Zelazny Roger-Amber 7-Krew Amberu, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Zelazny Roger - Krew Amberu - tom 7
Zelazny Roger
Krew Amberu
Refleksje w kryształowej grocie
Klinga pękła, więc odrzuciłem rękojeść. Broń nie pomagała wobec błękitnego morza ściany, nawet w miejscu,
które uznałem za najcieńsze. U moich stóp leżało kilka drobnych, kamiennych odprysków. Podniosłem je i potarłem. To nie
było wyjście. Jedynym wyjściem jest chyba droga, którą tu wszedłem, a ta została zamknięta.
Wróciłem do swojej kwatery, to znaczy tej części jaskiń, gdzie rzuciłem swój gruby, brązowy śpiwór. Usiadłem na
nim, odkorkowałem butelkę wina i napiłem się. Byłem spocony po kuciu tej ściany.
Frakir poruszyła mi się na przedramieniu, częściowo rozwinęła i wpełzła na dłoń. Skręciła się wokół dwóch
niebieskich kamyków, które wciąż trzymałem, związała je sobą i opadła, kołysząc się jak wahadło. Odstawiłem butelkę i
patrzyłem. Płaszczyzna ruchu była równoległa do tunelu, który teraz nazywałem domem. Frakir huśtała się chyba przez
całą minutę. Potem podciągnęła kamiemie i znieruchomiała na mojej dłoni. Ułożyła je u podstawy serdecznego palca i
wróciła na swą zwykłą, ukrytą pozycję.
Przyglądałem się. Uniosłem migotliwą lampę naftową i obserwowałem kamienie. Ich kolor...
Tak.
Na tle skóry były całkiem podobne do kamienia w pierścieniu Luke'a, który kiedyś odebrałem z New Line Motel.
Przypadek? A może istnieje jakiś związek? Co chciał mi powiedzieć mój dusicielski powróz? I gdzie jeszcze widziałem
taki kamień?
Przy wisiorku na klucze Luke'a. Miał tam niebieski kamień w metalowej oprawie... A gdzie mogłem spotkać
jeszcze jeden?
Groty, w których byłem uwięziony, blokowały działanie Atutów i moją magię Logrusu. Jeśli Luke nosił przy sobie
kamienie z tych ścian, to musiał mieć jakiś szczególny powód. Jakie jeszcze własności mogą mieć?
Przez godzinę próbowałem rozszyfrować ich naturę, lecz były odporne na moje logrusowe sondy. Wreszcie,
zniechęcony, wrzuciłem je do kieszeni, zjadłem trochę chleba z serem i popiłem winem. Potem wstałem i zrobiłem obchód.
Sprawdzałem swoje pułapki.
Tkwiłem tu uwięziony już chyba przez miesiąc. Szukając drogi na wolność, zbadałem wszystkie tunele, korytarze
i sale. Nigdzie nie znalazłem wyjścia. Czasami biegałem jak wariat i rozkrwawiałem sobie kostki o zimne ściany. Kiedy
indziej szedłem powoli, rozglądając się za pęknięciami i szczelinami. Kilka razy próbowałem poruszyć głaz, blokujący
otwór wejściowy. Bezskutecznie.
Był zaklinowany i nie umiałem go podważyć. Wszystko wskazywało na to, że posiedzę tu dłużej.
Moje pułapki...
Nie zmieniły się od ostatniej kontroli. Spadające głazy, które natura z właściwą sobie niedbałością porozrzucała
wokół. Teraz czekały podparte i gotowe, by stoczyć się w dół, gdy tylko ktoś zaczepi o ukryty w mroku sznur, jakim były
obwiązane paki w magazynie.
Ktoś?
Luke, oczywiście. Któż by inny? To on mnie tu uwięził. A jeśli wróci... nie jeśli. Kiedy wróci, pułapki będą
czekały. Przyjdzie uzbrojony. W wysoko położonym otworze wejścia miałby sporą przewagę, gdybym zwyczajnie czekał
na niego w dole. Nic z tego. Nie będzie mnie tam.
Zmuszę go, by po mnie przyszedł... a wtedy...
