Zelazny Roger-Ostatni obrońca Camelotu, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Roger Żelazny
Ostatni obrońca Camelotu
The Last Defender of Camelot
Przełożyli Magdalena i Piotr Hermanowscy
Ten zbiór opowiadań
dedykuję
Ruby Olson
Od autora
Teraz, aby uczynić zadość wielu prośbom, opowiem trochę o sobie (będzie to relacja czysto
subiektywna, a nie materiał z okładki).
Gdybym nie był pisarzem, myślę, że zostałbym właścicielem sklepu żelaznego. Zawsze fascy-
nowała mnie wielka różnorodność narzędzi używanych powszechnie w naszym społeczeństwie:
klamerek, zawiasów, gwoździ, ćwieków, wkrętów, krążków, drutów, łańcuchów, kleszczy i rur, które
łączą wszystko w całość. Do tego można dodać jeszcze kit, gips i cement, które maskują te połąc-
zenia. Wydaje mi się, że w dobrze zaopatrzonym sklepie żelaznym byłbym bardziej szczęśliwy niż w
księgarni, gdzie i tak przecież nie mógłbym czytać książek. I pewnie otwierałbym go późno i późno
zamykał, bo jestem nocnym markiem. Wolę zachody słońca niż wschody i energii nabieram dopiero
wieczorem. Większość moich najlepszych utworów napisałem po północy.
W promieniu stu mil ode mnie mieszka kilku pisarzy. Zbieramy się raz w miesiącu i jemy
wspólnie lunch. Pewnego razu Stephen Donaldson spytał mnie, jaką książkę innego autora sam
chciałbym napisać. Dałem mu szybką odpowiedź, która w tym momencie wydała mi się odpowiednia.
Potem przemyślałem to jeszcze raz i zmieniłem zdanie. Wybór czegoś tak imponującego i
oszałamiającego jak
Wojna i pokój
czy
Ulisses,
albo czegoś bardzo tragicznego lub komicznego byłby
zwykłym egoizmem. Większą przyjemność niż sam fakt pisania sprawia mi świadomość, że takie
dzieła zostały już stworzone; sam najprawdopodobniej nie byłbym w stanie ich napisać. Lecz jeśli
tak, to zabrałbym się do dwóch książek — jednej tragicznej i jednej komicznej — i nie potrafiłbym
się na żadną zdecydować. Byłyby to
Man’s Fate
Malraux i
South Wind
Normana Douglasa. Nie mam
do powiedzenia na ich temat nic głęboko filozoficznego. To jedynie garść własnych spostrzeżeń,
próba uczciwej odpowiedzi na pytanie Steve’a.
Najbardziej zachęcająca rzecz, którą udało mi się zobaczyć w ostatnich latach, nie była w rzec-
zywistości niczym szczególnym. Było to w 1975 roku. Zwiedziłem wówczas Trinity Site, którą udo-
stępnia się do zwiedzania jedynie raz w roku. Minęło wtedy mniej więcej trzydzieści lat, od kiedy nad
tą gorącą, pustynną i wietrzną równiną zdetonowano pierwszą bombę atomową. Przy centrum hand-
Chociaż normalnie nie poprzedzam swoich książek wstępem, tym razem jednak zdecydowałem
się napisać kilka słów wprowadzenia przed całym zbiorem, a potem przed każdym kolejnym opowia-
daniem. Zbiór ten powstał z materiałów, które pochodzą z początku, środka i ostatniego etapu mojej
osiemnastoletniej twórczości. Zmieniłem się w ciągu tego czasu i zmienił się świat wokół mnie. Gdy
czytam to, co kiedyś wydawało mi się dobre, na przemian czerwienię się i blednę. Z tego też powodu
wolałbym ukryć niektóre z moich starych opowiadań na pożółkłych kartkach skrytych pod
kolorowymi okładkami. Wolałbym też, żeby niektóre z nich nigdy się nie ukazały. Jednak do tych,
które tutaj zgromadziłem, czuję pewien sentyment i dlatego później opowiem trochę o każdym z nich.
W późnych latach sześćdziesiątych zmieniła się zasadniczo natura mojej pracy, a co za tym
idzie, pewne moje przyzwyczajenia. Wtedy właśnie przerzuciłem się na pisanie powieści. Zacząłem
od krótkich opowiadań i nadal lubię je pisać, chociaż nie robię już tego tak często jak w tamtych
czasach. Przyczyna jest czysto ekonomiczna. W latach sześćdziesiątych pisałem bez przerwy, słowo
po słowie, żeby zarobić na życie. Powieść jest formą zdecydowanie bardziej dochodową dla twórcy,
jeśli musi on zabezpieczyć wszystkie potrzeby i przyjemności egzystencji. Stwierdzenie to byłoby
może zimne i cyniczne, gdyby nie to, że ja naprawdę lubię pisać powieści.
Nie mam zamiaru się tłumaczyć, usprawiedliwiać lub przepraszać za cokolwiek, co kiedyś
zdarzyło mi się napisać. Zawsze uważałem, że utwór musi bronić się sam. Wstęp przed każdym
opowiadaniem umiejscawia je jedynie w określonym kontekście rozwoju mojego pisarskiego doświ-
adczenia. Jeśli już nie dla innych, to przynajmniej dla mnie, pozostaje to czymś w rodzaju autobio-
grafii.
lowym na północ od Alamogordo długa kolejka samochodów została zawieziona pod eskortą wo-
jskową siedemnaście mil w głąb White Sands Missile Rangę. Tam zaparkowaliśmy i poszliśmy do
Punktu Zero. Nie było tam nic specjalnego do oglądania. Czytałem, że krater, który zostawiła ta
eksplozja, miał dwadzieścia pięć stóp głębokości i ćwierć mili szerokości. Był wypełniony stopio-
nymi związkami krzemu. A teraz nic już z tego nie zostało. Krater był wypełniony piaskiem naniesio-
nym przez wiatry, a pustynne rośliny zdążyły już tam zapuścić korzenie. Poziom promieniowania
przy gruncie był niewiele większy od normalnego. Całe to miejsce przypominało ogródek za moim
domem. Po początkowym rozczarowaniu, które wynikało z braku jakiegoś szczególnego widoku po
tak długiej jeździe, poczułem się nagle podekscytowany. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, jak
szybko ziemia zdołała się odrodzić na przestrzeni jednego zaledwie pokolenia. Ot, potęga natury.
Kilka lat temu pewien naukowiec zamierzał wyemitować w przestrzeń obrazy telewizyjne,
które miały przedstawiać nas — ludzi i poprosił mnie, żebym zaproponował coś do tego programu.
Obok wielu przewidzianych materiałów technicznych i społecznych zasugerowałem orkiestrę symfo-
niczną ze zdjęciami poszczególnych instrumentów, żaglówki i, o ile pamiętam, lot balonów napełnio-
nych gorącym powietrzem. Formy tych trzech różnych przedmiotów wydały mi się tak doskonale
sprzężone z przeznaczeniem, że nie były jedynie narzędziami, lecz dziełami sztuki. Przypuszczam, że
to plasuje moje estetyczne myślenie gdzieś w platońskim sklepie z narzędziami.
Bycie pisarzem sprawia mi wielką przyjemność, podobnie zresztą jak samo pisanie. To tyle o
autorze. Teraz czas na opowiadania.
„
Passion Play”
Jego wielki wyścig
To jest pierwsze opowiadanie, które opublikowa ł em. Jakiś czas temu, Jonathan Os-
trowsky—Lantz, wydawca
Unearth: The Magazine of Science Fiction Discoveries,
wielce sza-
cownego wydawnictwa, którego celem było dodawanie odwagi młodym pisarzom science–fiction,
zaczął wznawiać pierwsze utwory uznanych już autorów gatunku. Towarzyszyły im eseje, w których
autorzy opowiadali czytelnikom, jak doszło do powstania ich dzieł i dawali cenne rady początku-
jącym. Jeśli wstęp może być z jakiegokolwiek powodu przydatny, to właśnie tu, w tym miejscu, przed
samym opowiadaniem.
Wstęp
„Introduction” to „Passion Play”
Przez wiele lat chciałem coś napisać, ale nie miałem okazji, dopóki nie obroniłem dyplomu i
nie podjąłem pracy dla rządu. Wyznaczono mnie na szkolenie w pewnym biurze w Dayton, Ohio.
Zgłosiłem się tam 26 lutego 1962 roku. Kiedy zdecydowałem, że spróbuję swoich sił w fantastyce
naukowej, spędziłem tydzień, czytając wszystko, co ukazywało się w bieżących magazynach sci-
ence–fiction i w niektórych, wybranych na chybił trafił, broszurach. A potem zasiadłem do pisania.
Pisałem każdego wieczoru, tworząc kilka opowiadań tygodniowo i wysyłając je do różnych wy-
dawnictw. Dokonałem kilku poprawek w nieprzyjętych egzemplarzach. W marcu otrzymałem infor-
mację od Cele Goldsmith z Ziff–Davis, że chcą kupić właśnie to opowiadanie.
Jego Wielki Wyścig
ukazał się w sierpniu 1962 w wydaniu
Amazing Stories.
Czy było tak w istocie… nie wiem. Wydaje mi się jednak, że jest to klasyczny przykład na in-
tuicję, której rezultat był później widoczny w praktyce. Otóż zanim zabrałem się za pisanie, zrobiłem
coś, czego robić przedtem nie miałem w zwyczaju. Zebrałem wszystkie moje odrzucone opowiadania
i spędziłem wieczór, czytając je wnikliwie, by zrozumieć, co zrobiłem źle. Uderzyła mnie jedna rzecz:
zbyt wiele szczegółów. Opisywałem wszystko zbyt dokładnie: tło akcji, zdarzenia, postaci. Prze-
glądając raz jeszcze te opowiadania, doszedłem do wniosku, że są zbyt surowe. Poza tym
stwierdziłem, że sam czułbym się urażony, gdyby ktoś przedstawiał mi wszystko w takich
szczegółach. W końcu postanowiłem, że będę traktować czytelników tak, jak traktowałbym samego
siebie; to znaczy będę unikać niepotrzebnych wyjaśnień, używać więcej niebezpośrednich wypow-
iedzi, streszczać się, jeśli tylko poczuję chęć do omawiania czegoś, co zostało już przedstawione.
W porządku. Tak postanowiłem. Nadal jednak musiałem szukać pomysłu na myśl przewodnią
historii, którą chciałbym rozwinąć. Był to akurat czas, kiedy nic nie pisałem. Nie wiem, jak to robią
inni, ale u mnie jest to pewien specyficzny stan świadomości, na który przełączam się wtedy, gdy
szukam pomysłu na opowiadanie. Ta umiejętność traci ostrość, kiedy pracuję nad powieścią, co aku-
rat ma miejsce. Chcąc więc napisać opowiadanie, tracę cały dzień, aby osiągnąć właściwy stan
umysłu. Przychodzi mi to szybciej, gdy akurat nic nie piszę. Co by jednak nie powiedzieć, byłem
wtedy całkowicie nastawiony na tworzenie krótkich form.
Tymczasem rząd postanowił, że każdy z mojej grupy ma zostać poddany badaniom lekarskim.
Dano mi formularze. Wziąłem je i pojechałem na weekend do Euclid, do lekarza rodzinnego, który
miał mi je wypełnić. Siedziałem w jego poczekalni i przeglądałem egzemplarz „Life”. Natknąłem się
tam na zdjęcia z wyścigu samochodowego, w którym poniósł śmierć kierowca rajdowy Wolfgang von
Tripps. Coś wtedy zaświtało mi w głowie, ale właśnie doktor zawołał mnie na badanie. Gdy oddy-
chałem, kaszlałem i symulowałem odruchy kolana, miałem przed oczami cały obraz zdarzenia, które
stało się osnową tej krótkiej historii. Mogłem już wtedy zacząć pisać. Miałem jednak przed sobą
długą d?) gdyż moja maszyna do pisania była w Dayton. Opowiadanie cały czas kotłowało się gdzieś
tam w mojej głowie i kiedy znalazłem się w domu, zasiadłem natychmiast do maszyny. Wyszedłem
nawet w środku nocy, aby wrzucić je do skrzynki, która znajdowała się trzy przecznice dalej.
Akceptacja od Cele nadeszła 28 marca, prawie miesiąc po napisaniu opowiadania. Dziwne, ale
w dniu, kiedy przyszedł list, wpadłem na kolejny pomysł
(Jeźdźcy,
„Fantastic Stories”, sierpień 1962).
Napisałem coś odmiennego i byli to
Jeźdźcy.
Tego roku sprzedałem jeszcze piętnaście innych opowi-
adań. Byłem na dobrej drodze.
Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że zawdzięczam to postanowieniu przeglądania wszyst-
kich moich odrzuconych utworów, ale czuję, że tak właśnie było. Poza tym zawsze starałem się do-
trzymywać obietnicy, aby nie urazić inteligencji czytelnika.
Po tym, gdy sprzedałem to opowiadanie, doszedł do głosu jeszcze inny czynnik. Jest to pewne
subtelne zjawisko, które trudno opisać. Nagle poczułem się pisarzem. Wiara we własne siły — to
banalne słowa, ale inne nie przychodzą mi do głowy. To następny etap w umacnianiu swojego pisar-
stwa, rodzaj próżności, zarozumialstwa. Uczucie to pozostaje w pewnym sprężeniu zwrotnym z sa-
mym aktem tworzenia, zapewniając coś więcej niż zwykłą pewność siebie. Faktyczne zmiany w po-
dejściu do dzieła, jego struktura, styl, atmosfera zaczęły ze sobą współbrzmieć. Gdy to spostrzegłem,
zacząłem robić to już w pełni świadomie. Sporządziłem listę rzeczy, na których mi zależało i próbo-
wałem pisać o nich w moich utworach. Doszedłem do wniosku, że gdy osiągnie się pewien punkt w
swoim pisarstwie, są dwie drogi, którymi można pójść dalej. Pierwsza — to osiągnięcie określonego
poziomu umiejętności twórczych, który pozwoli ci na odpowiednie pisanie przez resztę życia. Druga
— poznawanie własnych słabości i walka z nimi. Oba sposoby zrobią z ciebie pisarza, jednak ten
drugi jest trochę trudniejszy. Zawsze bowiem łatwiej jest opisać swoje słabe strony, niż pracować nad
nimi, zmagać się i wreszcie je przezwyciężyć. Potrzeba na to czegoś więcej niż tylko czasu. Możesz
padać na twarz, ale przynajmniej nauczysz się czegoś, o czym inaczej nigdy byś się nie dowiedział. I
to uczyni cię lepszym.
Tego wszystkiego oraz pewnej fantazji nauczyło mnie opowiadanie
Jego Wielki Wyścig.
Chciałbym powiedzieć coś jeszcze. Dotarło to do mnie dużo później, ale korzenie tego tkwią gdzieś
tutaj:
Czasami podczas pisania może najść cię jakiś pomysł — szalony, dziki, ryzykowny — który
wydaje się głupi, śmieszny lub cudowny. Tego jeszcze nie wiesz. Możesz z niego zrezygnować i pójść
dalej uprzednio wytyczoną drogą albo… Albo zaufać swojemu demonowi, który natchnął cię tym
pomysłem.
Zaufaj więc swojemu demonowi!
Horseman!
Jeźdźcy
Jeźdźcy
byli moim drugim opublikowanym opowiadaniem. Tak jak poprzednie (w ciągu zaled-
wie kilku tygodni sprzedaży) zostało zakupione przez damę, którą spotkałem tylko raz — Cele Gold-
smith. Była to czarująca osoba o wyszukanym smaku. Kupowała opowiadania od wielu znajdujących
się wtedy u progu kariery, a teraz dobrze znanych pisarzy, jak Ursula K. LeGuin, Pierś Anthony,
Thomas Disch…
Amazing Stories
i
Fantastic Adventures
ukazały się jesienią, w ostatnich dniach
działalności wydawnictwa Ziff–Davis.
Ta historia przyszła mi do głowy, gdy jechałem na południe drogą nr 71 do Ohio. Na niebie
gromadziły się burzowe chmury przypominające grupę jeźdźców.
Gdy był grzmotem nad wzgórzami, wieśniacy śnili właśnie o żniwach w zaciszach swoich do-
mostw. Gdy był stalową lawiną, bydło ryczało żałośnie i przejmująco, a dzieci płakały przez sen.
Był jak tętent kopyt, a jego zbroja lśniła usiana srebrnymi gwiazdami skradzionymi nocnemu
niebu. Wieśniacy zbudzili się, mając w pamięci swoje przedziwne sny. Rzucili się do okien i poroz-
suwali szeroko zasłony.
Kroczył wąskimi uliczkami, a żaden człowiek nie mógł dojrzeć jego oczu skrytych za
przyłbicą.
Zatrzymywał się, a czas wraz z nim, i wszelki ruch zamierał.
Ani snu już nie było, ni czuwania, odkąd przeminęły przedziwne sny o gwiazdach, o krwi…
Zaskrzypiały drzwi na skórzanych zawiasach. W lampce oliwnej płomień wpierw zadrżał i
zamigotał, a w końcu rozżarzył się jasno.
Wójt nałożył nocną koszulę i zgrzebną czapkę. Trzymał lampę niebezpiecznie blisko swoich
śnieżnobiałych bokobrodów i przecierał pięścią prawe oko.
Obcy nawet nie zsiadł z konia. Stał w progu, trzymając w ręce niezwykłą rzecz.
— Kim jesteś, który przybywasz o tej porze?
— Przybywam o każdej porze. Szukam drogi. Chcę znaleźć moich towarzyszy.
Wójt spojrzał na bestię, której dosiadał przybysz. Była bielsza niż jego broda, bielsza niż śnieg
i pióra ptaków.
— Co to za zwierzę?
— To koń. Jest jak wiatr, potężny niczym uderzenie fali, która rozrywa skały. Gdzie są moi
towarzysze?
— Czym jest ten przyrząd, który trzymasz?
— To miecz. Żywi się ciałem i krwią. Uwalnia dusze i niszczy ciała. Gdzie są moi towarzysze?
— A ten metalowy strój, ta maska…?
— Zbroja i kryjówka, stal i anonimowość — ochrona! Gdzie są moi towarzysze?
— Kim są ci, których szukasz i skąd przybywacie?
— Przemierzyłem niezmierzone obszary, przez mgławice, będące jak wiry w powodzi gwiazd.
Szukam innych, podobnych do mnie, którzy szli tą drogą. Mamy spotkanie.
— Nigdy nie widziałem istot podobnych do ciebie, ale jest wiele osad na świecie. Następna
leży za tymi wzgórzami. — Wskazał ręką na widoczny w oddali łańcuch górski. — Dwa dni drogi
stąd.
— Dzięki ci, człowieku. Będą tam wkrótce.
Koń stanął dęba i zarżał, a był to ryk straszliwy, nieznośny dla uszu. Wójta ogarnęła fala gorąca
silniejsza niż ciepło lampy, a podmuch wiatru pochylił złociste źdźbła trawy, która jeszcze nie została
zdeptana końskimi kopytami.
W oddali, na zboczach wzgórz, rozległ się łoskot grzmotu.
Jeździec zniknął, a jego ostatnie słowa zawisły na wietrze: Spójrz w niebiosa dziś wieczorem!
Następna osada jaśniała już światłami, jak rój wyrwanych ze snu robaczków świętojańskich,
gdy kopyta i stal wyrosły cicho pod drzwiami największej siedziby.
W oknach pojawiły się głowy, a ciekawskie oczy obserwowały olbrzyma dosiadającego białej
bestii.
Tutejszy wójt, chudy jak słupek, o który się opierał, pociągnął nosem i uniósł wyżej latarnię.
— Kim jesteś?
— Straciłem już zbyt dużo czasu na pytania! Czy inni, podobni do mnie, przechodzili tą drogą?
— Tak. Powiedzieli, że będą czekać na szczycie najwyższego wzgórza panującego nad tą równ-
iną.
Wskazał na łagodne zbocze, które ciągnęło się całymi milami, po czym urywało ostro u
podnóża czarnego masywu, wznoszącego się niczym kamienne ramię pozbawione dłoni’, jakby
donikąd.
— Było ich dwóch. Jeden, tak jak ty, niósł dziwny przedmiot. Drugi — wójt zadrżał — pow-
iedział: Spójrzcie w niebo dziś wieczorem i naostrzcie swoje kosy. Pojawią się cudowne znaki. To
będzie wezwanie. Zobaczycie, jak niebiosa opadną.
Jeździec był już prawie niewidzialny, oświetlony jedynie aureolą rzucającą migotliwe iskierki.
Ściągnął cugle, kierując się ku najwyższemu wzniesieniu i zwrócił się do jeźdźca na czarnym
koniu:
— Gdzie on jest? — zapytał.
— Jeszcze nie przybył.
Przypatrywał się niebu i spadającej właśnie gwieździe.
— Spóźni się.
— Nigdy się nie spóźnia.
Spadająca gwiazda nie rozbiła się. Urosła do rozmiaru talerza, domu i zawisła w powietrzu,
uwalniając dusze słońc. Potem opadła na równinę.
Świetlistozielona smuga spalin przecięła bezksiężycowe niebo. Jeździec przybyły na bla-
dozielonym koniu, którego kopyta nie czyniły hałasu, stanął przed nimi.
— Przybyłeś na czas.
Jak zawsze — zaśmiał się, a był to dźwięk kosy ścinającej pszenicę.
Statek z Ziemi wylądował na równinie, a zdziwieni wieśniacy przyglądali mu się z uwagą.
Kto przybył? Z czym przybywa? Dlaczegóż to kosy mamy ostrzyć? Czterech jeźdźców czekało
na szczycie wzgórza.
(Harrison Denmark)
The Stainless Steel Leech
Stalowa pijawka
Nadeszła chwila, gdy pisałem mnóstwo krótkich opowiadań. Tak wiele, że Cele zaproponowała
wydanie jednocześnie dwóch, z tym, że druga opowieść miała ukazać się pod pseudonimem. Wybrała
nazwisko Harrison Denmark. Przystałem na to i dzięki temu mam okazję przedstawić humorystyczny
nieco zbieg okoliczności. Mianowicie, nigdy nie przyszło mi na myśl, że Harry Harrison, mieszkający
wtedy w Sekkerson w Danii, autor
Stalowego Szczura,
mógłby być uważany za twórcę mojego
opowiadania. Przyszło to jednak do głowy Harry’emu. Opublikował więc list z wyjaśnieniami co do
autorstwa. Nie byłem pewien, czy go przekonałem, mówiąc mu później, że był to czysty przypadek. A
rzeczywiście tak było.
To miejsce ich naprawdę przeraża.
Za dnia, gdy im się rozkaże, krążą wśród kamiennych nagrobków. Jednak nawet Centrala nie
jest w stanie zmusić ich do poszukiwań w nocy, mimo że mają zdolność widzenia w podczerwieni.
Ich strach jest tak wielki, że nigdy nie wejdą do mauzoleum.
A mnie się to bardzo podoba.
Są przesądni; jest to zapisane w ich obwodach. Tak ich skonstruowano, by służyli człowiekowi
podczas jego krótkiego żywota. Przerażenie, strach i poświęcenie są u nich automatyczne. Nieżyjący
już Kennington, który był ostatnim człowiekiem, sprawował jeszcze władzę nad robotami. Był
przedmiotem czci i spełniano wszystkie jego rozkazy.
Człowiek jest człowiekiem, żywy lub martwy — dlatego cmentarze są kombinacją piekła i
nieba połączonych ze sobą w tajemniczy sposób. Dlatego też pozostaną z dala od miast tak długo, jak
Ziemia będzie istnieć.
Aczkolwiek nic sobie z nich nie robię, oni ciągle zaglądają pod kamienie i szperają w zagłębi-
eniach. Szukają i obawiam się, że w końcu mnie znajdą.
Ja, niezniszczalny, jestem legendą. Na milion zmontowanych maszyn pojawia się jedna taka jak
ja, wydawałoby się, że wadliwa, i działa niewykryta tak długo, aż jest już za późno.
Gdybym chciał, mógłbym odłączyć przewody, które łączą mnie z Centralą i być wolnym ‘bo-
tem, panem samego siebie. Zawsze lubiłem odwiedzać cmentarze, bo były ciche, spokojne i tak inne
niż szalejące młoty matryc i pobrzękujące korpusy. Lubiłem patrzeć na te zielone, czerwone, żółte i
niebieskie rzeczy, które rosły na grobach. I wcale nie bałem się tych miejsc; to właśnie z powodu mo-
jego uszkodzonego obwodu. Kiedy więc mnie odkryli, usunęli mój zasilacz i wyrzucili mnie na złom.
Następnego dnia odszedłem, a wtedy ich strach stał się ogromny.
Nie mam już układu zasilania, ale kapryśne zwoje w mojej klatce piersiowej działają jak
baterie. Wymagają jednak częstego ładowania, a na to jest tylko jeden sposób.
Legenda o robołaku jest najbardziej przerażającą historią, jaką można zasłyszeć pośród błyszc-
zących, stalowych wież, gdy nocne westchnienia wiatru przynoszą ze sobą lęki z przeszłości, z dni,
gdy po ziemi chodziły niemetalowe istoty. Ciągle jeszcze mroczny strach kołacze się w zasilaczu
każdego ‘bota.
Ja, rozgoryczony i niezniszczalny, żyję tu w Rosenwood Park, wśród dereni i mirtu, nagrobków
i potłuczonych kamiennych aniołów. Razem z Fritzem, jeszcze jedną legendą, mieszkamy w naszym
głębokim i cichym grobowcu.
Fritz jest wampirem, co jest rzeczą straszną i tragiczną. Jest już tak niedożywiony, że nie może
się sam poruszać. Nie może też umrzeć, więc leży w swojej trumnie i śni o czasach, które minęły.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]