Zelazny Roger-Donnerjack, książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Roger Zelazny
Jane Lindskold
Donnerjack
Donnerjack
Przełożył Norbert Radomski
Dla Devina, Trenta i Shannon
— z wyrazami miłości
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Miał siedzibę w Głębokich Polach, lecz obecność jego rozciągała się poza to miejsce na całe
Virtù. Był, w bardzo szczególnym znaczeniu, Panem Wszystkiego, choć prawo do tego tytułu mo-
gliby z odmiennych względów rościć inni. Mimo to jego roszczenia były równie dobre jak każde
inne, gdyż władza jego była niezaprzeczalnym faktem.
Wędrował pośród szczątków wszelkich rozbitych form, które funkcjonowały niegdyś w Virtù.
Przybywały tu, wzywane lub nie, gdy nadchodził kres ich istnienia. Fragmenty niektórych z nich
zachowywał dla własnych celów. Inne zostawały tam, gdzie padły… rozrzucone, dalej się rozkła-
dając, choć pewne ich części trwały dłużej. Kiedy szedł, szczątki unosiły się w ludzkiej lub innej
postaci, by zrobić parę kroków, wypowiedzieć kilka słów, wykonać charakterystyczną niegdyś dla
siebie funkcję, po czym na powrót tonęły w pyle i rumowisku, którego częścią się stawały. Czasem —
jak w tej właśnie chwili — rozgarniał sterty końcem kostura, aby zobaczyć, jaką wzbudzi reakcję.
Gdy znajdował procedurę lub informację, kod lub hasło, które było atrakcyjne lub użyteczne, zabierał
je do swoich labiryntów. Mógł przybrać każdą postać, męską lub niewieścią, chodzić, dokąd zechciał,
zawsze jednak powracał do swej czarnej opończy z kapturem, otulającej zdumiewająco szczupłą syl-
wetkę, biel i błyskającej w ciemnościach, którymi również się okrywał.
W Głębokich Polach panowała zwykle głucha cisza. Czasami tylko rozlegały się nieharmonijne
dźwięki, skowyt entropii dobywający się z pyłu i rumowiska, a kiedy znikał, cisza zdawała się jeszcze
głębsza. Ulubionym powodem, dla którego czasami opuszczał swoje królestwo, była chęć usłyszenia
uporządkowanych dźwięków — zwłaszcza muzyki. Nie było takiego jak on wśród całego stworzenia.
Znany pod tysiącem imion i eufemizmów, najczęściej nazywany był Śmiercią.
I tak Śmierć przechadzał się, wymachując kosturem, ścinając głowy algorytmom, miażdżąc
identyczności, rozbijając okna na inne krajobrazy. Na jego drodze z ziemi unosiły się poskręcane ręce
z otwartymi dłońmi, wygiętymi konwulsyjnie palcami i opadały znów, gdy przesuwała się po nich
spowijająca go aureola mory i cienia. Głębokie Pola były miejscem wiecznego półmroku, on jednak
wszędzie rzucał nieprzenikniony, nieprawdopodobny cień, jak gdyby zawsze towarzyszył mu strzęp
najgłębszej nocy. Oto teraz jeszcze jeden skrawek takiej ciemności trzepotem objawił swoje istnienie.
Czarny motyl, nadlatujący z umownej północy — być może fragment jego samego powracający z
misji — przemknął przed nim i osiadł w końcu na jego wyciągniętym palcu. Złożył skrzydła, gdy
Śmierć uniósł dłoń. Jakieś bezładne dźwięki rozbrzmiały i ucichły.
— Intruzi na północy — zaświergotał motyl. Punkciki mory pryskały wokół niego niczym
iskry wyładowań elektrycznych.
— Musiałeś błędnie zinterpretować aktywność jakiegoś fragmentu — rzekł Śmierć głosem
miękkim jak ciemność, niskim jak zamierający grzmot stworzenia.
Motyl rozłożył i znów złączył skrzydła.
— Nie — powiedział.
— Tutaj nie przychodzą intruzi — odparł Śmierć.
— Przetrząsają sterty, szukają…
— Ilu ich jest?
— Dwoje.
— Pokaż mi ich.
Motyl sfrunął z jego palca i pomknął ku północy. Śmierć podążył w stronę chaotycznych
dźwięków. Na jego szlaku powstawały i gasły dziwaczne fragmenty rzeczywistości. Motyl wciąż le-
ciał. Śmierć wspiął się na wzgórze i przystanął, gdy znalazł się na szczycie.
W dolinie rozciągającej się poniżej dwie ludzkie postacie — jedna z nich wyglądała na kobietę
— zrobiły znacznej głębokości wykop. Teraz przesuwały się wzdłuż niego, mężczyzna niósł światło,
druga osoba zaś zbierała coś z ziemi i wrzucała do worka. Oczywiście Śmierć zdawał sobie sprawę,
co znajdowało się w tym rejonie.
— Co znaczy ta profanacja?! — wykrzyknął, unosząc ramiona, a jego cień spłynął w kierunku
intruzów. — Jak śmiecie wkradać się w moje granice?
Postać z workiem wyprostowała się. Mężczyzna upuścił latarnię, która natychmiast zgasła.
Powietrze wypełnił gwar głosów i przeraźliwych pisków, jak gdyby był odbiciem gniewu Śmierci.
Gdy cień dosięgnął wykopu, w jego głębi zamigotało słabe złote światełko.
Wtedy otworzyła się jakaś brama i postacie przeszły przez nią, nim wykop spowiła czerń.
Trzepoczący kształt podfrunął na wierzchołek wzgórza.
— Klucz — powiedział. — Mieli klucz.
— Nie rozdaję kluczy do mego królestwa — oświadczył Śmierć. — Jestem zaniepokojony. Czy
wiesz, dokąd zaprowadziła ich ta brama?
— Nie — odparł motyl.
Śmierć złożył dłonie u lewego boku i rozchylił je, jak gdyby wypuszczał życzenie lub rozkaz.
— Szczenię, szczenię, z ziemi powstań — szepnął, a w dole, tam gdzie patrzył, drgnęła sterta
piszczeli i złomu. Pojedyncze kości, sprężyny, rzemienie i pręty podnosiły się i ułożyły w niezdarną
szkieletową konstrukcję, ku której nadlatywały lub pełzły kawałki plastiku, metalu, ciała, szkła i
drewna, obracając się jak klocki układanki i po nieprawdopodobnych transformacjach wpasowując w
wolne miejsca, gdzie zalał je nagły deszcz zielonego atramentu i superkleju, zasypała zamieć próbek
obić i wykładzin, osuszyły płomienie buchające ze wszystkich stron. — Ktoś znaleziony musi zostać
— dokończył Śmierć.
Pies poszukał wzrokiem swego pana. Jego czerwone prawe oko znajdowało się o cal wyżej niż
lewe, zielone. Machnął ogonami z kabli i ruszył naprzód.
Gdy znalazł się na wierzchołku wzgórza, położył się na brzuchu i zapiszczał jak nieszczelny
zawór. Śmierć wyciągnął lewą dłoń i lekko pogłaskał jego łeb. Nieustraszoność, bezwzględność, zaw-
ziętość, prawa i zasady łowów uniosły się z ziemi i wraz z aurą grozy przywarły do psa.
— Psie Śmierci, nadaję ci imię Mizar — powiedział Śmierć. — Teraz chodź ze mną, aby zła-
pać trop. — Poprowadził go w dół do wykopu, gdzie Mizar opuścił łeb i węszył. — Wyślę cię do
wyższych rejonów Virtù, byś przemierzył światy i znalazł tych, którzy tu byli. Jeśli nie zdołasz
sprowadzić ich z powrotem, musisz wezwać mnie do nich.
— Jak mam cię wezwać, o Śmierci? — zapytał Mizar.
— Musisz zawyć w specjalny sposób. Nauczę cię tego. Zademonstruj, jak wyjesz.
Mizar odchylił łeb i dźwięk syreny zlał się z gwizdem lokomotywy, przedśmiertnymi jękami
tuzina ofiar wypadków, odległym wyciem wilka w zimową noc i ujadaniem chartów na tropie. Legion
rozdartych ciał, zniszczonych serwomechanizmów i zużytych środowisk drgnął i pomknął doliną
wśród prospektów reklamowych, ofiar wojny, robaków i potrzaskanych tablic ogłoszeniowych.
Wszystko to opadło z chrzęstem na ziemię, kiedy pies pochylił łeb i w Głębokich Polach znów za-
panowała cisza.
— Nieźle — przyznał Śmierć. — Teraz nauczę cię modulować głos do wezwania.
Powietrze natychmiast rozdarła seria wrzasków, jęków i zawodzeń. Ich pulsujący rytm wprawił
w drżenie całe Głębokie Pola i przyniósł zalew nowych form, przewracających się, kroczących,
człapiących, czołgających, wchodzących do królestwa Śmierci, unoszących ciemny pył,
zaćmiewający powietrze, przez które płynęła nowa fala kakofonii.
