek, aż zaszedł mgłą, i puknąłem paznokciem. Zadźwięczał jak szklany
dzwoneczek i ożywił się. Popłynęły mogotliwe cienie, a cała scena przeskoczyła w stronę wieczoru. Przesunąłem nad kartą
dłoń i wszystko znieruchomiało - znowu jezioro, trawy, dzień.
Bardzo daleko. Strumień czasu płynął szybciej w stosunku do mojego obecnego miejsca pobytu. Ciekawe.
Wygrzebałem starą fajkę, którą czasami lubię się pobawić, nabiłem, zapaliłem, pyknąłem i zadumałem się. Karty
działały, czyli nie były jakimiś sprytnymi podróbkami. Wprawdzie nie rozumiałem celu, jakiemu miałyby służyć, ale nie to
martwiło mnie najbardziej.
Dzisiaj był 30 kwietnia i po raz kolejny zagroziła mi śmierć. I nie spotkałem osoby, która igra sobie z moim
życiem. S znowu posłużył się kimś innym. Stwór, z którym walczyłem, nie był zwyczajnym psem. Jeszcze te karty... skąd
Julia je wzięła i dlaczego chciała mi oddać? Karty i pies świadczyły o działaniu potęg, których użycie przekraczało
możliwości zwykłego człowieka.
Przez cały czas sądziłem, że jestem obiektem niepożądanej uwagi jakiegoś obłąkańca, z którym poradzę sobie bez
kłopotu. Wydarzenia dzisiejszego ranka przesunęły problem na wyższy poziom złożoności. A to oznaczało, że mam gdzieś
groźnego wroga.
Zadrżałem. Chciałbym pogadać z Luke'em, poprosić, by odtworzył ich wczorajszą rozmowę; sprawdzić, czy Julia
nie powiedziała czegoś, co mogłoby dać mi wskazówkę. Chciałbym też dokładniej przeszukać jej mieszkanie. To jednak
było wykluczone. Kiedy odjeżdżałem, radiowóz hamował właśnie przed wejściem. Przez jakiś czas nie będę mógł tam
wrócić.
Rick. Był przecież Rick Kinsky, z którym zaczęła się spotykać po naszym rozstaniu. Znałem go z widzenia -
chudy, z wąsikiem, typ mózgowca w okularach z grubymi szkłami i całą resztą. Prowadził księgarnię, którą odwiedziłem
raz czy dwa. Poza tym nic o nim nie wiedziałem. Może on powie mi coś o kartach i w jaki sposób Julia uwikłała się w
sytuację, w wyniku której straciła życie.
Myślałem jeszcze przez chwilę, po czym schowałem karty. Nie miałem zamiaru więcej się nimi bawić. Na razie.
Przede wszystkim potrzebowałem informacji.
Wróciłem do samochodu. A po drodze przypomniałem sobie, że 30 kwietnia jeszcze się nie skończył. Przypuśćmy,
że S nie uznał porannej potyczki za zamach wymierzony bezpośrednio we mnie. W takim przypadku miał mnóstwo czasu
na następną próbę. Żywiłem też niejasne przeczucie, że jeśli podejdę zbyt blisko, S zapomni o datach i skoczy mi do
gardła, gdy tylko nadarzy się okazja. Postanowiłem nie zmniejszać czujności i żyć jak w stanie oblężenia, póki cała sprawa
się nie rozwiąże.
A ku jej rozwiązaniu skieruję wszystkie wysiłki. Spokojne życie wymagało szybkiego zniszczenia przeciwnika.
Zastanawiałem się, czy powinienem szukać pomocy.
A jeśli tak, to czyjej? Moje pochodzenie kryło masę tajemnic, o których nie miałem pojęcia...
Nie, postanowiłem. Jeszcze nie. Muszę spróbować sam wszystko załatwić. Pomijając fakt, że tak właśnie
chciałem, potrzebowałem treningu. Tam, skąd pochodzę, umiejętność załatwiania nieprzyjemnych spraw jest niezbędna.
Jechałem, szukając telefonu i starając się nie myśleć o Julii takiej, jaką widziałem po raz ostatni. Od zachodu
nadpłynęło kilka chmur. Zegarek tykał mi na ręku, tuż obok niewidocznej Frakir. Radio podawało wiadomości,
międzynarodowe i niewesołe.
5 / 59
[ Pobierz całość w formacie PDF ]