Lekko zaniepokojony, wróciłem do swojej kwatery. Leżałem z rękami pod głową i rozmyślałem nad swoim
planem. Głazy mogą zabić, a ja nie chciałem zabijać Luke'a. Nie z powodu sentymentu, choć do niedawna uważałem go za
przyjaciela - to znaczy do chwili, kiedy się dowiedziałem, że zabił wujka Caine'a i najwyraźniej zamierzał wykończyć
moich pozostałych krewnych w Amberze. A to dlatego, że Caine zabił ojca Luke'a, wuja Branda - człowieka, którego
pozostali też chętnie by zatłukli. Owszem, Luke - albo Rinaldo, jak mi się przedstawił - był moim kuzynem i miał powody,
by ogłosić rodzinną wendetę. Mimo to polowanie na wszystkich wydało mi się odrobinę przesadzone.
Ale nie dla pokrewieństwa czy sentymentu powinienem zdemontować pułapki. Chciałem go dostać żywego,
ponieważ zbyt wiele było spraw, których nie rozumiałem. A mogłem nigdy już ich nie zrozumieć, gdyby Luke zginął
niczego nie tłumacząc.
Jasra... Atuty Zguby... metoda. dzięki której tak łatwo wytropił mnie w Cieniu... cała historia jego kontaktów z
tym szalonym okultystą Melmanem... wszystko, co wiedział o Julii i jej śmierci...
Zacząłem od początku. Zlikwidowałem pułapki. Nowy plan był prosty i opierał się na czymś, o czym Luke nie
miał chyba pojęcia. Przeniosłem śpiwór na nowe miejsce, do tunelu tuż obok komory, w której stropie zablokowany był
otwór wejścia. Zabrałem też część zapasów. Postanowiłem siedzieć tam możliwie bez przerwy.
Nowa pułapka była całkiem prymitywna: prosta i praktycznie nie do ominięcia. Kiedy ją założyłem, pozostało mi
już tylko czekać. Czekać i wspominać. I planować. Musiałem ostrzec pozostałych. Musiałem postanowić coś w sprawie
Ghostwheela. Powinienem sprawdzić, co wie Meg Devlin. Powinienem... jeszcze wiele rzeczy.
Czekałem. Myślałem o sztormach Clenia, snach, niezwykłych Atutach i Pani z Jeziora. Po długim okresie spokoju,
w ciągu kilku dni moje życie nagle stało się pełne wydarzeń. A potem znowu miesiąc, kiedy nic się nie działo. Na
pocieszenie miałem tylko tyle, że ta linia czasu prawdopodobnie wyprzedzała wszystkie inne, jakie były dla mnie ważne.
Miesiąc tutaj może być tylko dobą w Amberze. Albo jeszcze mniej. Jeśli w miarę szybko zdołam się stąd uwolnić, ślady,
jakimi chciałem podążać, nie zdążą jeszcze wystygnąć.
Później zgasiłem lampę i poszedłem spać. Przez kryształowe soczewki mojego więzienia przenikało dość światła,
jaśniejszego i ciemniejącego na przemian, by odróżnić dzień od nocy. Dopasowałem swój skromny rozkład dnia do tego
rytmu.
Przez kolejne trzy dni po raz drugi przeczytałem dziennik Melmana. Wskaźnik aluzji miał dość wysoki, ale
użytecznych informacji raczy niski. Pod koniec prawie zdołałem siebie przekonać, że Zakapturzony, jak określał swego
gościa i nauczyciela, to prawdopodobnie Luke. Pozostało tylko kilka dziwnych odwołań do obojnactwa. Pod koniec
1 / 65
Zelazny Roger - Krew Amberu - tom 7
natrafiłem na uwagi o złożeniu w ofierze Syna Chaosu. Odnosiły się zapewne do mnie, skoro ktoś wystawił Melmana, żeby
mnie zabił. Lecz jeśli zrobił to Luke - jak wytłumaczyć jego dwuznaczne zachowanie w górach Nowego Meksyku? Kazał
mi zniszczyć Atuty Zguby i przepędził mnie tak, jakby chciał mnie przed czymś uchronić. Poza tym przyznał się do
wcześniejszych zamacbów na moje życie, ale wyparł się tych późniejszych. Po co miałby to robić, gdyby też był za nie
odpowiedzialny? Co jeszcze wiąże się z tą sprawą? I kto? I jak? W łamigłówce brakowało niektórych klocków, miałem
jednak wrażenie, że nie są istotne.
