Zelazny Roger-Mróz i Ogień, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]ROGER ZELAZNY - Mróz i Ogień
ROGER ZELAZNY
Mróz i Ogień
COŚ W RODZAJU EGZORCYZMU
Właśnie zdałem sobie sprawę, że będzie to mój pierwszy zbiór opowiadań, odkąd w roku 1983 opublikowany
został „Wariant jednorożca”. Od tamtego czasu przybył mi kot imieniem Amber i czarny pas w aikido, dostałem kolejne
dwie nagrody Hugo, wypełniłem książkami jakieś sześć metrów półek, a także nazwano na moją cześć małżoraczka
(Sclerocypris zelaznyi - dziękuję, doktorze Martens) i popełniłem ten błąd, że chełpiłem się tym wobec Jacka C.
Haldemana II, którego nazwiskiem, jak się okazało, nazwano tasiemca (Hymenapolis haldemanii - zawsze trzeba uważnie
dobierać prototypy swoich postaci, jako że Jay jest częściowo Fredem Cassidym). To tyle, żeby odpowiedzieć tym z was,
którzy pytali o wydarzenia z mojego życia. I wciąż mieszkam na tym samym wzgórzu w Nowym Meksyku, z tą samą
cierpliwą damą, Judy, która teraz jest prawniczką.
Doszło do tego, że z pewną przyjemnością oczekiwałem wybierania opowiadań do nowego zbioru i układania ich
w całość, ponieważ w naszych czasach znaczy to, że trzeba napisać wstęp. Jest to praktyka, której kiedyś nienawidziłem,
ale która, jak odkryłem, powoduje, że myślę inaczej niż zwykle o pisarstwie, a o swoim - w szczególności. Odkryłem, że
zaczyna mi się podobać uczucie mętnego filozofowania na temat tej działalności na przestrzeni kilku stronogodzin co kilka
lat.
W przypadku niektórych moich opowiadań postać taka jak Dilvish, Kalifriki, Mari czy Conrad wynurza się z
mroku, bierze moją uwagę jako zakładnika i czeka. Okoliczności podsuwają wtedy pomysły, wydarzenia łączą się w całość
i opowiadanie posuwa się naprzód jak cień. Zazwyczaj takie historie to dłuższe utwory, nawet powieści. Kiedy już raz
zobaczę ich kształty, istnieją dla mnie jako duchy, dopóki nie przyszpilę ich i nie przeniosę na papier.
Innym razem pomysł przychodzi pierwszy i muszę szukać postaci, które będą jego motorem - tak jak to było,
powiedzmy, z „Nocnymi królami”, gdy każdy bohater w ciągu mniej więcej pół godziny od pojawienia się pomysłu
odpowiadał na moje myślowe ogłoszenie „Potrzebny pracownik”. Takie rzeczy często zdarzają się w wypadku opowiadań.
Jest też wreszcie opowiadanie zapoczątkowane przez poruszający obraz. Ale najpierw pozwólcie mi się zatrzymać
i coś wyjaśnić.
Każdego dnia czytam trochę poezji. Myślę, że to ćwiczenie ma dla umiejętności warsztatowych prozaika
znaczenie najbliższe temu, jakie codzienne praktykowanie form tai chi ma dla ciała. Dawno temu wolałem w poezji
dosłowność i prawie absolutną logiczność. Ustąpiłem w tej sprawie i zdołałem odnaleźć przyjemność w wierszu tylko
dzięki jego językowi albo obrazom, gdy natknąłem się na Dylana Thomasa. Jednak na początku działo się to tylko od czasu
do czasu i niewielu innych autorów potrafiło wywrzeć na mnie takie wrażenie. Rilke to potrafił. A. R. Ammons potrafił,
czasami. Niektóre rzeczy Lorki też to potrafiły. Ale tak naprawdę dopiero kiedy odkryłem dzieła W. S. Merwina,
uświadomiłem sobie, że mógłbym być trwale szczęśliwy dzięki samym tylko obrazom, gdyby pochodziły one od kogoś o
niezmiernie potężnej wizji i osobowości, kogoś mówiącego o wszystkim tonem, który uważałem za odpowiadający niejako
moim upodobaniom, gdyż przypominał mi znowu o czyjejś obserwacji: „Słowo w obrazach, ono właśnie trzyma ucichłych
wierzb kotwice w swym poblasku”. I z biegiem lat rzeczy tego rodzaju zrobiły u mnie swoje.
Łatwo daję się nabierać atrakcyjnym obrazom i istnieją opowieści albo fragmenty książek wywodzące się z
poruszającego obrazu: robot przebijający się z trzaskiem przez cmentarz światów w „Człowieku, który kochał Faioli”, Kat
podążający w górę Missisipi jak Anioł Śmierci, zejście Sama do Piekielnej Studni w „Panu Światła”, zniszczenie Wielkiej
Maszyny w Widmowym Jacku, Czas traktowany jako superautostrada w Drogowskazach.
Spośród tych trzech wrót do fikcji literackiej opowiadania, w których ważne są postacie, robią na mnie zwykle
najpotężniejsze wrażenie pod wszystkimi względami, chociaż utwory wywodzące się z obrazów są często obdarzone
prawie magiczną mocą i ich pisanie daje wiele radości. Również wtedy, gdy poruszający obraz zostaje połączony z
opowiadaniem o postaciach albo z opowiadaniem opartym na pomyśle, najczęściej wychodzi z tego coś dobrego.
Najczęściej - ale nie zawsze. O science fiction często mówi się, że jest to „literatura pomysłów”. Nie znaczy to
jednak, że każde opowiadanie biorące początek od pomysłu jest automatycznie jednym z doskonałych przykładów swojego
gatunku, nawet kiedy u jego podstaw leżą najnowsze poglądy naukowe. Opowiadania oparte na pomyśle mogą się
potoczyć w dowolnym kierunku, zależnie od tego, kto lub co odpowie na ogłoszenie o poszukiwaniu pracownika. Tak
naprawdę od czasu do czasu mam dziwny i nie podlegający negocjacjom problem z pracownikami: zdarza się, że
niewłaściwe postacie pojawiają się i nie chcą odejść, organizują strajk okupacyjny na terenie zakładu, to znaczy na
pomyśle. J a wiem, że należą do innego opowiadania i że rujnują to, które próbują przejąć. Czy posłuchają? Nie. To jak coś
z Pirandella. Tak zapaskudzają pomysł swoją obecnością, że nikt inny nie pasuje potem do zmienionej sytuacji. Zwykle
odchodzę więc z niesmakiem i próbuję zapomnieć o całej sprawie. Jest wiele innych pomysłów tam, skąd ten przyszedł.
Komu potrzebne są podobne utrudnienia?
Ale czasami wracają, by narzekać i drażnić...
Mam jeden pomysł, który nie chce odejść, i pomyślałem, że opowiadanie o historii, której nie mogę opowiedzieć,
może być nawet zabawniejsze niż samo jej opowiadanie, jeśli za mną nadążacie. Chcę ją zniszczyć, chcę odprawić
egzorcyzmy, które wypędzą jej dokuczliwe duchy.
Nie tak dawno temu przeczytałem o nowych mapach wnętrza ziemi tworzonych dzięki wykorzystaniu pewnego
rodzaju tomografii sejsmicznej. Mapy te umiejscawiały odwrócone do góry nogami odpowiedniki ukształtowania
powierzchni ziemi w jej jądrze - antykontynenty, anty-oceany, antypasma górskie. Gdy to rozważałem, przyszła mi do
głowy myśl, że jeśli pasma górskie mogą odcisnąć w jądrze ziemi odwrócone cechy jej powierzchni, to dlaczego sztuczny
twór o wystarczających rozmiarach nie miałby zrobić tego samego? Wielkie miasto musi mieć masę równą masie
niektórych pasm górskich. Przypuśćmy, że jest tam na dole antyManhattan. Albo antyParyż. Albo antyLondyn. Jak można
podejść do takiej sytuacji, by wykorzystać ją w literaturze? Zwróciłem się do „Life Beyond Earth” Geralda Feinberga i
Ruperta Shapiro (William Morrow, 1980), zabawnej książki pełnej hipotetycznych gatunków pomyślanych tak, by
poradziły sobie w bardzo różnorodnych środowiskach. Napotkałem jeden, który mógłbym zapożyczyć: magmoby,
prawdopodobnie żywiące się ciepłem albo wykradające środki niezbędne do przeżycia z obszarów promieniowania. Forma
1 / 78
ROGER ZELAZNY - Mróz i Ogień
życia, której istnienia nie można by zbyt łatwo uzasadnić - a jednak nacisk byłby na antygeografii jądra, która teraz rodziła
wspaniałe obrazy wspierające pomysł.
Stwierdziłem, że mógłbym dać tym wolno poruszającym się, pływającym w magmie stworzeniom proporcjonalnie
długie okresy życia, tak by mogły obserwować poruszające się w przyspieszonym (dla nich) tempie elementy
antypowierzchni, gdy antyKartagina, antyKonstantynopol, antyLizbona, antyHiroszima mknęłyby obok. A potem...
Ale nie byłem zadowolony z magmobów - co, jak przypuszczam, było niemądre - i wtedy odkryłem, że nie chcą
odejść. Dobrze. Miałem pomysł i kilka ładnych obrazów, coś, co widziałem w wyobraźni jako ogniste trylobity,
roznosiłoby lawę po całym tym obszarze. (Zgoda, magmę). Chciałem odesłać je gdzieś daleko i zacząć od początku, ale nie
zamierzały mi na to pozwolić. Wiem, że zdarzyło się to w środku lipca, gdyż zanotowałem w swoim dzienniku obecność na
przedstawieniu „Cosi fan tutte” w operze w Santa Fe 15 lipca, gdzie wpadłem na Suzy McKee Charnas i jej męża Steve’a.
Pod wpływem strasznie silnego impulsu chciałem powiedzieć: „Suzy, mam wspaniały pomysł, który możesz mieć za
darmo. Nieważne dlaczego”. Ale światła już mrugały i nie było czasu. A później się na nią nie natknąłem, więc
postanowiłem zatrzymać ten pomysł, na wypadek gdybym się domyślił, jak pokonać trylobity. Nigdy mi się to nie udało i
utwierdzam się w przekonaniu, że prawdopodobnie to też jest dobre rozwiązanie. Wciąż mogę zamknąć oczy i zobaczyć
wieżowce antyManhattanu, pod nim ogniste niebo przesuwające się, jakby to był Dzień Gniewu (z melodiami
antyGershwina niczym z czarnej mszy na ścieżce dźwiękowej?), a wtedy te płonące, wieloczłonowe skamieniałe typy
przepływają obok, wydając głębokie, przypominające chichot dźwięki. A gdyby ta cholerna rzecz była jak wirus
komputerowy w twoim edytorze tekstu? Nie zniósłbym, gdybym dał coś takiego dobremu pisarzowi, jakim jest Suzy, która
jest też przyjaciółką. Ukazanie tego w ten sposób powinno jednak po prostu to zniszczyć, mam nadzieję.
Tak czy owak, jak mówiłem, istnieją dla mnie opowiadania kładące nacisk na postacie, opowiadania oparte na
pomyśle i opowiadania mające u swych podstaw obrazy. Rozróżnienie to dotyczy bram, którymi wchodzą one do mojego
wszechświata. Ostateczny produkt, w najlepszym z możliwych światów, powinien zawierać wszystkie trzy elementy. Ale
jeśli zawiera dwa, jest już dobrze. A nawet zgodzę się na jeden, gdy mam zły dzień i potrzebuję pieniędzy.
Poza tym, kiedy rzeczy nie całkiem się zazębiają, lubię spędzać czas z duchami, szczególnie podczas porannej
przerwy na kawę, gdy przyglądam się górom.
Tyle o moich pisarskich sztuczkach.
Chcę tu dodać kilka słów na inny temat. Ilość poczty, jaką otrzymuję od czytelników, wzrosła ostatnio dość
znacznie i po prostu nie ma sposobu, bym mógł odpisywać na listy, a przy tym nadal żyć i pisać, zachowując jednocześnie
względną równowagę umysłu. Nie mogę już nawet dłużej próbować odpowiadać na pytania dotyczące mojej pracy, mnie
samego, mojego nastawienia do poszczególnych spraw. Chcę po prostu powiedzieć „dziękuję wam”, tu i teraz, wszystkim,
którzy znaleźli czas, żeby napisać do mnie kilka zdań. Żałuję też, że nie mam więcej czasu.
Dzięki za waszą ciekawość.
WIECZNA ZMARZLINA
W moim poprzednim zbiorze opowiadań, „Wariant jednorożca”, wspomniałem w słowie wstępnym do tytułowej
historii, że utwór powstał podczas alaskijskiego rejsu (w maju 1980 roku); wcześniej wyliczyłem część materiałów i
wydarzeń, które doprowadziły do jego napisania. W trakcie pobytu w Zatoce Lodowców (i nieco wcześniej, gdy
odwiedziliśmy lodowiec Mendenhall koło Juneau) poczułem pierwsze drgnienie pomysłu na opowiadanie - coś, co byłoby
związane z mocą całego tego lodu i zimna. Miesiąc później byłem gościem honorowym na Westercon w Los Angeles, przez
następne kilka dni przebywałem z krewnymi Judy w San Diego, a potem pojechałem na południe w głąb Baja California, aż
do San Quintin. Prowadziłem wynajęty wóz na benzynę bezołowiową. Zostało mi dokładnie pół baku, kiedy zajechaliśmy na
parking hotelu El Presidente w San Q - dużego, kolorowego, imponującego miejsca, w którym byliśmy właściwie jedynymi
gośćmi. Coś związanego z poczuciem, że jesteśmy prawie sami w starym hotelu, dało mi następny bodziec do opowiadania i
połączyło się z lodowcem, a także z dyskusją dotyczącą sztucznej inteligencji, której przysłuchiwałem się na konwencie.
Planowałem jechać jeszcze dalej na południe, ponieważ krajobraz ogromnie mi się podobał, dopóki nie dowiedziałem się,
że na południe od Ensenady nie można kupić benzyny bezołowiowej - zacząłem się więc zastanawiać, czy w ogóle uda mi
się wrócić na tym, co mi pozostało. (Odpowiedź, żeby rozładować napięcie: jakoś doturlałem się potem do miasta na
ostatniej odrobinie). W drodze powrotnej zacząłem też myśleć o kontraście między Baja a Alaską. Mniej więcej w tym
samym czasie przeczytałem też Forgotten Peninsula Josepha Wooda Krutcha i Corning into the Country Johna McPhee,
aby dotrzymywały tym myślom towarzystwa. Wrażenia te się przenikały, a wtedy, na lotnisku w LA, podsłuchałem okropną
kłótnię między jakimś facetem i kobietą, która w pewnym sensie posłużyła jako katalizator wszystkiego powyższego. Gdy
leciałem do domu, zrodził się ogólny pomysł na zamieszczone tu opowiadanie i przyszły mi do głowy pierwsze wyobrażenia
o głównych postaciach.
Niczego nie przelewałem na papier przez następne kilka lat.
Ludzie, którzy nie piszą, są czasami zaniepokojeni, gdy wspominam o takich rzeczach. Ale, jak już powiedziałem w
moim wstępie, żyję z duchami i zwykle ich towarzystwo jest przyjemne. Byłem zbyt zajęty, żeby napisać to opowiadanie, i
nie miało to żadnego znaczenia. W każdej chwili mam pewną liczbę postaci i historii gotowych do działania, kiedy tylko
będę miał na to czas albo ochotę. Tymczasem dobrze jest mieć je wokół siebie. Gdy opowiadanie jest już napisane, zwykle
odchodzą albo, co najwyżej, odwiedzają mnie, ale tylko z rzadka.
Tak więc żyłem z „Wieczną zmarzliną” i jej bohaterami przez kilka lat. I wtedy, pewnego dnia, czas i pragnienie
połączyły się i zacząłem pisać. Nim skończyłem, George R. R. Martin zatelefonował do mnie, mówiąc, że jesteśmy
zaproszeni, by przeczytać coś w Taos za tydzień czy dwa. Wyglądało to na dobry pomysł, więc podkręciłem tempo i
zdołałem skończyć opowiadanie dwa wieczory przed czytaniem - lubię mieć nowy materiał na takich spotkaniach, kiedy to
tylko możliwe. Nie miałem okazji, żeby na czas doprowadzić tekst do porządku, zatem dokonywałem poprawek praktycznie
w trakcie czytania. Gdy skończyłem, George radośnie powiedział mi, że dostanę za to Hugo. A następnego dnia Ellen
Datlow, redaktorka „Omni”, zadzwoniła i powiedziała: „Rozumiem, że wczoraj wieczorem przeczytał pan w Taos
opowiadanie pod tytułem „Wieczna zmarzlina”. Chcę je kupić”. Zacząłem się zastanawiać, czy nazwa jej czasopisma nie
jest skrótem od „omnibus”, ale okazało się, że tego ranka rozmawiała z George’em o innej sprawie, a on skorzystał z
okazji, żeby mnie zareklamować. Mówiąc krótko, sprzedałem Ellen to opowiadanie dla „Omni” (nastąpiło długie
techniczne opóźnienie, zanim ukazało się ono w kwietniu 1986 roku), George miał rację co do Hugo (muszę go skłonić,
2 / 78
ROGER ZELAZNY - Mróz i Ogień
żeby mi powiedział, jak czasami robi takie rzeczy), a ponieważ w następnym roku nie mogłem pojechać na konwent do
Anglii, Ellen przyjęła nagrodę w moim imieniu, a Melinda Snodgrass przywiozła mi ją do Nowego Meksyku.
Dzięki, George; dzięki, Ellen; dzięki, Melindo; i dziękuję wam wszystkim, drzewa budżam i foki.
Wysoko na zachodnim zboczu Kilimandżaro leży wyschnięte i zamarznięte ścierwo lamparta. Autor jest zawsze
potrzebny, żeby wyjaśnić, co ono tam robiło, ponieważ sztywne lamparty nie mówią zbyt wiele.
MĘŻCZYZNA. Muzyka zdaje się przychodzić i odchodzić według własnej woli. Przynajmniej kręcenie gałką
zestawu przy łóżku nie ma wpływu na jej obecność czy nieobecność. Na wpół znajoma, obca, w pewien sposób
niepokojąca melodia. Telefon dzwoni, a on go odbiera. Po drugiej stronie nikogo nie ma. Znowu.
Cztery razy w ciągu pół godziny, podczas gdy doprowadzał się do porządku, ubierał i powtarzał swoje argumenty,
otrzymał głuche telefony. Kiedy sprawdził na portierni, powiedziano mu, że nikt nie dzwonił. Ale ten cholerny urzędniczy
automat na pewno nie działał jak należy - jak wszystko inne w tym miejscu.
Wiatr, i tak już porywisty, wzmaga się, ciskając cząstki lodu o budynek z odgłosem mnóstwa drapiących
malutkich pazurów. Wycie stalowych okiennic wracających na swoje miejsce zaskakuje go. Ale najgorsze jest to, że zdaje
mu się, iż spojrzawszy odruchowo w najbliższe okno, zobaczył jakąś twarz.
To oczywiście niemożliwe. To jest trzecie piętro. Światło igra z miotanymi płatkami: nerwy.
Tak. Jest nerwowy od ich przyjazdu tego ranka. Był nawet wcześniej...
Przebija się przez rzeczy Dorothy na blacie, znajduje mały pakunek pośród swoich przedmiotów. Odpakowuje
płaski, czerwony prostokąt wielkości paznokcia swojego kciuka. Podwija rękaw i wklepuje ten plaster w zgięcie lewego
łokcia.
Środek uspokajający natychmiast wnika do jego krwiobiegu. Bierze kilka głębokich wdechów, po czym odrywa
plaster i wrzuca go do zestawu na odpady. Opuszcza rękaw, sięga po kurtkę.
Muzyka staje się głośniejsza, jakby rywalizowała z podmuchami wiatru, z grzechotaniem lodowych płatków. W
przeciwległym kącie pokoju włącza się sam z siebie wideoekran.
Twarz. Ta sama twarz. Tylko przez chwilę. Jest pewien. A potem poza kanałami statyczne, faliste linie. Śnieg.
Śmieje się cicho.
W porządku, róbcie tak dalej, nerwy, myśli. Macie wszelkie powody. Ale teraz dorwie was ukajacz. Lepiej bawcie
się szybko. Zaraz zostaniecie powstrzymane.
Wideoekran pokazuje widowisko porno.
Uśmiechając się, kobieta dosiada mężczyzny...
Obraz przeskakuje na bezgłośnego komentatora mówiącego o tym czy o tamtym.
Przeżyje. Zawsze udaje mu się przetrwać. On, Paul Plaige, robił już wcześniej ryzykowne rzeczy i zawsze
wychodził z tego cało. Problem tylko w tym, że obecność Dorothy tworzy rodzaj deja vu, które burzy jego spokój.
Nieważne.
Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Kilka drinków sprawi, że łatwiej będzie ją przekonać - o ile nie stanie
się kąśliwa. To też czasami się zdarza. Tak czy owak musi jej to wybić z głowy.
Cisza. Wiatr zamiera. Drapanie ustaje. Muzyka zamilkła.
Furkotanie. Okiennice otwierają się na puste miasto.
Cisza pod całkowicie zachmurzonym niebem. Góry lodu otaczają to miejsce. Żadnego ruchu. Nawet wideo
zamarło.
Wzdraga się, widząc nagły błysk z zespołu na peryferiach, daleko po lewej, na drugim końcu miasta. Laserowy
promień uderza w najważniejsze miejsce lodowca i jego czoło odpada.
Kilka chwil później słyszy głuchy, grzmiący odgłos kruszącego się lodu. Sypka burza narasta jak przybrzeżna fala
u stóp lodowej góry. Uśmiecha się, myśląc o potędze, wyborze odpowiedniej chwili, prezentacji. Andrew Aldon... zawsze
przy pracy, pojedynkuje się z żywiołami, doprowadza do pata samą naturę, nieśmiertelny strażnik Playpoint. Przynajmniej
Aldon nigdy się nie psuje.
Znów zapada cisza. Gdy patrzy na to, jak wzniesiony śnieg opada, czuje, że ukajacz zaczyna działać. Dobrze
będzie nie musieć się już martwić o pieniądze. Minione dwa lata bardzo go wyczerpały. Widział, jak wszystkie jego
inwestycje upadają podczas Wielkiego Krachu - to wtedy jego nerwy zaczęły się odzywać. Był teraz delikatniejszy niż
przed stuleciem, gdy jako młody, kościsty najemnik wybierał się, by zdobyć majątek i cieszyć się nim. I udało mu się.
Teraz musi to powtórzyć, chociaż tym razem będzie to łatwiejsze - tylko że jest Dorothy.
Myśli o niej. Sto lat młodsza od niego, wciąż jeszcze przed trzydziestką, czasami lekkomyślna, przyzwyczajona
do wszystkich dobrych rzeczy w życiu. Jest w Dorothy coś kruchego, czasem tak bardzo się od niego uzależnia, że czuje
się dziwnie poruszony. Kiedy indziej po prostu diabelnie go to irytuje. Być może nie stać go teraz na nic bliższego miłości:
od czasu do czasu niejasna odpowiedź, gdy jest potrzebny. Ale oczywiście ona jest przy forsie. To rodzi pewien stopień
niezbędnej uprzejmości, przynajmniej dopóki nie zrobi znowu własnych pieniędzy. Ale żadna z tych rzeczy nie jest
powodem, dla którego musi powstrzymać ją od towarzyszenia sobie w podróży. To coś innego niż miłość czy pieniądze. To
walka o przeżycie.
Laser znów błyska, tym razem po prawej. Czeka na łoskot.
POSĄG. To nie jest ładna poza. Leży zmrożona w lodowej jaskini. Wygląda jak jedna z mniej wygodnie
ułożonych postaci Rodina, częściowo oparta na lewym boku, z prawym łokciem uniesionym nad głową. Ręka zwisa blisko
twarzy, ramiona opierają się o ścianę, lewa noga jest całkowicie zakopana.
Ma na sobie szare futrzane okrycie z kapturem, który - odsunięty do tyłu - ujawnia skręcone pasma ciemnoblond
włosów; ma niebieskie spodnie; na widocznej nodze jest czarny but.
Pokrywa ją lód i w wielokrotnie załamanym świetle jaskini to, co można dostrzec z jej rysów, nie jest
nieprzyjemne, ale też nie jest uderzająco atrakcyjne. Wygląda na dwadzieścia kilka lat.
Na ścianach i podłodze jaskini widać kilka pęknięć. Na górze niezliczone sople zwisają jak stalaktyty, skrząc się
niby klejnoty w po wielekroć odbitym świetle. Do groty prowadzą pochyłe stopnie z posągiem na szczycie, co nadaje temu
miejscu wygląd niejako kaplicy.
Niekiedy, gdy powłoka chmur pęka o świcie, czerwonawe światło pada na jej postać.
Tak naprawdę przesunęła się w trakcie stulecia - o kilka cali, z powodu przemieszczania się lodu. Sztuczki światła
3 / 78
ROGER ZELAZNY - Mróz i Ogień
sprawiają jednak, że zdaje się przesuwać częściej.
Cała ta dramatyczna scena może tworzyć wrażenie, że to po prostu wzruszająca kobieta, która - złapana w pułapkę
- zamarzła tu na śmierć, a nie posąg żyjącej bogini stojący w miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło.
KOBIETA. Siedzi w barze przy oknie. Patio na zewnątrz jest szare, kanciaste, zasypane śniegiem; kwietniki
wypełniają martwe rośliny - sztywne, spłaszczone, zamarznięte. Jej ten widok nie przeszkadza. Daleka jest od tego. Zima
to pora śmierci i chłodu, a ona lubi, gdy się jej o tym przypomina. Podoba się jej perspektywa walki z jej oziębłymi i
doskonale widocznymi kłami. Nikłe mgnienie światła przelatuje nad patio, a za nim odgłos odległego huku. Pije wolno
swojego drinka, oblizuje wargi i słucha łagodnej muzyki, która wypełnia powietrze.
Jest sama. Barman i reszta personelu są z rodzaju mechanicznego. Gdyby ktoś inny niż Paul wszedł do środka,
zaczęłaby pewnie krzyczeć. Są jedynymi ludźmi w hotelu w tym długim martwym sezonie. Wyłączywszy śpiących, są
jedynymi ludźmi w całym Playpoint.
I Paul... Będzie wkrótce obok, żeby zabrać ją do jadalni. Tam, jeśli zechcą, mogą wezwać holoduchy, które
zaludnią inne stoliki. Ona tego nie chce. Lubi być sama z Paulem o takiej porze, tuż przed wielką przygodą.
Przy kawie opowie jej o swoich planach i być może jeszcze tego popołudnia uda się im zdobyć konieczne
wyposażenie, by rozpocząć poszukiwania tego, co znów postawiłoby go finansowo na nogi, przywróciło mu szacunek do
samego siebie. Oczywiście, będzie to niebezpieczne i bardzo opłacalne. Kończy drinka, wstaje i idzie do baru po
następnego.
I Paul... Naprawdę złapała spadającą gwiazdę, zawadiakę, którego opuściło szczęście, mężczyznę ze wspaniałą
przeszłością balansującego na krawędzi ruiny. Huśtawka trwała już, gdy spotkali się przed dwoma laty, co czyniło to
jeszcze bardziej podniecającym. Oczywiście, potrzebował kobiety takiej jak ona, żeby się na niej wesprzeć w takim czasie.
Nie chodziło tylko o jej pieniądze. Nigdy nie mogła uwierzyć w rzeczy, które opowiadali o nim jej zmarli rodzice. Nie,
jemu naprawdę na niej zależy. Jest dziwnie kruchy i zależny.
Chce go zmienić na powrót w mężczyznę, którym kiedyś musiał być, a wtedy rzecz jasna ten mężczyzna też
będzie jej potrzebował. To, czym był - oto, czego potrzebuje najbardziej - mężczyzna, który może sięgnąć nieba i wyrzucić
zeń księżyc. Musiał być taki dawno temu.
Próbuje drugiego drinka.
Mimo wszystko niech się lepiej ten sukinsyn pospieszy. Zaczyna być głodna.
MIASTO. Playpoint znajduje się w świecie znanym jako Balfrost, na szczycie wysokiego półwyspu, który opada
ku zamarzniętemu teraz morzu. Playpoint posiada wszystkie urządzenia niezbędne na placu zabaw dla dorosłych i jest
jednym z najpopularniejszych miejsc wypoczynku w tym sektorze galaktyki od późnej wiosny do wczesnej jesieni: w
przybliżeniu przez pięćdziesiąt ziemskich lat. Później zima nadchodzi jak zlodowacenie i wszyscy wyjeżdżają na pół wieku
- albo na pół roku, zależy, jak kto patrzy na takie sprawy. W tym czasie nad Playpoint pieczę sprawuje ta zautomatyzowana
rutyna obronno-konserwacyjna. Jest to samonaprawiający się system, zaprogramowany na czyszczenie, odśnieżanie,
topienie, rozmiękczanie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takiej opieki, a także na bezpośrednią walkę z
wdzierającym się do miasta lodem i śniegiem. Wszystkie te działania wykonywane są pod nadzorem dobrze
zabezpieczonego centralnego komputera, który bada także wzory pogodowe i klimatyczne, równie dobrze przewidując, jak
reagując.
System ten pracował z powodzeniem przez wiele stuleci, oddając Playpoint wiośnie i przyjemnościom we
względnie dobrym stanie przy końcu każdej długiej zimy.
Za Playpoint są góry, woda (albo lód, w zależności od pory roku) z trzech stron, a satelity nawigacyjne i
pogodowe wysoko w górze. W bunkrze pod budynkiem administracji jest para śpiących - zazwyczaj mężczyzna i kobieta -
którzy budzą się mniej więcej raz w roku, by osobiście przeprowadzić inspekcję funkcjonowania systemu konserwacyjnego
i zająć się wszelkimi szczególnymi sytuacjami, które mogły powstać. W razie nadzwyczajnej potrzeby alarm może ich
obudzić w każdej chwili. Otrzymują dobrą zapłatę i przez te lata dowiedli, że warci są zainwestowanych w nich pieniędzy.
Centralny komputer ma do dyspozycji materiały wybuchowe i lasery, a także najrozmaitsze roboty. Zwykle trochę
wyprzedza grę i rzadko na długo pozostaje w tyle.
W tej chwili sytuacja jest mniej więcej wyrównana, bo pogoda była ostatnio wyjątkowo dokuczliwa.
Zzzzt! Następny lodowy blok zmienił się w kałużę.
Zzzzt! Kałuża została odparowana. Cząsteczki wspinają się do miejsca, gdzie mogą się spotkać i powrócić jako
śnieg.
Lodowce szurają stopami, posuwają się naprzód. Zzzzt!
Ich zysk stał się stratą.
Andrew Aldon dokładnie wie, co robi.
ROZMOWY. Potrzebujący smaru kelner oddala się chwiejnie po tym, jak ich obsłużył; przechodzi przez
kołyszące się dwuskrzydłowe drzwi.
Ona chichocze.
- Rozbujany - mówi.
- Urok Starego Świata - zgadza się on, próbując bezskutecznie spojrzeć jej w oczy, gdy sam się uśmiecha.
- Wszystko masz opracowane? - pyta ona, gdy zaczynają jeść.
- Tak jakby - mówi, znów się uśmiechając.
- To znaczy tak czy nie?
- I to, i to. Potrzebuję więcej informacji. Najpierw chcę pójść i sprawdzić, czy tak się sprawy mają. Wtedy będę
mógł wybrać najlepszy sposób działania.
- Widzę, że używasz zaimka w liczbie pojedynczej - mówi ona spokojnie, odwzajemniając ostatecznie jego
spojrzenie.
Jego uśmiech zamarza i więdnie.
- Mówiłem tylko o małym, wstępnym zwiadzie - rzuca cicho.
- Nie - stwierdza ona. - My. Nawet na mały, wstępny zwiad.
On wzdycha i odkłada widelec.
- To będzie miało naprawdę niewiele wspólnego ze wszystkim, co nastąpi później - zaczyna. - Sytuacja bardzo się
zmieniła. Będę musiał znaleźć nową trasę. To będzie po prostu nudna robota, żadnej zabawy.
4 / 78
ROGER ZELAZNY - Mróz i Ogień
- Nie przyjechałam tu dla zabawy - odpowiada ona. - Mieliśmy wszystko robić razem, pamiętasz? Obejmuje to
nudę, niebezpieczeństwo i wszystko inne. Taka była umowa, kiedy zgodziłam się zapłacić za naszą drogę.
- Przeczuwałem, że do tego dojdzie - mówi on po chwili.
- Dojdzie do tego? To zawsze tam było. Taka była nasza umowa.
On podnosi swój kielich i pije wino małymi łykami.
- Jasne. Nie próbuję pisać na nowo historii. Chodzi tylko o to, że sprawy posunęłyby się szybciej naprzód,
gdybym część wstępnego rozpoznania mógł zrobić sam. Sam mogę poruszać się szybciej.
- A skąd ten pośpiech? - pyta ona. - Kilka dni w tę czy w tamtą. Jestem w bardzo dobrej formie. Aż tak bardzo cię
nie spowolnię.
- Wydawało mi się, że nieszczególnie ci się tutaj podoba. Chciałem tylko przyspieszyć sprawy, żebyśmy mogli się
stąd wynieść.
- To bardzo ładnie z twojej strony - mówi, zaczynając znowu jeść. - Ale to mój problem, prawda? - Podnosi wzrok
i patrzy na niego. - Chyba że z jakiegoś innego powodu nie chcesz, żebym z tobą szła? On opuszcza szybko oczy, podnosi
widelec.
- Nie bądź niemądra. Ona uśmiecha się.
- A więc ustalone. Pojadę z tobą dziś po południu poszukać szlaku.
Muzyka milknie, a zastępuje ją odgłos przypominający chrząknięcie. Potem odzywa się głęboki, męski głos:
- Proszę mi wybaczyć, bo może wyglądać na to, że podsłuchuję. W rzeczywistości jest to tylko część
nieskomplikowanej funkcji monitorującej, której działanie utrzymuję...
- Aldon! - wykrzykuje Paul.
- Do pańskich usług, panie Plaige, powiedzmy. Decyduję się ujawnić moją obecność tylko dlatego, że w istocie
was podsłuchałem, a sprawa waszego bezpieczeństwa bierze górę nad dobrymi manierami, które w innym wypadku
nakazywałyby powściągliwość. Otrzymuję doniesienia wskazujące na to, że tego popołudnia możemy mieć tu wyjątkowo
złą pogodę. Jeśli więc planowaliście dłuższy pobyt na zewnątrz, zalecałbym, żebyście go odłożyli na później.
- Och - mówi Dorothy.
- Dzięki - rzuca Paul.
- Teraz się usunę. Życzę smacznego posiłku i miłego , pobytu.
Muzyka powraca.
- Aldon? - mówi Paul. Nie ma odpowiedzi.
- Wygląda na to, że zrobimy to jutro albo później.
- Tak - zgadza się Paul i po raz pierwszy tego dnia jego uśmiech nie jest wymuszony. Ale myśli szybko.
ŚWIAT. Życie na Balfrost toczy się w szczególnych cyklach. Podczas długiej zimy odbywają się wielkie migracje
życia zwierzęcego i na poły zwierzęcego do regionów równikowych. Wciąż trwa życie w głębinach mórz. A wieczna
zmarzlina wibruje własnym życiem.
Wieczna zmarzlina. Przez całą zimę, a potem wiosną zmarzlina żyje, osiągając szczyty rozwoju. Jest powiązana
grzybniami: wijącymi się, zagłębiającymi, dotykającymi, supłającymi i tworzącymi zwoje, które sięgają dalej, by wniknąć
w inne formacje. Otacza glob, wibrując przez całą zimę niczym zbiorowa podświadomość. Wiosną wysyła w górę łodygi,
na których na kilka dni rozwijają się szare, podobne do kwiatów dodatki. Potem kwiaty te upadają i ukazują się ciemne
strąki, które następnie pękają z cichym trzaskiem, uwalniając chmury skrzących się zarodników roznoszonych prawie
wszędzie przez wiatry. Zarodniki są niezwykle trwałe, tak jak grzybnie, którymi pewnego dnia się staną.
Letni żar toruje sobie wreszcie drogę do wnętrza wiecznej zmarzliny i włókna zapadają w drzemkę, następuje
długi okres uśpienia. Kiedy wraca chłód, zostają pobudzone, zarodniki wysyłają młode nitki, które naprawiają stare
uszkodzenia, tworzą nowe synapsy. Zaczyna płynąć strumień. Życie lata jest jak gasnący sen. Przez wieki tak się właśnie
rzeczy miały na Balfrost. Potem bogini zarządziła coś innego. Królowa zimy rozpostarła ręce i przyszła zmiana.
ŚPIĄCY. Paul idzie pośród wirujących płatków do budynku administracji. Łatwiej, niż przewidywał, udało się mu
nakłonić Dorothy do użycia zespołu do wywoływania snu, aby dobrze wypoczęła przed jutrzejszym dniem. Udał, że sam
korzysta z drugiego, i opierał się jego przymileniom, aż nabrał pewności, że zasnęła i że może się wymknąć nie zauważony.
Dostaje się do przypominającego kryptę budynku, mija stare, dobrze znane kąty, schodzi na dół po niewielkiej
pochyłości. Sala nie jest zamknięta i jest tam trochę chłodno, ale zaczyna się pocić. Dwie kabiny chłodnicze działają.
Sprawdza ich system monitorujący i widzi, że wszystko jest w porządku.
Dobrze, naprzód! Pożycz teraz wyposażenie. Nie będą go używać.
Waha się.
Zbliża się i patrzy w dół przez przezroczyste płyty na twarze śpiących. Żadnego podobieństwa, dzięki Bogu.
Wtedy zdaje sobie sprawę, że drży. Cofa się, odwraca i umyka ku części magazynowej.
Później, wioząc na żółtym skuterze śnieżnym specjalne wyposażenie, zmierza w głąb lądu.
Śnieg przestaje padać i wiatry zamierają. Uśmiecha się. Śnieg skrzy się przed nim, a elementy krajobrazu nie
wydają się aż tak nieznajome. Nareszcie dobre znaki.
Wtedy coś przecina mu drogę, odwraca się, zatrzymuje i staje naprzeciwko.
ANDREW ALDON. Andrew Aldon, niegdyś mężczyzna wielkiej uczciwości i pomysłowości, na łożu śmierci
wybrał dalsze istnienie pod postacią programu komputerowego i od tego czasu zaczarowane wrzeciono jego umysłu
wykonuje wahadłowe ruchy i tka jako program podejmujący decyzje przy centralnej analizie danych w wielkim
strażniczym komputerpleksie w Playpoint. I tam funkcjonuje jako program wielkiej uczciwości i pomysłowości. Utrzymuje
miasto w dobrym stanie i walczy z żywiołami. Nie tylko odpowiada na doraźne naciski, przewiduje też konieczne zmiany
w strukturze i działaniach; zazwyczaj przechytrza pogodę. Niczym zawodowy żołnierz, którym kiedyś był, utrzymuje się w
stanie ciągłej gotowości - co nie jest tak naprawdę trudne, jeśli wziąć pod uwagę dostępne mu środki. Rzadko się myli,
zawsze jest kompetentny, czasami - błyskotliwy. Od czasu do czasu czuje odrazę do swojego bezcielesnego stanu. Od czasu
do czasu czuje się samotny.
Tego popołudnia zagadką jest dla niego nagła zmiana kierunku burzy, którą uprzednio przewidział, i okres
łaskawej pogody, który nastąpił po tym meteorologicznym dziwactwie. Jego wyliczenia były eleganckie, ale pogoda taka
nie była. Wydaje się osobliwe, że nadeszło to w okresie występowania tak wielu innych małych nieprawidłowości, jak
choćby niezwykłego wzrostu odporności lodu, awarii sprzętu i dziwnego zachowania mechanizmów w jedynym zajętym
5 / 78
[ Pobierz całość w formacie PDF ]