Zelazny Roger-Pan snów, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Roger Zelazny
Pan Snów
(przełożył Robert Reszke)
2
dla Judy
3
WSTĘP
Dziś już nie pisze się takich książek. Pan Snów Rogera Żelaznego to powieść żarliwa -
żarliwością Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową
skalę przyswajali sobie Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny
światowej, choć sama ich geneza sięga przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim,
psychoanaliza w jej klasycznej postaci opracowanej przez Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej
psychologii analitycznej Carla Gustava Junga - oba te nazwiska parokrotnie pojawiają się na kartach
książki.
Zamysłem Żelaznego było, jak można sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza
określa jako pod -lub nieświadomość - tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując autonomię,
żyją by tak rzec własnym życiem, dając o sobie znać między innymi w snach. Pan Snów wprowadza
nas w świat życia nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, że Roger
Żelazny chyba nie miał aż tak wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o
tym, jak w człowieku, który zawodowo zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach
terapeutycznych - z wolna zaciera się granica między życiem świadomym a snem, jak świadomość
powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia strumieniami nieświadomości. Charles
Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego złudzenia, własnego snu:
przyzwyczajony do tego, że w świecie własnej imaginacji jest stwórcą i władcą wszystkiego, co mocą
fantazji powołuje do życia, podejmuje próbę stworzenia świata dla kogoś drugiego, dla ociemniałej
kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego istnienia. Co
gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno
jest bowiem samemu przeżywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak
ulotną, jak sen.
Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy możliwe jest połączenie piekielnej pychy
nieograniczonego w czasie i przestrzeni tworzenia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest naprawdę
niewinna? Czy sen urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświadomione, stają się
przesłanką udanej terapii) można śnić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze
lekarstwem, czy już trucizną? Czy można bezkarnie zstępować do “doliny cienia”, jak pisze Żelazny,
schodzić do głębokich warstw nieświadomości w poszukiwaniu Graala i żądać jeszcze “szczęścia we
dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej natury jeszcze przed chwilą
się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego i podobną dawał
odpowiedź: ten magiczny teatr życia nieświadomości to “teatr nie dla każdego”. Karta wstępu kosztuje
głowę.
Pan Snów Rogera Żelaznego to książka żarliwa, bowiem podąża tym szlakiem myślenia, który
już dawno przedtem został przetarty. Adaptując pewne wzorce literackie i przystosowując je do
konwencji literatury tak zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się autor swego rodzaju
nadgorliwości, zwłaszcza w kształtowaniu “futurystycznego” sztafażu świata przedstawionego
z perspektywy naszych dni - naiwnego i jakby anachronicznego. Czytając tę książkę trzeba jednak
pamiętać, że jest to dzieło swego czasu: Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych - może niekiedy
irytujące w swym sileniu się na “nowoczesność wyrazu”, “odkrywczość stylu”, “zaskakującą fabułę”.
Żelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla każdego”. Tak właśnie być miało.
Wydawca
4
ROZDZIAŁ I
Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało
nadal na tej samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach.
Na Forum było duszno.
Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy,
lecz nie mógł przestać widzieć, nie tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi
świergot. z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leżącego na ziemi.
On, Render, był poza tym.
Kałuża krwi, w której leżał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało
z mechaniczną regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem
i aktorem tej sceny.
On bowiem, Render, był Śniącym.
Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi.
- Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia!
Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią.
- Tak.
Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził
wzrokiem w ten sam rytm.
- Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego?
- Ponieważ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niż ty.
- Kłamiesz! Tak nie jest!
Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył nożem.
- To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał
sztyletem. Niczym marionetka, Cezar podążał wzrokiem za wahadłem ostrza.
- Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimże jesteś, by podawać w wątpliwość morderstwo takie, jak
to? Jesteś nikim! Ubliżasz godności chwili! Precz!
Mężczyzna o zaróżowionej twarzy drżąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w nieładzie, na
wpół zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc
odwracał się co chwila, rzucał przez ramię spojrzenia.
Odbiegł już dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na wspaniałości. Wszystko
pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, że poczuł się jeszcze bardziej
odległy, jeszcze bardziej samotny i pozostawiony z boku.
Render obszedł zakręt uprzednio niezauważony. Stanął przed nim, ślepy żebrak.
Cezar chwycił go za ubranie.
- Masz dla mnie zły omen na dzisiaj?
- Strzeż się! - zachrypiał szyderczo.
- Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “Strzeż się...” ale czego?
- Idów.
- Idów?...
- Idów oktembrowych. Puścił go.
- Co powiedziałeś? Oktember?... Co to?
- To miesiąc.
- Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca!
- Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która
nigdy nie znajdzie się w kalendarzu.
Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj.
- Poczekaj! Wróć!
Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego świergotu stały się
teraz chórem nieludzkich szyderstw.
- Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar.
Na Forum żar był tak straszny, że oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę
UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, że spektakl ma się
ku końcowi.
Uznał więc, że każda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć może należałoby
podnieść temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe
sploty.
5
z płynnego szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej
podbródka.
- Ja też chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum,
senatorów i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka
- wystarczył jeden niezauważalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni.
Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma
czerwonymi, lecz na żaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie
wzdłuż lśniącej, gładkiej powierzchni konsoli, palce wduszały niektóre przyciski, nad innymi
przeskakiwały, ręka prześlizgiwała się bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci.
Stłumione wrażenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson wiedział, czym jest
stan zapomnienia człowieka, który powrócił do łona.
Rozległ się łagodny trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniższego rzędu przycisków. Teraz trzeba było
się zdobyć na akt świadomego działania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to określenie - by
wdusić czerwony guzik.
Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów
Meduzy i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leżanki, ściągnął kaptur. Podszedł do
okna, sprawił, że szyby przejaśniały, skręcił papierosa.
Minuta w macicy, nie dłużej. To punkt krytyczny... Żeby tylko nie padał śnieg - chmury
wyglądają niegroźnie...
Patrzył na miłe żółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrążone w tlącej się
poświacie oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych,
płonących w poświacie zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył na
bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe, gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka.
Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka, gładkiego
i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały
określać go jako orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym
światłem pancerzem, a czerwony krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira.
Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik.
Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa. Skorupa stała
się przezroczysta, tak że Render mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz Eriksona, który mocno
zaciskając oczy walczył z powracającą świadomością i tym wszystkim, co z sobą niosła. Górna
połowa jaja uniosła się ukazując go, guzowatego i różowego, jak leżał na dolnej półskorupie.
Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera. Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał
macicę.
Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen zakres, sprawdzone;
egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy,
piski i jęki, odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzężenia zwrotnego, przenoszące własny
głos pacjenta, utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilżacz powietrza, bank
zapachów, sprawdzone; mechanizm kołyszący łóżkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku...
Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do klozetu, ręką
zatrzasnął drzwi. Taśmy zarejestrowały ważną sekwencję.
- Siadaj - polecił Eriksonowi.
Mężczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk.
- Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeżyłeś - powiedział Render - nie ma więc potrzeby
podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam też tam byłem.
Erikson kiwnął głową.
- Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe.
Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę.
- Tylko co było tam ważnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował
nad nim kontrolę we wszelki możliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie
przypominał zwykłych marzeń sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, że
wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć się... Czy nie tak?
Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki
w kształcie globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona.
- To prawda, że dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy
- zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, że stały się symbolami
współgrającymi z problemami, które cię trapią. Gdyby sen nie był istotną analogią twych stanów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]