Wystarczy najdrobniejsza informacja, najlżejsze poruszenie wzorca, a wszystko wskoczy na miejsce. Pojawi się
obraz czegoś, co powinienem odgadnąć już dawno.
Mogłem się domyślić, że wizyta nastąpi nocą. Mogłem, ale się nie domyśliłem. Gdybym na to wpadł, zmieniłbym
cykl snu czuwania i byłbym rozbudzony i czujny. Choć byłem prawie pewien swojej pułapki, w naprawdę poważnych
sprawach liczy się każda drobna przewaga.
Spałem głęboko, a zgrzyt kamieni wydawał się bardzo odległy. Poruszyłem się lekko, gdy dżwięk trwał ciągle, ale
dopiero po kilku sekundach zaskoczyły właściwe obwody i zrozumiałem, co to znaczy. Usiadłem, wciąż jeszcze zaspany,
potem przykucnąłem pod najbliższą wejścia ścianą komory. Rozcierałem oczy, przygładzałem włosy i na odpływającym
brzegu snu szukałem zagubionej czujności.
Pierwsze odgłosy towarzyszyły zapewne usuwaniu klinów, co najwyraźniej wymagało przechylania czy
podważania głazu. Dźwięki trwały nadal, stłumione, pozbawione echa... zewnętrzne.
Zaryzykowałem rzut oka do komory. Nie zauważyłem otwartego przejścia, ukazującego gwiazdy. Odgłosy
kołysania ustąpiły przeciągłemu chrzęstowi i zgrzytaniu. Przez półprzejrzysty strop jaskini widziałem kulę światła w
rozmytej aureoli. Pewnie latarnia. Jak na pochodnię świeciła zbyt równo. W tych okolicznościach pochodnia byłaby
niepraktyczna.
Pojawił się sierp nieba z dwoma gwiazdami w pobliżu dolnego rogu. Poszerzał się. Usłyszałem głośne sapanie i
stękanie chyba dwóch ludzi.
Poczułem mrowienie palców, gdy dodatkowa porcja adrenaliny wykonała swoją biologiczną sztuczkę z
organizmem. Nie sądziłem, że Luks kogoś przyprowadzi.
Mój głupoodporny plan mógł nie być odporny na taki fakt - co oznaczało, że to ja jestem głupi.
Głaz odsuwał się coraz szybciej. Nie miałcm nawet czasu na przekleństwo. Myśli pędziły szalcńczo, szukając
wyjścia z sytuacji, aż wreszcie zajęły właściwe pozycje.
Przywołałem obraz Logrusu, a on uformował się przede mną. Powstałem, nadal opierając się o ścianę, i zacząłem
poruszać ramionami w zgodzie z pozornie chaotycznymi ruchami dwóch widmowych gałęzi. Dźwięki na górze ucichły,
nim uzyskałem właściwe dostrojenie.
Wejście było odsłonięte. Po chwili ktoś podniósł światło i przysunął je do otworu.
Wkroczyłem do komory i wyciągnąłem ręce. Kiedy pojawili się dwaj mężczyźni, niscy i ciemni, całkowicie
zrezygnowałem z dawnego planu. Obaj trzymali w prawych dłoniach nagie sztylety. Żaden nie był Lukiem.
Sięgnąłem logrusowymi rękawicami i złapałem ich za gardła. Scisnąłem, aź zawiśli w moim uchwycie.
Przycisnąłem jeszcze trochę i puściłem.
Upadli, znikając z pola widzenia, a ja zaczepiłem lśniące linie mocy o krawędź otworu i podciągnąlem się do góry.
Tuż przed wyjściem przystanąłem jeszcze, by zabrać Frakir, owiniętą dookoła po wewnętrznej stronie. To była moja
pułapka. Luke, czy ktokolwiek inny, wchodząc musiałby przejść przez pętlę - pętlę gotową do zaciśnięcia, gdyby
cokolwiek się w niej Poruszyło.
Teraz jednak...
Ogniowa ścieżka biegła zboczem po prawej stronie.
Upuszczona latarnia strzaskała się, a rozlane Paliwo spływało płonącą strugą. Przyduszeni mężczyźni leźeli po
obu stronach. Głaz zamykający wejście spoczywał po lewej, trochę za mną. Zostałem na miejscu, z głową i ramionami na
zewnątrz, podparty na łokciach. Wizerunek Logrusu tańczył mi przed oczami; czułem mrowienie linii mocy, wciąż
połączonych z moimi rękami. Frakir przesuwała się z lewego ramienia na biceps.
Wszystko było niemal zbyt łatwe. Nie mogłem sobie wyobrazić, by Luke powierzyl dwóm opryszkom
przesłuchanie, zabicie czy przeniesienie mnie - na czymkolwiek miała polegać ich misja. Dlatego nie wychodziłem i ze
stosunkowo bezpiecznej pozycji przeszukiwałem wzrokiem okryte zasłoną nocy otoczenie.
Dla odmiany okazałem rozsądek. Gdyż noc tę dzielił ze mną ktoś jeszcze. Było tak ciemno, nawet przy
dogasającej ścieżce ognia, że mój normalny wzrok nie dostarczył mi tej informacji. Kiedy jednak przyzywam Logrus,
układ psychiczny pozwalający mi widzieć jego obraz umożliwia także dostrzeganie innych, niefizycznych zjawisk.
Dlatego odkryłem dziwną konstrukcję pod drzewem po lewej stronie, wśród cieni, gdzie nie zauważyłbym
ludzkiej postaci, przed którą się wznosiła. Był to dość dziwaczny wzorzec, przypominający ten z Amberu; obracał się
wolno jak szprychowe koło, wyciągając czułki przydymionego żółtego światła. Płynęły w moją stronę. A ja patrzylem
zafascynowany i wiedzialem już, co zrobię, gdy nadejdzie właściwa chwila.
Cztery największe macki zbliżały się wolno, badawczo.
Kilka metrów ode mnie zwolniły, zwiotczały trochę i nagle zaatakowały jak kobry. Trzymałem ręce razem, lekko
skrzyżowani, wyciągając logrusowe ramiona. Szerokim gestem rozdzieliłem je teraz, jednocześnie pochylając do przodu.
Uderzyły w żółte czułki, odepchnęły je i obrzuciły z powrotem na wzorzec. Poczułem dziwne mrowienie w
przedramionach. Używając przedłużenia prawej ręki jak miecza, ciąłem we wzorzec niby w tarczę. Usłyszałem krótki,
ostry krzyk, obraz zaszedł mgłą, szybko uderzyłem znowu, wyskoczyłem ze swojej dziury i popędziłem w dół zbocza.
Bolała mnie prawa ręka.
Obraz - czymkolwiek był - zafalował i zniknął.
Tymczasem jednak wyraźniej widziałem opartą o pień drzewa, chyba kobiecą postać. Nie mogłem rozpoznać jej
rysów, gdyż uniosła jakiś niewielki przedmiot i trzymała go teraz na poziomie oczu. Bałem się, że to może broń, więc
uderzyłem logrusowym przedłużeniem w nadziei, że wytrącę jej to z ręki.
Potknąłem się, gdyż nastąpiło odbicie i ze sporą siłą szarpnęło moim ramieniem. Uderzony przedmiot musiał być
potężnym obiektem magicznym. Miałem przynajmniej satysfakcję widząc, że dama także się zachwiała.
Krzyknęła, ale nie wypuściła przedmiotu.
2 / 65
Zelazny Roger - Krew Amberu - tom 7
Po chwili wokół jej sywetki pojawiło się delikatne, wielobarwne lśnienie i wtedy zrozumiałem, co trzyma w ręku i
skąd to szarpnięcie: właśnie skierowałem moc Logrusu przeciw Atutowi. Teraz musiałem ją złapać, choćby po to, żeby się
dowiedzieć, kim jest.
Ale biegnąc ile sił, uświadomiłem sobie, że mogę nie zdążyć. Chyba że...
Zdjąłem Frakir z ramienia i rzuciłem ją wzdluż linii mocy Logrusu, kierując we właściwą stronę i w locie wydając
instrukcje.
Z bliższej odległości i dzięki lekkiej tęczowej poświacie, jaka teraz ją spowijała, mogłem wreszcie zobaczyć twarz
obcej damy. To była Jasra; to jej ukąszenie w mieszkaniu Melmana niemal mnie zabiło. Za chwilę zniknie, a wraz z nią
szansa uzyskania pewnych odpowiedzi, od których może zależeć moje życie.
- Jasra! - krzyknąłem, by ją zdekoncentrować.
Nie udało mi się. Za to Frakir tak. Mój powróz dusiciela zapłonął teraz srebrzyście i oplótł jej szyję, a wolny
koniec owinął się wokół gałęzi zwisającej w pobliżu, na lewo od Jasry.
Zaczęła zanikać. Wyraźnie nie zdawala sobie sprawy, że jest już za późno. Nie mogła się wyatutować nie tracąc
przy tym głowy. Przekonała się szybko. Usłyszałem chrapliwy jęk i Jasra powrócila, okrzepła, straciła poświatę. Rzuciła
Atut i sięgnęła do sznura zaciśniętego na szyi.
Podszedłem i polożyłem dłoń na Frakir, która odwinęła się z gałęzi i oplotła mi nadgarstek.
- Dobry wieczór, Jasro. - Szarpnąłem ją do tyłu. - Spróbuj tylko tego jadowitego kąsania, a będziesz potrzebowała
gorsetu szyjnego. Rozumiesz?
Bezskutecznie próbowała coś powiedzieć. Kiwnęła głową.
- Poluzuję trochę powróz, żebyś mogła odpowiadać na moje pytania.
Frakir zwolniła uścisk na jej gardłe, Jasra zaczęła kaszleć i obrzuciła mnie spojrzeniem, które mogłoby piasek
zmienić w szkło. Jej magiczna konstrukcja rozwiała się zupełnie, pozwoliłem więc, by Logrus zniknął także.
- Dlaczego mnie prześladujesz? - spytałem. - Kim dla ciebie jestem?
- Synem piekieł - warknęła i próbowała splunąć, ale chyba miała zbyt sucho w ustach.
Szarpnąłem lekko Frakir i zakaszlała znowu.
- Odpowiedż nieprawidłowa - stwierdziłem. - Próbuj dalej.
Ale wtedy uśmiechnęła się lekko, przenosząc wzrok gdzieś poza moje plecy. Napiąłem Frakir i zaryzykowałem
spojrzenie przez ramię. Z tylu, nieco z prawej, powietrze zaczynalo migotać, co było oczywistym znakiem, że ktoś
zamierza się tu przeatutować.
Nie byłem gotów, by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem. Wsunąłem wolną rękę do kieszeni i wyjąłem kilka
wlasnych Atutów. Na wierzchu leżała karta Flory.
Może być.
Sięgnąlem do niej myślą przez słaby blask, poza twarz na karcie. Odebrałem jej rozproszoną uwagę, i zaraz potem
nagłą czujność.
W reszcie...
Tak?
- Przeciągnij mnie! Szybko! - powiedziałem.
Czy to poważna sprawa?
- Lepiej nie pytaj.
No... Dobrze. Przechodź.
Dostrzegłem wizję Flory w łóżku. Była coraz wyraźniejsza. Wyciągnęła rękę.
Chwyciłem ją. Zrobiłem krok do przodu i równocześnie usłyszałem głos Luke'a.
- Stój! - zawołał.
Szedłem dalej ciągnąc za sobą Jasrę. Próbowała się wyrwać i udało jej się mnie zatrzymać, gdy zahaczyłem nogą
o brzeg łóżka. Dopiero wtedy zauważyłem ciemnowłosego brodatego mężczyznę, który z drugiej strony posłania
wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Kto...? Co...? - zaczął, gdy uśmiechnąłem się przepraszająco i odzyskałem równowagę.
Za moim więźniem pojawił się zamglony obraz Luke'a.
Wyciągnął rękę i chwycił Jasrę za ramię, odciągając ją ode mnie. Zachrypiała, gdy szarpnięcie mocniej zacisnęło
Frakir na jej szyi.
Niech to diabli! Co teraz? Flora zerwała się nagle z wykrzywioną twarzą. Pachnąca lawendą kołdra opadła, a
Flora z zadziwiającą prędkością wyprowadziła cios.
- Ty dziwko! - krzyknęła. - Pamiętasz mnie?
Pięć trafiła w szczękę Jasry, a ja ledwie zdążyłem uwolnić Frakir, by nie zostać przeciągnięty z powrotem, w
stęsknione ramiona Luke'a.
Oboje zniknęli, potem zgasła poświata.
Ciemnowłosy facet wygramolił się tymczasem z łóżka i właśnie chwytał różne elementy odzieży. Kiedy znalazł
już wszystkie, nie marnował czasu na ubieranie, lecz trzymając je oburącz wycofał się do drzwi.
- Ron! Co robisz? - zapytała Flora.
- Wychodzę - odpowiedział, otworzy drzwi i przestąpił próg.
- Hej! Zaczekaj!
- Nie ma mowy. - Odpowiedź dobiegła z sąsiedniego pokoju.
- Szlag! - spojrzała na mnie z niechęcią. - Dlaczego zawsze musisz pakować się w czyjeś źycie osobiste? - I
zawołała: - Ron! Co z kolacją?
- Muszę się zobaczyć z psychoanalitykiem - dobiegł jego głos, a zaraz po nim trzaśnięcie kolejnych drzwi.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę. jak piękne uczucie właśnie zniszczyłeś - powiedziała Flora.
Westchnąłem.
- Kiedy go poznałaś?
3 / 65
Zelazny Roger - Krew Amberu - tom 7
- Ja... wczoraj. - Zmarszczyła brwi. - No dalej, uśmiechaj się drwiąco. Takie sprawy nie zawsze są funkcją czasu.
Od razu wiedziałam, że to będzie coś wyjątkowego. I jak zwykle jakiś dureń, na przykład ty albo twój ojciec, musi
wyszydzać wspaniały...
- Przykro mi - wtrąciłem. - Dziękuję, że mnie przeciągnęłaś. On wróci, oczywiście. Po prostu przestraszyliśmy go
śmiertelnie. Ale jak mógłby nie wrócić, skoro już cię poznał?
- Tak, naprawdę jesteś podobny do Corwina. - Uśmiechnęła się. - Dureń, ale spostrzegawczy.
Podeszła do szafy i wyjęła lawendowy szlafrok.
- O co w tym wszystkim chodzi? - spytała zawiązując pasek.
- To długa historia...
- W takim razie lepiej wysłucham jej przy lunchu. Głodny jesteś?
Uśmiechnąłem się tylko.
- Zgadza się. Chodź.
Przeszliśmy przez salon urządzony w stylu francuskiej prowincji do dużej wiejskiej kuchni pełnej kafelków i
miedzi. Zaproponowałem pomoc, ale ona tylko wskazała mi krzesło.
- Przede wszystkim... - zacząłem, gdy wyjmowała z lodówki liczne pakunki.
- Tak?
- Gdzie jesteśmy?
- W San Francisco - wyjaśniła.
- Czemu prowadzisz tu dom?
- Kiedy załatwiłam wszystkie sprawy dla Randoma, postanowiłam jeszcze zostać. Miasto znów mi się spodobało.
Pstryknąłem palcami. Zupełnie zapomniałem, że miała ustalić dane właściciela tego budynku, gdzie Victor
Melman miał pracownię i mieszkanie, a finna Rrutus Storage trzymała zapas strzelającej w Amberze amunicji.
- Kto był właścicielem? - spytałem.
- Brutus Storage - odparła. - Melman wynajmował od nich.
- A kto jest właścicielem Brutus Storage?
- Spółka J. B. Rand.
- Adres?
- Biuro w Sausalito. Opuszczone kilka miesięcy temu.
- Czy ludzie, którzy je wynajmowali, znali domowy adres najemcy?
- Tylko skrytkę pocztową. Też porzucona.
Kiwnąłem głową.
- Przeczuwałem coś podobnego. A teraz opowiedz mi o Jasrze. Najwyraźniej znasz tę damę.
- Żadną damę. - Skrzywiła się. - Kiedy ją znałam, była królewską dziwką.
- Gdzie?
- W Kashfie.
- Co to jest?
- Takie nieduże królestwo, kawałek za granicą Złotego Kręgu państw, z którymi Amber prowadzi wymianę
handlową. Cyrkowy, barbarzyński splendor i takie rzeczy. Kulturalna prowincja.
- Więc jak to się stało, że w ogóle je znasz?
Na moment przerwała mieszanie czegoś w misie.
- Och, dotrzymywałam towarzystwa kashfańskiemu szlachcicowi. Spotkałam go kiedyś w lesie. Polował z
sokołem, a ja akurat skręciłam kostkę...
- Ehm - chrząknąłem, by nie odbiegła od tematu. - A Jasra?
- Była małżonką starego króta Menillana. Owinęła go wokół palca.
- Co masz przeciw niej?
- Kiedy wyjechałam z miasta, ukradła mi Jasricka.
- Jasricka?
- Mojego szlachcica. Jarla Kronklef.
- A co o tym sądził jego wysokość Menillari?
- Nie dowiedział się. Wtedy leżał już na łożu śmierci, a zmarł wkrótce potem. Właściwie to dlatego potrzebowała
Jasricka. Był dowódcą gwardii pałacowej, a jego brat generałem. Gdy odszedł Menillan, z ich pomocą dokonała przewrotu.
Kiedy ostatnio o niej słyszalam, była królową Kashfy i pozbyła się Jasricka. Dobrze mu tak. Chyba sam miał ochotę na
tron, ona nie chciała się dzielić. Skazała go razem z bratem na śmierć za zdradę czy coś takiego. Był naprawdę bardzo
przystojny... Choć niezbyt inteligentny.
- Czy mieszkańcy Kashfy mają jakieś... hm... jakieś niezwykłe cechy fizyczne? - spytałem.
Uśmiechnęła się.
- No cóż, Jasrick to był kawał chłopa. Ale nie nazwałabym "niezwykłym" tego...
- Nie, nie - przerwałem. - Chodziło mi o jakąś anomalię w budowie ust... wysuwane kły, żądło albo coś
podobnego.
- Hm... - Nie wiedziałem, czy jej rumieniec jest skutkiem tylko ciepła kuchenki. - Nic takiego. Mają dość typową
anatomię. Czemu pytasz?
- Kiedy w Amberze opowiadałem ci o sobie, pominąłem ten fragment, kiedy Jasra mnie ukąsiła. Wstrzyknęła mi
jakąś truciznę i ledwo zdołałem się wyatutować. Byłem sparaliżowany, otępiały i przez dłuższy czas bardzo słaby.
Pokręciła głową.
- Kashfanie niczego takiego nie potrafią. Ale przecież Jasra nie pochodzi z Kashfy.
- Nie? A skąd?
- Nie wiem. Ale była cudzoziemką. Niektórzy mówiłi, że handlarz niewolników przywiózł ją z jakiejś dalekiej
wyspy. Inni, że przywędrowała sama i zwróciła uwagę Menillana. Plotka głosiła, że jest czarownicą. Nie wiem.
- Ja wiem. Plotka była prawdziwa.
- Rzeczywiście? Może w ten sposób zdobyła Jasricka.
Wzruszyłem ramionami.
4 / 65
Zelazny Roger - Krew Amberu - tom 7
- Ile czasu minęło od waszego... spotkania?
- Jakieś trzydzieści, czterdzieści lat.
- A ona nadal jest królową w Kashfie?
- Nie wiem. Dawno nie odwiedzałam tamtych okolic.
- Czy Amber ma złe stosunki z Kashfą?
- Nie ma właściwie żadnych stosunków. - Pokręciła głową. - Jak już mówiłam, to trochę nie po drodze. Nie są tak
łatwo dostępni jak inne kraje, a nie mają niczego cennego, czym można by handlować.
- Czyli nie ma właściwie powodów, żeby nas nienawidziła?
- Nie bardziej niż kogokolwiek innego.
W kuchni unosiły się smakowite zapachy. Siedziałem i wdychałem je, myśląc o gorącym prysznicu, który czeka
na mnie po jedzeniu. I wtedy Flora powiedziała coś, czego właściwie się spodziewałem.
- Ten człowiek, który ściągnął Jasrę z powrotem... Wydawał się znajomy. Kto to był?
- To ten, o którym ci opowiadałem w Amberze. Luke. Ciekaw jestem, czy ci kogoś przypomina.
- Mam takie wrażenie - przyznała po namyśle. - Ale nie umiem powiedzieć kogo.
Ponieważ stała odwrócona do mnie plecami, ostrzegłem:
- Jeżeli trzymasz coś, co może się potłuc albo rozłać, lepiej to odłóż.
Usłyszałem, jak kładzie coś na blacie. Potem spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Mów.
- Naprawdę ma na imię Rinaldo i jest synem Branda. Przez ponad miesiąc byłem jego więźniem w innym cieniu.
Właśnie uciekłem.
- Coś takiego - szepnęła. - Czego on chce?
- Zemsty.
- Na kimś konkretnym?
- Nie. Na nas wszystkich. Ale, oczywiście, Caine był pierwszy.
- Rozumiem.
- Tylko proszę cię, niczego nie przypal - uprzedziłem. - Od dłuższego czasu marzę o dobrym jedzeniu.
Pokiwała głową i odwróciła się.
- Znałeś go dość długo - odezwała się po chwili. - Jaki był?
- Miły gość. Takie sprawiał wrażenie. Jeśli jest szalony jak jego ojciec, dobrze się maskował.
Otworzyła butelkę wina, nalała do dwóch kieliszków i postawiła je na stole. Następnie podała jedzenie. Po kilku
kęsach znieruchomiała z uniesionym widelcem, zapatrzona w przestrzeń.
- Kto by pomyślał, że ten sukinsyn będzie się reprodukował? - mruknęła.
- Chyba Fiona - odparłem. - W nocy przed pogrzebem Caine'a spytała, czy mam fotografię Luke'a. Pokazałem jej.
Widziałem, że coś ją zaskoczyło, ale nie chciała powiedzieć, o co chodzi.
- A następnego dnia ona i Bleys zniknęli... Tak. Jeśli się zastanowić, to on rzeczywiście przypomina trochę
Branda, kiedy był bardzo młody.... Dawno temu. Luke jest większy i potężniejszy, ale istnieje podobieństwo.
Wróciła do jedzenia.
- Nawiasem mówiąc, to jest świetne - pochwaliłem.
- Dziękuję. - Westchnęła. - To znaczy, że na całą opowieść muszę zaczekać, aż skończysz.
Kiwnąłem tylko głową, gdyż usta miałem pełne. Niech chwieje się imperium. Ja byłem głodny.
Rozdział pierwszy
Wykąpany, przystrzyżony, z obciętymi paznokciami i w nowym, świeżo wyczarowanym ubraniu, sprawdziłem w
informacji numer i zadzwoniłem do jedynych mieszkających w tej okolicy Devlinów. W słuchawce odezwał się kobiecy
głos. Nie miał właściwego timbre'u, ale rozpoznałem go.
- Meg? Meg Devlin? - upewniłem się.
- Tak - usłyszałem odpowiedź. - Kto mówi?
- Merle Corey.
- Kto?
- Merle Corey. Jakiś czas temu spędziliśmy razem bardzo interesującą noc...
- Przykro mi - stwierdziła. - To chyba jakaś pomyłka.
- Jeśli nie możesz rozmawiać, zadzwonię kiedy indziej. Albo ty zadzwoń.
- Nie znam pana - oświadczyła i rozłączyła się.
Wpatrywałem się w słuchawkę. Owszem, musiała udawać, jeśli stał przy niej mąż. Ale mogła przynajmniej
zasugerować, że mnie zna i że kiedy indziej będzie mogła rozmawiać.
Nie kontaktowałem się z Randomem, bo miałem przeczucie, że natychmiast wezwie mnie do Amberu. A chciałem
przedtem porozmawiać z Meg. Niestety, nie miałem czasu, by ją odwiedzić. Nie rozumiałem jej reakcji, ale na razie
musiałem się z nią pogodzić. Spróbowałem więc jedynej rzeczy, jaka mi przyszła do głowy. Zadzwoniłem do informacji i
spytałem o numer Hansenów, sąsiadów Billa.
Po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę; poznałem głos pani Hansen. Spotkałem ją kilka razy, choć nie
widziałem podczas mojej ostatniej tam bytności.
- Dzień dobry, pani Hansen - zacząłem. - Mówi Merle Corey.
- Ach, Merle... Podobno byłeś niedawno w naszej okolicy.
- Tak, ale nie mogłem zostać długo. Poznałem jednak George'a. Dużo rozmawialiśmy. Właściwie to chciałbym
zamienić z nim kilka słów, jeśli jest gdzieś niedaleko.
Cisza trwała o kilka uderzeń pulsu za długo.
- George... Wiesz, Merle, George jest teraz w sżpitalu. Czy coś mu przekazać?
- Nie, to nic pilnego. A co mu się stało?
- To... to nic groźnego. Jest w domu, ale dzisiaj poszedł na kontrolę. Ma dostać jakieś lekarstwa. W zeszłym
miesiącu miał... coś w rodzaju załamania. Kilkudniową amnezję. Nie mają pojęcia, z jakiego powodu.
5 / 65
[ Pobierz całość w formacie PDF ]