— Usłyszę to i rozpoznam, gdziekolwiek będziesz — oświadczył Śmierć — i kiedy wezwiesz
mnie w ten sposób, przybędę do ciebie.
Strzępek czerni przysiadł na nosie Mizara. Zezując krzywymi oczyma, pies rozpoznał motyla.
— Jestem Alioth, posłaniec — powiedział tamten. — Chciałem się tylko przywitać. Masz
ładny głos.
— Witaj — odparł Mizar. — Dziękuję.
Alioth pomknął dalej.
— Chodź teraz ze mną — powiedział Śmierć, ruszając w dół wykopu.
Czarny jak atrament, małpi kształt okręcił się wokół wygiętej gałęzi i zawisł na niej, przy-
glądając im się.
Wszedłszy w wykop, Śmierć poprowadził Mizara na miejsce, gdzie pracowali i skąd umknęli
intruzi.
— Złap trop — powiedział — abyś mógł ich wszędzie wyśledzić.
Mizar zniżył łeb.
— Mam ich — oznajmił.
Scena zniknęła, ustąpiwszy tej samej czerni, która panowała na początku. Chwilę później po-
jawiło się światło. Nieustannie przybierało na sile, rzucając blask daleko w głąb wykopu i poza jego
krawędzie. Czarna małpa o pająkowatych kończynach, skulona na skraju wykopu, cofnęła się przed
narastającą jasnością, przed zwojami barwnych świateł i pozornie przypadkowych figur geometryc-
znych napływających przy akompaniamencie trzasków wyładowań elektrycznych. Podobne błys-
kawicom smugi pojawiły się i znikły. Potem nastąpiła ciemność, odwracająca stopnie natężenia jas-
ności. Trzaskający pejzaż przybrał wygląd negatywu.
Mizar poruszył się.
— Tak — powiedział po chwili. Końce jego zębów lśniły metalicznie w poświacie. — Tu jest
coś podobnego.
— Znajdź ich, jeśli zdołasz — odparł Śmierć. — Wezwij mnie, gdy ich odszukasz.
Pies odchylił w tył łeb i zawył. Potem wskoczył przez port Śmierci w ciemno–jasny, abstrakcy-
jny, leżący w dole świat, podtrzymywany na skrzydłach mory. Śmierć opuścił połę opończy, a brama
pokryła się fałdami i znikła.
— Możesz go już nigdy nie zobaczyć — powiedziała małpa — Wysłałeś go do bardzo wysok-
iej krainy, może nawet będącej poza twym zasięgiem.
Śmierć odwrócił głowę, ukazując zęby.
— To prawda, że może to zająć wiele czasu, Dubhe — powiedział. — Jednak wszelka cierpli-
wość jest tylko imitacją moich metod, a nawet w najwyższych krainach nie jestem nieznany.
Dubhe wskoczył mu na ramię i usadowił się tam, gdy Śmierć wynurzył się z wykopu.
— Sądzę, że ktoś właśnie zaczął grę — powiedział Śmierć, idąc przez Głębokie Pola po łące
najczarniejszej trawy i poruszając czarne maki swoją opończą — a w ten sposób dał początek rozry-
wce, którą, obok muzyki, cenię najbardziej. Minął długi czas, Dubhe, odkąd brałem udział w porząd-
nej grze. Odpowiem na ich wejście ruchem, jakiego nikt by się nie spodziewał i wypróbujemy nawza-
jem swoją cierpliwość. Potem, pewnego dnia, przekonają się, że ja zawsze jestem we właściwym
miejscu w odpowiednim czasie.
— Kiedyś też tak myślałem — odparł Dubhe — aż pewnego dnia sięgnąłem po gałąź, której w
tym miejscu nie było.
Kakofonia, która nastąpiła, mogła być ich śmiechem, mogła też być tylko przypadkowymi
odgłosami entropii. Na jedno wychodzi.
* * *
— Otworzę szereg portów. Nie przechodź przez nie. Węsz przy każdym i sprawdź, czy któryś z
nich nosi ślady ich zapachu. Jeśli tak, powiedz mi o tym.
Cień małpy przemknął ku krawędzi wykopu i przykucnął tam, wciąż obserwując.
Śmierć uniósł prawe ramię. Jego opończa spłynęła przed psem do ziemi jak kurtyna niezgłębi-
onej czerni. Bez wstępnego rozjaśnienia stała się bramą do jasnego miasta zbudowanego wewnątrz
kuli lub walca, gdzie budynki wyrastały ze wszystkich widocznych powierzchni. Obraz ten zniknął
natychmiast, zastąpiony widokiem lśniących smukłych wież i niesamowitych minaretów, połączo-
nych niezliczonymi mostami i galeriami, między budowlami płynęły obłoki, nigdzie nie było ani
śladu gruntu.
Potem mignęły łąki, i długie korytarze niezliczonych drzwi, otwartych i zamkniętych, oświet-
lonych i ciemnych, wnętrze groty o geometrii rodem z rysunków Eschera, rurowe miasta w głębi
morza, wolno obracające się satelity, sfery Dysona, których mieszkańcy żeglowali między światami
na otwartych okrętach. Mizar jednak trwał bez ruchu, patrząc i węsząc. Tempo narastało, sceny
zmieniały się pod ramieniem Śmierci z szybkością, której nie sprostałyby zwykłe oczy. Alioth prze-
mykał przed obrazami żywych kwiatów, mechanicznych i organicznych. Śmierć przerwał ten proces,
zatrzymując obraz antycznych ruin — potrzaskanych kolumn, zwalonych murów, rozbitych tympan-
onów — na pokrytym ukwieconą łąką wzgórzu, zalanym złotym światłem pod błękitnym aż do bólu
niebem. Przeleciały nawołujące mewy. Cienie rysowały się ostro, przez bramę przepłynął nikły za-
pach morza.
— Zupełnie nic? — zapytał Śmierć.
— Nic — odparł Mizar, zaś Alioth przefrunął przez bramę, by spocząć na kwiecie, który
natychmiast zaczął więdnąć.
— Próbowałem najbardziej prawdopodobnych możliwości pasujących do tego, co udało mi się
dostrzec w przelocie. Poszukamy w miejscach bardziej odległych, niemal nieosiągalnych. Bądź cier-
pliwy.
John D’Arcy Donnerjack kochał tylko raz, a kiedy zobaczył morę, zrozumiał, że to koniec.
Zrozumiał też inne rzeczy, których dotąd nawet nie podejrzewał. Jego serce rozdarło się na strzępy, a
umysł popędził ścieżkami, którymi nie wędrował nigdy przedtem.
Spojrzał na Ayradyss, swoją ciemnowłosą, ciemnooką panią, stojącą pod tym samym drzewem
na szczycie wzgórza, pod którym spotykali się zawsze. Mora opływała ją, przydając jej rysom jeszcze
delikatniejszego wyrazu. Zawsze uważał, że gdyby tylko chcieli, mogliby spotykać się w jego świe-
cie, lecz senny, baśniowy charakter ich romansu wymagał oprawy tej magicznej krainy. Żadne z nich
nigdy nie zaproponowało niczego innego. Teraz zrozumiał, a ból wypełnił jego pierś lodem i objął
mózg żarem.
Znał to miejsce lepiej niż większość ludzi i wątpił, czy Ayradyss w ogóle spostrzegła pierwsze
migotanie mory, oznaczające jej koniec. Pojął teraz, że była dziecięciem Virtù, a nie gościem ukrytym
pod egzotycznym imieniem i atrakcyjną powierzchownością. Była dokładnie taka, jaka wydawała się
być, piękna i utracona; objął ją i przyciągnął ku sobie.
— Co się stało, John? — zapytała.
— Już za późno — powiedział. — Za późno, ukochana. Gdybym tylko wiedział wcześniej…
— O czym? — spytała. — Dlaczego ściskasz mnie tak mocno?
— Nigdy nie mówiliśmy o swoim pochodzeniu. Nie wiedziałem, że Virtù jest twoim
prawdziwym domem.
— Co z tego, John? Co to za róż…
Mora znów zamigotała wokół niej, dłużej niż przedtem, i poznał po nagłym stężeniu jej ciała,
że tym razem i ona ją spostrzegła.
— Tak, obejmuj mnie. Dlaczego żałujesz, że nie wiedziałeś wcześniej?
— Już za późno — powtórzył. — Może próbowałbym coś zrobić. Chociaż i tak nie wiadomo,
czy by się udało. Pewnie nie — pocałował ją, gdy zaczęła drżeć. — Kiepski, spóźniony pomysł. Ko-
chałem cię. Tak bardzo chciałbym, żeby to mogło trwać dłużej.
— Ja też — odparła. — Tyle jeszcze mogliśmy zrobić razem.
Przez długą chwilę miał nadzieję, że mora nie powróci, jak zdarzało się czasami, ale raptem
ukazała się raz jeszcze, a postać i rysy Ayradyss zafalowały, jak gdyby oglądał ją przez rozedrgane
gorącem powietrze. Wydało mu się przez chwilę, że słyszy kakofonię dźwięków. Tym razem mora
pozostała, zaś Ayradyss w dalszym ciągu rozpływała się w coraz głębszych deformacjach. Trudno
było mu ją utrzymać, gdy zmieniała kształt, kurcząc się nieustannie.
— To niesprawiedliwe — powiedział.
— Tak jak zawsze — odparła. Kiedy padała, poczuł jak gdyby pożegnalny pocałunek i usłyszał
znów te dźwięki. W powietrzu unosił się blady szlak jasnego pyłu.
Stał z opustoszałymi ramionami i zamglonym wzrokiem. Potem usiadł na ziemi i ukrył twarz w
dłoniach. Kiedy jego smutek w końcu ustąpił, przewędrował w myślach wszystko, co wiedział o
Virtù, największym artefakcie jego rasy, i zrobił użytek z teorii, które rozwijał przez lata oraz wszyst-
kich hipotez, którymi bawił się w ciągu swej niezwykle owocnej kariery.
Wstając ponownie, zdecydowany był już odszukać najdrobniejszy pyłek jej prochów i roz-
począć kolejną wędrówkę, podróż hipotetycznymi drogami do końca wszystkiego.
* * *
Tranto poczuł to znowu, kiedy pracował z grupą fraktylizującą przy wprowadzaniu w las
małych programów pod nowym identyfikatorem, opodal krytej strzechą wioski, którą również
pomógł zbudować. Stary ból, którego nigdy do końca nie zrozumiał, odezwał się ponownie w przed-
niej części jego potężnego cielska — ten ból towarzyszył mu od czasu spotkania z łowcą fantów,
który wyszedł z tej próby sił rozpłaszczony i rozczłonkowany, i nie mógł już zaznaczyć kolejnego
karbu na swej zdobycznej strzelbie, ani powrócić do Verité. Tranto wydał krótki ryk, a pozostałe fanty
oddaliły się, przewracając oczami i kręcąc się niespokojnie.
Powinien znaleźć się z dala od nich, zanim z powodu bólu straci panowanie nad sobą. Jego
mały — i zanikający — areał rozsądku nigdy nie wgłębiał się specjalnie w naturę przyjemności i
bólu. Dla jego gatunku przyjemność miała związek z aktywnością nie służącą rzeczywistej pracy,
była sublimacją motywów ich przyziemnych, celowych działań. Natomiast ból powstawał przez
wprowadzenie do programów ukrytych czynników chaosu. Dawno temu strzał myśliwego zostawił
taki właśnie ślad, który od czasu do czasu dawał znać o sobie, rujnując
jego
życie towarzyskie i
wzbogacając miejscowe plotki.
Tranto parsknął i tupnął. Pracował kiedyś — jako więzień — w kodowanej przestrzeni,
miłosnym gniazdku urzędnika rządowego z Verité, którego wirtualna towarzyszka zrujnowała skon-
densowaną ekologię ekstrawaganckim domaganiem się wszechobecnych altan kwiatowych, aż w
końcu samowystarczalna w założeniach przestrzeń została przeciążona i nie mogła dłużej służyć dru-
giej części swej podwójnej funkcji. Tranto pamiętał bolesne uderzenia biczy Czynnika Chaosu w
rękach nadzorców Majowej Damy — a czasem i w jej własnych — którymi więźniów zmuszano do
równoważenia wpływu zniekształconych przez nią programów. Bicze CC były straszliwe, nigdy jed-
nak nie powodowały tak wielu urazów jak jego napady — choć ostatecznie przyczyniły się do wy-
wołania jednego z nich, skutkiem czego Tranto poważnie zdemolował tamto miejsce i uczynił z niego
ośrodek uwagi, co z kolei doprowadziło do zwolnienia Morrisa Rintala, gdy odkryto, że wykorzystał
na założenie gniazdka sprzeniewierzone fundusze rządowe, oraz do jego rozwodu, gdy żona w Verité
dowiedziała się o wirtualnej kochance.
Nowa fala bólu przeszyła Tranto, promieniując ze starej rany. Ryknął raz jeszcze, sięgnął swą
przednią odroślą i wyrwał z korzeniami posadzone niedawno przez siebie drzewko. Cisnął nim o
ziemię, wytarmosił, a tym, co z niego pozostało, zakręcił młynka nad głową. „To bardzo niepokojące”
— zauważył jego ulatniający się rozsądek. „Jest naprawdę kiepsko”.
Tranto z rykiem ruszył na fantów, które rozpierzchły się ze zwinnością i szybkością zdu-
miewającą innych robotników, znających je dotąd jedynie z powolnych, ociężałych ruchów. Ci inni
robotnicy oczywiście sami pędzili już w popłochu.
Tranto powalił kilka drzew, po czym odwrócił się. Jego pałające ogniem spojrzenie spoczęło na
wiosce. Ruszył z impetem w jej stronę. Program nadzorujący wycofał czym prędzej swe wcielenia.
Wywijając pniem drzewa, Tranto rozbił w drzazgi jedną z chat, potem staranował potężnym
cielskiem sąsiedni budynek. Konstrukcja zakołysała się z miłym dla uszu trzaskiem. Uderzył jeszcze
raz. Zamachnął się pniem. Ściana zawaliła się. Trąbiąc, wdeptał ją w ziemię.
Skierował się ku następnej budowli i w przebłysku pamięci uświadomił sobie, że wkrótce wy-
ruszą za nim w pościg, najpierw z biczami CC, potem ze śmiercionośną bronią. Kiedy rozdeptywał do
szczętu chatę, słysząc okrzyki robotników i majstrów, wiedział, że powinien opuścić to miejsce i
uciec w jakieś bezpieczne ostępy, gdzie mógłby przeczekać aż minie atak i zacznie się zdrowienie.
Strzaskał kolejną ścianę, uderzył sponiewieranym pniem w drugą, cisnął nim przez strop trze-
ciej. Tak, naprawdę powinien się zbierać. Tylko że przeszkadzały mu w tym te wszystkie przeklęte
rzeczy.
Z rykiem wkroczył na ulicę, przewracając wózki dostawcze, rozdeptując wysypujące się
obiekty zarodki zarodziowe. Będą na niego czekać przy stacji przejściowej, był tego pewien. Jeśli nie
zdołają go zatrzymać, spróbują skierować go do zabezpieczonej przestrzeni, gdzie terapeuta znów, jak
poprzednio, zada mu ból. Lepiej uciekać w tym kierunku i utorować sobie własne przejście, kiedy jest
bezpieczny. Nie pierwszy raz przebije się przez pole ograniczające. Wydawało się to coraz łatwiejsze,
w miarę jak jego szaleństwo przybierało na sile.
Gdy znalazł się poza terenem robót, zbadał granice obszaru, szukając oporu odpowiadającego
przejściu do całkowicie nowego miejsca, a nie do innych rejonów tej samej sceny wydarzeń. W chwi-
lach takich jak ta jego wyczucie w tych sprawach zawsze znacznie się wyostrzało. Wkrótce przeciskał
się przez granicę w środku na pozór niczym nie wyróżniającego się pola. Sprawiała wrażenie gęstej
siatki, uginającej się, lecz zarazem stanowiącej skuteczną barierę, ale w pierwszym potężnym
pchnięciu zdołał zajrzeć poprzez nią w sąsiedni krajobraz. Niestety, wypełniały go budynki, pojazdy i
ciężkie maszyny, Tranto zmienił więc kierunek. Pole. Dobrze. Uderzył w tę stronę. Trzy potężne
szturmy wystarczyły mu, by przekroczyć barierę. Miotał się w szale po pewnego rodzaju ogrodzie i
sadzie, doprowadzając do rozpaczy jego
genius loci.
Nieważne. Trąbiąc, pobiegł przed siebie.
Osiem razy pokonywał bariery, niszcząc specjalistyczne gospodarstwo rolne, salę konferen-
cyjną, laboratorium badające powierzchnię Marsa, kręgielnię, dom publiczny, oddział sądu
okręgowego i wirtualne miasteczko studenckie, nim znalazł się w zacisznym trawiastym terenie i
pobliskiej dżungli, której
genius loci
postępował zgodnie z charakterem środowiska i nieustannie
drzemał.
Tranto znów znalazł się na swobodzie.
* * *
Wierni przybyli z kaplicy w Verité, gdzie, po krótkiej modlitwie, udali się do sali na tyłach,
zdjęli szaty i rozciągnęli na płytach nagrobnych, by w ciemnościach kontemplować trud istnienia, po
czym wzmocnieni na duchu przebyli ścianę płomieni i weszli na święte pola. Tam, śpiewając pieśń o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl