Zelazny Roger-Amber 8-Znak chaosu, książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zelazny Roger - Znak Chaosu - tom 8
Zelazny Roger
Znak Chaosu
Rozdział 01
Czułem się trochę niepewnie, choć nie umiałbym wyjaśnić dlaczego. W końcu to chyba nic niezwykłego: popijać
piwo z Królikiem, niskim człowieczkiem podobnym do Rertranda Russella, uśmiechniętym Kotem i moim starym
przyjacielem Lukiem Raynardem. Luke śpiewał irlandzkie ballady, a za jego plecami dziwaczny pejzaż przechodził od
fresku w rzeczywistość. Owszem, wielki niebieski Gąsienica, palący nargile na czubku gigantycznego grzyba. robił spore
wrażenie - ponieważ wiedziałem, jak łatwo gaśnie wodna fajka. Ale nie w tym rzecz. Lokal był przyjemny, a wiedziałem,
że Luke często obraca się w dziwnym towarzystwie. Więc skąd ten niepokój?
Piwo było dobre i nawet podawali darmowy lunch.
Demony torturujące przywiązaną do pala rudowłosą kobietę błyszczały tak, że aż oczy bolały. Zniknęły teraz, ale
cała scena była przepiękna. Wszystko było przepiękne. Kiedy Luke śpiewał o Zatoce Galway, skrzyły się tak ślicznie, że
miałem ochotę wskoczyć i zatracić się w niej. Smutne też. Miało to jakiś związek z uczuciem... Tak. Zabawny pomysł.
Kiedy Luke śpiewał smętną pieśń, ogarniała mnie melancholia. Kiedy śpiewał wesołą, byłem rozradowany. W powietrzu
unosiła się niezwykła dawka empatii. To chyba bez znaczenia. Światła pracowały doskonale...
Sączyłem piwo i obserwowałem, jak Humpty kołysze się na końcu baru. Przez moment usiłowałem sobie
przypomnieć, skąd się tu wziąłem, ale ten akurat cylinder miał niesprawny zapłon. W końcu i tak będę wiedział. Miła
impreza...
Patrzyłem, słuchałem, smakowałem, dotykałem i czułem się świetnie. Cokolwiek zwróciło moją uwagę, było
fascynujące. Czy chciałem spytać o coś Luke'a? Chyba tak, ale był zajęty śpiewem, a ja i tak nie pamiętałem, o co
chodziło.
Co właściwie robiłem, zanim zjawiłem się w tym miejscu? Próba przypomnienia sobie nie wydawała się warta
wysiłku. Zwłaszcza że tu i teraz wszystko było takie ciekawe.
Chociaż miałem wrażenie, że to coś ważnego. Może dlatego jestem niespokojny? Może zostawiłem jakąś sprawę,
do której powinienem wrócić? Odwróciłem się, żeby zapytać Kota, ale on znowu zanikał, wciąż lekko rozbawiony.
Przyszło mi wtedy do głowy, że też bym tak potrafił. To znaczy zniknąć i pójść gdzie indziej. Czy w taki sposób tu
przybyłem i tak mógłbym odejść? Możliwe. Odstawiłem kufel, potarłem oczy i skronie. Miałem wrażenie, że w głowie też
wszystko mi pływa.
Nagle przypomniałem sobie własny wizerunek. Na wielkiej karcie. Atucie. Tak. Właśnie tak się tu dostałem. Przez
kartę... Czyjaś dłoń opadła mi na ramię. Odwróciłem się: to był Luke. Z uśmiechem przeciskał się do baru, by napełnić
kufel.
- Świetne przyjęcie, co? - zapytał.
- Świetne - przyznałem. - Jak znalazłeś ten lokal?
Wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam. Czy to ważne?
Odwrócił się, a zamieć kryształków zawirowała na moment między nami. Gąsienica wydmuchał fioletową
chmurę. Wschodził błękitny księżyc. Co nie pasuje do tego obrazka?, zapytałem sam siebie. Ogarnęło mnie nagłe
przekonanie, że moje zdolności krytyczne padły zestrzelone w bitwie, ponieważ nie potrafiłem się skupić na anomaliach. A
czułem, że muszą tu istnieć. Wiedziałem, że zostałem pochwycony przez chwilę bieżącą...
Zostałem pochwycony...
Pochwycony...
Jak?
Chwileczkę. Wszystko się zaczęło, kiedy uścisnąłem własną rękę. Nie. Błąd. To brzmi jak w zen, a przecież było
całkiem inaczej. Dłoń wysunęła się z przestrzeni, zajmowanej poprzednio przez mój wizerunek na karcie, która zniknęła.
Tak, to było to... W pewnym sensie. Zacisnąłem zęby. Znowu zagrała muzyka. Rozległo się ciche skrobanie przy mojej
dłoni opartej o bar. Kiedy spojrzałem, kufel znowu był pełny. Może za dużo już wypiłem. Może to właśnie przeszkadza mi
się zastanowić.
Odwróciłem się. Spojrzałem na lewo, poza miejsce, gdzie fresk na ścianie stawał się rzeczywistym pejzażem. Czy
przez to ja sam stawałem się częścią fresku?, pomyślałem nagle. Nieważne. Gdybym tylko potrafił się skupić... Ruszyłem
biegiem... w lewo. Coś w tym miejscu uderzyło mi do głowy, a chyba niemożliwa była analiza tego procesu, póki sam
byłem jego elementem. Musiałem się stąd wydostać, żeby pomyśleć rozsądnie... określić, co się właściwie dzieje.
Minąłem bar i wbiegłem na obszar sprzęgu, gdzie namalowane drzewa i skały nabierały trójwymiarowości.
Pracowałem łokciami, pędząc przed siebie. Słyszałem wiatr, choć go nie czułem.
Nic, co leżało przede mną, nie zbliżyło się ani trochę. Poruszyłem się, ale...
Luke znów zaczął śpiewać.
Stanąłem. Obejrzałem się wolno, bo miałem wrażenie, że stoi tuż za mną. Stał. Ledwie o kilka kroków oddaliłem
się od baru. Luke uśmiechnął się i wciąź śpiewał.
- Co tu się dzieje? - zapytałem Gąsienicę.
- Jesteś zapętlony w pętli Luke'a - odparł.
- Możesz powtórzyć?
Wydmuchał pierścień niebieskiego dymu i westchnął.
- Luke jest zamknięty w pętli, a ty zagubiłeś się w wierszach. To wszystko.
- Jak to się stało?
- Nie mam pojęcia.
- A... tego... jak można się wypętlić?
- Tego też nie wiem.
Zwróciłem się do Kota, który po raz kolejny kondensował się wokół uśmiechu.
- Nie masz pewnie pojęcia... - zacząłem.
1 / 65
Zelazny Roger - Znak Chaosu - tom 8
- Zobaczyłem go, jak wchodził, a jakiś czas później zobaczyłem ciebie - odparł z krzywym uśmieszkiem. - I nawet
jak na to miejsce, wasze pojawienie było trochę... niezwykłe. Doprowadziło mnie do wniosku, że przynajmniej jeden z was
ma związki z magią.
Przytaknąłem.
- Twoje pojawiania i znikania też mogą człowieka zadziwić - zauważyłem.
- Trzymam łapy przy sobie - rzekł. - To więcej, niż Luke mógłby powiedzieć.
- Co masz na myśli?
- Wpadł w zaraźliwą pułapkę.
- A jak działa taka pułapka?
Ale on już zniknął, i tym razem rozwiał się także uśmiech. Zaraźliwa pułapka? To by sugerowało, że to Luke miał
problem, a ja zostałem tylko jakoś do niego wciągnięty. Chyba rzeczywiście, ale wciąż nie miałem pojęcia, co to za
problem i co powinienem zrobić.
Sięgnąłem po kufel. Skoro nie umiem znaleźć wyjścia z tej sytuacji, mogę się chociaż zabawić. Kiedy
pociągnąłem pierwszy łyk, dostrzegłem nagle niezwykłą parę bladych, płomiennych oczu, wpatrujących się we mnie.
Wcześniej ich nie zauważyłem. Najdziwniejsze było to, że tkwiły w ciemnym kącie fresku, na drugim końcu sali... i że się
poruszały: sunęły wolno w lewą stronę. Wyglądały fascynująco, a nawet kiedy zniknęfy, mogłem śledzić ich ruch dzięki
kołysaniu traw, przemieszczającemu się w obszar, do którego niedawno próbowałem dobiec. A daleko, daleko po prawej -
za Lukiem - odkryłem szczupłego dżentelmena w ciemnym surducie, z paletą i pędzlem w rękach, który wolno poszerzał
fresk. Łyknąłem znowu i powróciłem do obserwacji tego, co przechodziło z płaskiej rzeczywistości w trzy wymiary.
Czarny, matowy pysk pojawił się między skałą i krzakiem. Nad nim błysnęły blade oczy; niebieska ślina ściekała z paszczy
i dymiła na ziemi. Stwór był albo bardzo niski, albo przykucnął. Nie umiałem zdecydować, czy wpatruje się w całą naszą
grupę, czy konkretnie we mnie.
Wychyliłem się i złapałem Humpty'ego za pasek czy krawat, cokolwiek to było. Właśnie miał przewrócić się na
bok.
- Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłbyś mi wyjaśnić, co to za stwór?
Wyciągnąłem rękę, a on akurat się wynurzył: wielonogi, ognisty, ciemno łuskowany i szybki. Pazury miał
czerwone. Uniósł ogon i popędził ku nam. Wodniste oczy Humptyego spojrzały ponad moim ramieniem.
- Nie po to tu przyszedłem, drogi panie - zaczął - by leczyć pańską zoologiczną ignora... O Boże! To...
Stwór zbliżał się szybko. Czy teraz dotrze do punktu, w którym bieg staje się marszem w miejscu? A może ten
efekt dotyczył tylko mnie, kiedy próbowałem się stąd wydostać? Segmenty jego cielska przesuwały się z boku na bok;
syczał jak nieszczelny szybkowar, a ślad dymiącej śliny znaczył jego drogę od fikcji malowidła. Zamiast zwolnić, chyba
jeszcze zwiększył szybkość.
Lewa ręka podskoczyła mi w górę, jakby z własnej woli, a ciąg słów nieproszony spłynął z warg.
Wypowiedziałem je w chwili, gdy stwór mijał obszar sprzęgu, przez który ja nie zdołałem się przebić. Stanął na tylnych
nogach, przewracając pusty stolik, i podkurczył łapy, szykując się do skoku.
- Banderzwierz! - krzyknął ktoś.
- Pogromny Banderzwierz! - poprawił Humpty.
Wymówiłem ostatnie słowa i wykonałem zamykający gest, a obraz Logrusu rozbłysnął mi przed oczami. Czarny
potwór, który wysunął właśnie przednie szpony, nagle cofnął je, przycisnął do górnej lewej części piersi, przewrócił
oczami, jęknął cicho, zadyszał ciężko i runął na podłogę. Przewalił się na grzbiet i znieruchomiał z łapami wyciągniętymi
w górę.
Nad stworem pojawił się koci uśmiech. Poruszyły się wargi.
- Martwy pogrommy Banderzwierz - oznajmiły.
Uśmiech popłynął w moją stronę; reszta Kota pojawiała się wokół jakby po namyśle.
- To było zaklęcie zawału serca, prawda? - zapytał.
- Chyba tak - przyznałem. - Zareagowałem odruchowo. Tak, teraz pamiętam. Rzeczywiście zawiesiłem sobie takie
zaklęcie.
- Tak myślałem. Byłem pewien, że magia jest w to zamieszana.
Obraz Logrusu, który pojawił się przede mną podczas działania czaru, posłużył też jako słabe światełko na
zakurzonym poddaszu mojego umysłu. Magia. Naturalnie. Ja - Merlim syn Corwina - jestem czarodziejem z rodzaju, jaki
rzadko spotyka się w okolicach, które odwiedzałem przez ostatnie lata. Lucas Raynard, znany także jako książę Rinaldo z
Kashfy, jest również czarodziejem, choć różnimy się stylem. Kot, który chyba orientował się w tych sprawach, mógł mieć
rację twierdząc, że znaleźliśmy się wewnątrz zaklęcia. Taka lokalizacja jest jednym z nielicznych środowisk, gdzie
wrażliwość i trening nie pomogłyby mi odgadnąć natury mego położenia. A to dlatego, że moje zdolności także wplotłyby
się w manifestację czaru i podlegały jej mocom, o ile miałaby choćby elementarną wewnętrzną spójność. To coś
podobnego do daltonizmu. Bez pomocy z zewnątrz w żaden sposób nie mogłem stwierdzić, co właściwie zachodzi.
Zastanawiałem się nad tym wszystkim, gdy za wahadłowymi drzwiami przed wejściem stanęli konie i żołnierze
Króla. Żołnierze weszli i umocowali liny do cielska Banderzwierza. Konie wywlokły go na zewnątrz. Tymczasem Humpty
zsunął się na podłogę i wyszedł do toalety. Po powrocie odkrył, że nie potrafi wleźć na barowy stołek. Wołał na pomoc
żołnierzy Króla, ale ignorowali go, zajęci przeciąganiem między stolikami trupa bestii. Podszedł uśmiechnięty Luke.
- Więc to był Banderzwierz - stwierdził. - Zawsze chciałem wiedzieć, jak wygląda. Gdyby teraz wpadł jeszcze
Dżabbersmok...
- Psst! - ostrzegł Kot. - Z pewnością jest gdzieś tam na fresku i możliwe, że słucha. Nie zakłócaj mu spokoju.
Może sapgulcząc wynurzyć się spomiędzy Tumtum drzew i złapać cię za tyłek. Pamiętaj o szponach jak kły i tnących
szczękach! Nie szukaj gu...
Kot zerknął na ścianę, po czym kilka razy szybko przefazował się w niebyt i z powrotem. Luke nie zwrócił na to
uwagi.
- Myślałem o ilustracji Tenniela.
Kot zmaterializował się na końcu baru i wychylił kufel Kapelusznika.
- Słyszę grzmudnienie, a płomienne oczy płyną w lewo - oznajmił.
Również spojrzałem na fresk. Dostrzegłem parę ognistych oczu i usłyszałem dziwny odgłos.
2 / 65
Zelazny Roger - Znak Chaosu - tom 8
- To może być cokolwiek - zauważył Luke.
Kot przeskoczył na półki za barem i zdjął ze ściany niezwykłą broń, migoczącą i błyszczącą wśród cienia. Opuścił
ją; przejechała po barze i zatrzymała się przed Lukiem.
- Najlepiej mieć pod ręką miecz migbłystalny. Tyle tylko powiem.
Luke roześmiał się, ale ja patrzyłem z ciekawością na klingę. Sprawiała wrażenie wykonanej ze skrzydeł motyli i
składanego światła księźyca. I znowu usłyszałem grzmudnienie.
- Nie stój tak w czarsmutśleniu - rzucił Kot, osuszył szklankę Humpty'ego i zniknął.
Wciąż chichocząc, Luke wyciągnął kufel, by go napełnić. Ja stałem w czarsmutśleniu. Zaklęcie, którego użyłem
przeciw Banderzwierzowi, w przedziwny sposób odmieniło mój sposób myślenia. Przez krótką chwilę miałem wrażenie, że
rezonans czaru rozjaśnia mi umysł. Uznałem, że to efekt obrazu Logrusu, jaki pojawił się na moment. Dlatego
przywołałem go ponownie.
Znak zawisł przede mną. Zatrzymałem go. Popatrzyłem. Zdawało się, że zimny wiatr dmuchnął mi przez głowę.
Dryfujące okruchy wspomnień skupiły się, utworzyły pełny splot, dołączyło zrozumienie. Oczywiście...
Grzmudnienie rozbrzmiewało głośniej. Dostrzegłem szybujący wśród drzew cień Dżabbersmoka z oczami jak
światła samolotu, z mnóstwem ostrych krawędzi do gryzienia i szarpania...
Nie miało to żadnego znaczenia. Pojąłem bowiem, co się właściwie dzieje, kto jest za to odpowiedzialny, jak i
dlaczego. Pochyliłem się tak nisko, że kostki palców musnęły czubek prawego buta.
- Luke - rzuciłem. - Mamy problem.
Stanął plecami do baru.
- O co chodzi? - zapytał.
Ci, co pochodzą z krwi Amberu, zdolni są do olbrzymich wysiłków. Potrafimy też wytrzymać naprawdę straszne
lanie. Dlatego też, między nami, cechy te w pewnej mierze równoważą się wzajemnie. Zatem, jeśli już ktoś chce się brać
do takich rzeczy, powinien odpowiednio się przygotować...
Z całej siły uderzyłem pięścią od samej podłogi. Trafiłem Luke'a w szczękę, a cios poderwał go w powietrze i
rzucił na stolik, który załamał się pod ciężarem. Luke sunąc dalej wzdłuż baru, aż wylądował bezwładnie u stóp
spokojnego dżentelmena w wiktoriańskim surducie. Ten upuścił pędzel i odstąpił pospiesznie. Lewą ręką uniosłem kufel i
wylałem zawartość na prawą pięść. Miałem wrażenie, że uderzyłem nią o skałę. Światła przygasły i na chwilę zapanowała
absolutna cisza.
Energicznie postawiłem kufel na barze. Cały lokal ten właśnie moment wybrał, by zadygotać, jakby zatrzęsła się
ziemia. Dwie butelki spadły z półki, zakołysała się lampa, a grzmudnienie przycichło. Obejrzałem się; dziwaczny cień
Dżabbersmoka cofnął się między Tumtum drzewa. Co więcej, malowana część krajobrazu sięgała teraz spory kawałek
dalej i jakby wydłużała się, zamrażając ten skrawek świata w płaskim bezruchu. Sapgulczenie świadczyło wyrażnie, że
Dżabbersmok porusza się, że biegnie na lewo, uciekając przed spłaszczeniem. Tweedledum, Tweedledee, Dodo i Żaba
zaczęli pakować instrumenty.
Ruszyłem do rozciągniętego na podłodze Luke'a. Gąsienica demontował nargile, a jego grzyb przechylił się
mocno. Biały Królik dopadł nory na tyłach. Słyszałem przekleństwa Humpty'ego, który kołysał się na barowym stołku,
gdzie właśnie udało mu się wejść.
Podchodząc skłoniłem się dżentelmenowi z paletą.
- Przepraszam, że zakłócam pracę - powiedziałem. - Ale proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej.
Podniosłem bezwładnego Luke'a i zarzuciłem go sobie na ramię. Obok przefrunęło stado kart do gry. Cofnąłem
się, gdy śmigały koło mnie.
- Wielkie nieba! Przestraszył Dżabbersmoka! - zawołał mężczyzna, spoglądając gdzieś poza mnie.
- Co takiego? - spytałem nie do końca pewien, czy rzeczywiście chcę wiedzieć.
- On - odparł, wskazując frontowe drzwi baru.
Spojrzałem, zachwiałem się i wcale się nie dziwiłem Dżabbersmokowi.
Do baru wkroczył właśnie czterometrowy Ognisty Anioł - brunatny, ze skrzydłami jak witraże. Obok
przypomnienia o śmiertelności kojarzył mi się z modliszką, z kolczastą obrożą i szponami jak ciernie, sterczącymi z
krótkiej sierści na każdym zgięciu. Jeden z nich wyrwał z zawiasów wahadłowe drzwi. Anioł był bestią Chaosu - rzadko
spotykaną, śmiertelnie groźną i wysoce inteligentną. Nie widziałem ich od lat i nie miałem ochoty oglądać teraz. Przez
moment żałowałem, że zaklęcie zawału serca zmarnowałem na zwykłego Banderzwierza... do chwili, gdy przypomniałem
sobie, że Ogniste Anioły mają po trzy serca. Rozejrzałem się szybko; bestia dostrzegła mnie, zawyła cicho i ruszyła.
- Żałuję, że nie mogę z panem porozmawiać - przeprosiłem artystę. - Lubię pańskie dzieła. Niestety...
- Rozumiem.
- Do widzenia.
- Życzę szczęścia.
Wsunąłem się do króliczej nory i ruszyłem biegiem, mocno pochylony z powodu niskiego stropu. Luke bardzo
utrudniał marsz, zwłaszcza na zakrętach. Daleko z tyłu słyszałem drapanie i krótkie, zawodzące wołania. Pocieszała mnie
jednak świadomość, że aby się przecisnąć, Ognisty Anioł będzie musiał poszerzać spore odcinki tunelu. Problem w tym, że
był do tego zdolny. Te stwory są niesamowicie silne i praktycznie niezniszczalne.
Biegłem, póki nie urwała się pode mną podłoga. Wtedy zacząłem spadać. Próbowałem przytrzymać się wolną
ręką, ale trafiłem tylko na pustkę. Ziemia zniknęła. Dobrze. Miałem nadzieję i właściwie oczekiwałem, że to nastąpi. Luke
jęknął cicho, ale nie poruszył się..
Spadaliśmy. Niżej, niżej i niżej. Znalazłem się w studni albo bardzo głębokiej, albo lecieliśmy bardzo powoli.
Wokół panował mrok i nie widziałem ścian szybu. Umysł rozjaśnił mi się jeszcze bardziej i wiedziałem, że tak będzie, jak
długo zachowam kontrolę nad jedną zmienną: Lukiem. Wysoko w górze ponownie zabrzmiał łowiecki zew. A zaraz po nim
dziwny, sapgulczący odgłos. Frakir zaczęła pulsować, ale właściwie nie mówiła nic, czego bym wcześniej nie wiedział.
Uciszyłem ją.
Jaśniejsze myśli. Zacząłem sobie przypominać... Atak na Twierdzę Czterech Światów, odbicie Jasry, matki Luke'a.
Napad wilkołaka. Dziwne odwiedziny u Vinty Bayle, która nie była tym, kim się wydawała... Kolacja w Alei Śmierci...
Mieszkaniec, San Francisco i kryształowa grota... Coraz lepiej. I coraz głośniej rozbrzmiewało nade mną wycie Ognistego
Anioła. Musiał pokonać tunel i teraz leciał w dół.
3 / 65
Zelazny Roger - Znak Chaosu - tom 8
Niestety, miał skrzydła, podczas gdy ja mogłem tylko spadać.
Spojrzałem w górę, ale jeszcze go nie dostrzegłem. Wyżej było chyba ciemniej niż w dole. Miałem nadzieję, że to
znak, iż docieramy do czegoś w rodzaju światełka w tunelu, gdyż żaden inny sposób ucieczki nie przychodził mi do głowy.
Było za ciemno na Atut i nie widziałem okolicy dostatecznie wyraźnie, by rozpocząć przemianę cienia.
Miałem teraz wrażenie, że dryfujemy raczej, niż spadamy - w tempie, które umożliwi może w miarę bezpieczne
lądowanie. Gdyby było inaczej, miałem pewien pomysł na spowolnienie upadku - adaptację jednego z zaklęć, jakie wciąż
miałem do dyspozycji. Jednakże rozważania takie na nic by się nie przydały, gdybyśmy w drodze na dół zostali pożarci...
Całkiem realna możliwość, chyba że nasz prześladowca nie jest aż tak głodny. Wtedy może rozszarpie nas tylko na strzępy,
pewnie trzeba będzie przyspieszyć, żeby bestia nas nie dogoniła... Co spowoduje, naturalnie, że roztrzaskamy się o dno
studni.
Decyzje, decyzje...
Luke poruszył się lekko. Miałem nadzieję, że nie odzyska przytomności: nie było czasu na zabawy z zaklęciem
snu, a moja pozycja utrudniała porządny cios, Pozostawała tylko Frakir. Gdyby jednak Luke był na granicy jawy, duszenie
może go rozbudzić zamiast uśpić. W dodatku potrzebowałem go w dobrym stanie. Posiadał zbyt wiele informacji, których
ja nie miałem: informacji, które były mi niezbędne.
Minęliśmy nieco jaśniejszy odcinek i po raz pierwszy zobaczyłem ściany szybu. Pokrywały je napisy w nie
znanym mi języku. Przypomniałem sobie takie niesamowite opowiadanie Jamaiki Kincaid, ale nie nasunęło mi żadnych
nowych pomysłów. A gdy tylko przelecieliśmy przez tę warstwę jasności, dostrzegłem w dole niewielki krążek światła. I
natychmiast rozłegło się wycie, tym razem bardzo blisko.
Podniosłem głowę. Przez blask przelatywał Ognisty Anioł. Jednak tuż za nim dostrzegłem inny kształt: miał na
sobie kamizelkę i sapgulczał: to Dżabbersmok także podążał w dół i wyraźnie był z nas najszybszy. Natychmiast wyniknął
problem, jego zamiarów; doganiał nas, a krążek światła rósł w dole. Luke zadrżał znowu. Jednak kwestia Dżabbersmoka
rozwiązała się sama, gdy tylko doścignął Ognistego Anioła i zaatakował. Sapgulczenie, wycie i grzmudnienie odbijały się
echem od ścian szybu, wraz z sykiem, drapaniem i od czasu do czasu warkotem. Obie bestie zwarły się i szarpały; z oczami
jak konające słońca i szponami jak bagnety tworzyły piekielną mandalę w blasku docierającym od dołu. Wprawdzie
zajmowały się tym zbyt blisko, bym patrzył na nie z całkowitym spokojem, ale walka przyhamowała ich lot. Nie musiałem
już ryzykować źle dobranego zaklęcia i niewygodnych manewrów, by wynurzyć się z szybu o własnych siłach.
- Arrg! - zauważył Luke, obracając się w moim uchwycie.
- Masz rację - przyznałem. - Ale nie ruszaj się, dobrze? Za chwilę spadniemy na ziemię...
- ...i spłoniemy - dokończył. Przekręcił głowę, by spojrzeć na walczące potwory, potem w dół, kiedy zrozumiał, że
my również spadamy. - Co to za odlot?
- Ciężki - odparłem i nagle mnie olśniło: to właśnie to.
Otwór rozrastai się, a nasza szybkość pozwalała na w miarę bezpieczne lądowanie. Gdybym rzucił zaklęcie, które
nazwałem Klapsem Olbrzyma, pewnie stanęlibyśmy w miejscu albo nawet podlecieli kawałek do góry. Lepiej zarobić parę
siniaków, niż stać się przeszkodą na drodze. Rzeczywiście, ciężki odlot. Myślałem o słowach Randoma, kiedy pod
wariackim kątem wlecieliśmy w otwór, uderzyliśmy i potoczyliśmy się po ziemi. Zatrzymaliśmy się w jaskini, niedaleko
wyjścia. W prawo i w lewo wybiegały tunele. Wyjście miałem za plecami. Szybki rzut oka w tamtą stronę ukazał mi zalaną
blaskiem, zapewne bujną i bardziej niż trochę zamgloną dolinę. Luke leżał nieruchomo tuż obok. Poderwałem się szybko,
chwyciłem go pod pachy i odciągnąłem od ciemnego otworu, z którego przed chwilą wypadliśmy.
Odgłosy walki potworów rozlegały się bardzo blisko. Dobrze, że Luke znów stracił przytomność. Jeśli się nie
pomyliłem, to był w marnym stanie, nawet jak na Amberytę. Jednak dla kogoś o zdolnościach magicznych stanowiło to
bardzo niebezpieczną niewiadomą, z jaką nigdy jeszcze się nie spotkałem. Nie byłem pewien, jak sobie z tym poradzę.
Ciągnąłem go do tunelu po prawej, ponieważ był węższy i teoretycznie łatwiejszy do obrony. Ledwie zdążyliśmy
się w nim schronić, gdy dwie bestie wpadły do groty, dusząc i szarpiąc się nawzajem. Zaczęły przetaczać się po podłodze,
drapały pazurami, syczały i świszczały. Zupełnie chyba o nas zapomniały, więc kontynuowałem odwrót, póki nie
znależliśmy się głęboko w tunelu.
Mogłem tylko uznać, że domysły Randoma są prawdziwe. W końcu był muzykiem i grywał po całym Cieniu.
Poza tym żadne lepsze wyjaśnienie nie przychodziło mi do głowy.
Przywołałem Znak Logrusu. Kiedy zobaczyłem go wyraźnie i wplotłem w niego ręce, mogłem zadać cios
walczącym bestiom. Jednak nie zwracały na mnie uwagi, a ja wolałem o sobie nie przypominać. Nie miałem też pewności,
czy odpowiednik uderzenia sztachetą wywrze na nich jakieś wrażenie. Poza tym przygotowałem już zamówienie i
najważniejsza teraz była jego realizacja.
Sięgnąłem w Cień.
Trwało to nieskończenie długo. Musiałem pokonać wyjątkowo rozległy obszar, nim wreszcie trafiłem na to, czego
szukałem. A potem musiałem powtórzyć operację. I znowu. Potrzebowałem kilku drobiazgów, a żaden z nich nie znajdował
się blisko.
Tymczasem walczący nie wykazywali śladów zmęczenia, a ich szpony krzesały iskry ze ścian groty. Zadali sobie
nieskończenie wiele ran i teraz pokrywała ich ciemna posoka. Luke przebudzii się, uniósł na łokciach i z fascynacją
obserwował niezwykłe zmagania. Nie wiedziałem, na jak długo przyciągną jego uwagę. Już za chwilę będzie mi potrzebny
przytomny, ale dobrze, że na razie nie myślał jeszcze o innych sprawach. Nawiasem mówiąc, kibicowałem
Dżabbersmokowi. Był zwyczajną groźną bestią i wcale nie musiał właśnie mnie atakować, gdy jego uwagę odwróciła ta
niesamowita nemezis. Ognisty Anioł rozgrywał tu zupełnie inną partię. Nie było żadnego powodu, by błąkał się tak daleko
od Chaosu - chyba że został wysłany. To piekielne stwory: trudno je schwytać, jeszcze trudniej wyszkolić, niebezpiecznie
trzymać blisko siebie. Wiążą się z niemałymi wydatkami i ryzykiem. Dlatego mało kto lekkomyślnie inwestuje w Ogniste
Anioły. Głównym celem ich życia jest zabijanie, a o ile wiem, nikt spoza Dworców Chaosu nigdy ich nie wykorzystywał.
Dysponują szerokim zakresem zmysłów, po części paranormalnych, i można ich używać jako psów gończych w Cieniu.
Same przez Cień nie wędrują, a przynajmniej ja nic o tym nie słyszałem. Lecz idącego przez Cienie można śledzić, a
Ogniste Anioły potrafią wyczuć nawet wystygły trop, gdy już nauczą się rozpoznawać ofiarę.
Przeatutowałem się do tego zwariowanego lokalu. Nie sądziłem, by Ognisty Anioł mógł mnie ścigać drogą
przeskoku przez Atut, jednak przyszło mi na myśl kilka innych możliwości... na przykład, że ktoś mnie odszukał,
4 / 65
Zelazny Roger - Znak Chaosu - tom 8
przetransportował stwora gdzieś niedaleko i poszczuł na mnie. Cokolwiek to oznaczało, jedno było pewne: ten zamach
nosił znak firmowy Chaosu. Stąd też moje szybkie wstąpienie w szeregi fandomu Dżabbersmoka.
- Co się dzieje? - zapytał nagle Luke, a ściany groty przybladły na moment i usłyszałem strzęp muzyki.
- Trudno wytłumaczyć - odparłem. - Pora na lekarstwo.
Wysypałem garść tabletek B12, które właśnie sprowadziłem, i odkorkowałem także przywołaną butelkę wody.
- Jakie lekarstwo? - spytał, gdy wręczyłem mu to wszystko.
- Z polecenia lekarza. Szybciej staniesz na nogi.
- Dobra.
Wrzucił tabletki do ust i popił.
- Teraz te.
Otworzyłem fiolkę thoraziny. Tabletki były po 200 mg i nie wiedziałem, ile mu podać. Zdecydowałem się na trzy.
Dołożyłem też tryptophan i trochę phenylaniny. Patrzył na pigułki. Ściany znowu przybladły, zabrzmiała muzyka. Bar
pojawił się nagle, przywrócony do tego, co w tej okolicy uchodziło za rzeczywistość. Ustawiono poprzewracane stoliki,
Humpty kiwał się przy barze, fresk powstawał ciągle.
- O, jest klub! - zawołał Luke. - Powinniśmy wracać. Impreza chyba się właśnie rozkręca.
- Najpierw lekarstwa.
- Od czego to?
- Dostałeś niedawno jakieś świństwo. Pomogą ci wyjść z tego bez komplikacji.
- Nic mi nie dolega. Właściwie to czuję się świetnie...
- Zjedz to!
- Dobrze, dobrze...
Połknął całą garść.
Dżabbersmok i Ognisty Anioł rozwiewali się powoli, a gdy wykonałem niechętny gest w okolicy blatu baru, ręka
napotkała pewien opór, choć lada nie była jeszcze w pełni materialna. Nagle zauważyłem Kota, którego sztuczki z
egzystencją sprawiały w tej chwili, że wydawał się bardziej rzeczywisty niż cokolwiek innego.
- Wchodzisz czy wychodzisz? - zapytał.
Luke zaczął się podnosić. Światło jaśniało mocniej, choć było też bardziej przymglone.
- Em... Luke, spójrz na to. - Wskazałem palcem.
- Na co? - Odwrócił głowę.
Przyłożyłem mu po raz drugi. Kiedy upadł, bar zaczął zanikać. Ściany jaskini zogniskowały się na powrót.
Usłyszałem głos Kota.
- Wychodzisz - mruknął.
Z pełną głośnością wróciły dźwięki, lecz tym razem dominującym odgłosem był pisk jakby kobzy. Wydawał go
Dżabbersmok, przyciśnięty do ziemi i szarpany przez Ognistego Anioła. Zdecydowałem się na zaklęcie Czwartego Lipca,
które zostało mi z ataku na cytadelę. Wzniosłem ręce i wypowiedziałem słowa. Równocześnie wyszedłem przed Luke'a, by
zasłonić mu widok. Odwróciłem głowę i zacisnąłem mocno powieki. Nawet z zamkniętymi oczami widziałem jaskrawy
błysk.
- Hej... - odezwał się Luke, jednak wszystkie inne dźwięki ucichły nagle.
Spojrzałem. Obie bestie leżały oszołomione i nieruchome pod ścianą groty. Złapałem Luke'a za rękę i zarzuciłem
go sobie na ramię w uchwycie strażackim. Ruszyłem do groty. Raz poślizgnąłem się na krwi, sunąc wzdłuż ściany do
wyjścia. Potwory zaczęły się poruszać, ale raczej instynktownie niż świadomie. Stanąłem w otworze jaskini; przed sobą
zobaczyłem olbrzymi ogród w rozkwicie. Wszystkie kwiaty były co najmniej mojego wzrostu, a podmuchy wiatru niosły
oszałamiające zapachy.
Po chwili usłyszałem za plecami bardziej stanowcze poruszenia. Odwróciłem się. Dżabbersmok wstawał na nogi.
Ognisty Anioł wciąż siedział skulony i popiskiwał cicho. Dżabbersmok zatoczył się do tyłu, rozłożył skrzydła, zamachał i
odleciał do otworu rozpadliny w tylnej ścianie groty. Rozsądny pomysł, uznałem i ruszyłem do ogrodu.
Aromaty były tu jeszcze silniejsze, a kwiaty w większości właśnie kwitnące - tworzyły fantastycznie barwny
baldachim. Zasapałem się po chwili, ale biegłem dalej. Luke był ciężki, lecz wolałem zostawić jaskinię możliwie daleko za
sobą. Biorąc pod uwagę, jak szybko potrafi się poruszać nasz prześladowca, nie byłem pewien, czy mam dość czasu na
zabawy z Atutami.
Zaczynałem odczuwać lekkie zawroty głowy, a kończyny jakby oddaliły się ode mnie. Natychmiast pomyślałem,
że kwiaty mogą mieć lekko narkotyczne działanie. Doskonale. Tylko tego było mi trzeba: wpaść w narkotyczny haj, kiedy
akurat próbowałem wyciągnąć z niego Luke'a. Dostrzegłem przed sobą polankę na niewielkim wzniesieniu. Ruszyłem ku
niej. Może zdołam tam chwilę odpocząć, zebrać myśli i postanowić, co dalej.
Jak dotąd nie słyszałem żadnych odgłosów pościgu. Biegłem czując, że zaczynam się zataczać. Coś zakłócało mi
zmysł równowagi. Nagłe ogarnął mnie strach przed upadkiem, zbliżony trochę do akrofobii. Po raz pierwszy przyszło mi
do głowy, że jeśli się przewrócę, może nie zdołam już powstać, że zapadnę w otępienie i we śnie zabije mnie stwór z
Chaosu. Nade mną barwy kwiatów zlewały się, płynęły i mieszały niczym masa jaskrawych wstążek w jasnym strumieniu.
Starałem się oddychać płytko, by wciągać do płuc jak najmniej wyziewów. Nie było to łatwe wobec narastającego
zmęczenia.
Nie upadłem jednak, choć usiadłem ciężko obok Luke'a, gdy wreszcie ułożyłem go na trawie pośrodku polanki.
Wciąż był nieprzytomny i na twarzy miał wyraz spokoju. Wiatr owiewał nasz wzgórek od strony, gdzie wyrastały
nieprzyjemne, kolczaste rośliny bez kwiatów. Tym samym nie musiałem już wdychać oszałamiających zapachów
rozległego kwietnego pola i po chwili w głowie zaczęło mi się przejaśniać. Z drugiej strony, jak sobie uświadomiłem, bryza
unosiła nasz zapach w kierunku groty. Nie wiedziałem, czy Ognisty Anioł zdoła go rozpoznać w powodzi mocnych
aromatów, ale nawet tak drobne ułatwienie mu pościgu trochę mnie niepokoiło.
Wiele lat temu, jeszcze przed dyplomem, spróbowałem raz LSD. Przestraszyło mnie to tak okropnie, że od tego
czasu ani razu nie zażyłem żadnych środków halucynogennych. To nie był zwyczajny ciężki odlot. Prochy oddziaływały na
moją zdolność podróży przez cienie. To rodzaj truizmu, że Amberyci mogą odwiedzić każde miejsce, jakie potrafią sobie
wyobrazić, gdyż wszystko gdzieś tam istnieje w Cieniu. Łącząc ruch z pracą umysłu, dostrajamy się do cienia naszych
pragnień. Niestety, ja nie panowałem wtedy nad własną wyobraźnią. I niestety, zostałem przeniesiony w te miejsca.
5 / 65
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl