Zelazny Roger-Pan światła, książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Roger Zelazny - Pan światła
Roger Zelazny
Pan światła
WSTĘP
,,Człowiek człowiekowi bogiem" - wydaje się, że ta maksyma starego Feuerbacha mogłaby posłużyć za motto do
tej książki, której autor, z niemałą erudycją sprzęgając wielowątkowe opowieści mitologii indyjskiej, usiłuje przedstawić
proces narodzin mitu. W tym szczególnym przypadku jest to mit o Majtreji - Buddzie Przyszłości, który - jak wierzą
wyznawcy buddyzmu mahajana - ma przyjść przy końcu czasu i położyć kres historii.
Z opowieści Żelaznego, której akcja toczy się, jak można sądzić, na odległej, skolonizowanej onegdaj przez ludzi
planecie, odżywa legenda Wielkiego Nauczyciela. Choć zbliżony do swego historycznego (i ziemskiego) prototypu -
SiddharthyGautamy czyli Buddy Siakjamuniego (563-483 p,n. e.), założyciela buddyzmu - nasz tytułowy Pan Światła jest
zarazem lwórcą wielkiej utopii społecznej, która podzielonemu na bogów i ludzi społeczeństwu ma przynieść wyzwolenie,
wolność, równość i... powszechne ubóstwienie. Oto bowiem, w myśl nauki Sama - Tathagaty- Siddharthy-Buddy (tych
imion pojawia się w powieści nieco więcej, bowiem postać jej głównego bohatera nosi cechy wielu różnych historycznych
reformatorów, także Jezusa Chrystusa, na co warto zwrócić uwagę) niebo, zamieszkałe przez utrzymujących w
nieśmiertelności aferzystów, posiadających dostęp do technologii oraz wszelkich innych osiągnięć odziedziczonych w
spadku po ziemskiej cywilizacji, powinno wyrzec się monopolu na dobrobyt. Niebo powinno zstąpić na ziemię - jeśli nie
dobrowolnie, to pod przymusem. Niebo, trzymające ludzkość w ciemnocie i strachu, posiadające doskonale zorganizowany
aparat kontroli i przemocy, musi zrezygnować ze swej boskości, W ten właśnie sp iób człowiek człowiekowi stanie się
bogiem, a żadnych innych bogów już nad nim nie będzie.
W tym miejscu, po przywołaniu nazwiska Feuerbacha, należałoby także zwrócić uwagę na marksizujący charakter
tej doktryny, którą ustami swych bohaterów zdaje się głosić Żelazny: bóstwo jako przedmiot pierwotnego strachu, alienacja
jako główna siła tworząca bóstwa, przezwyciężenie alienacji jako warunek powrotu do stanu pierwotnej wolności,
równości i... boskości.
O tym, czy Pan Światła rzeczywiście jest bohaterem utopii społecznej, a jego pragnienia pochodzą z repertuaru
jednostronnie optymistycznych doktryn, z uporem godnym lepszej sprawy prących ku ,,lepszemu", “przebudowanemu",
“opartemu na sprawiedliwych stosunkach" ustrojowi społecznemu, zechce zadecydować sam Czytelnik, sięgając po tę
książkę. My tutaj, żeby zakończyć te wywody, powiemy jedynie, że jak w Panu Światła kumulują się niezliczone wątki
wiefu mitologii, czyniąc tę postać bardzo niejednoznaczną, niekiedy nawet trudną do umieszczenia we właściwym miejscu
struktury fabularnej powieści, tak sam finał tej książki nie jest ani prosty, ani jednoznaczny. Bo i jakżeby można dać
jednoznaczną odpowiedź na pytanie o narodziny mitu? ,,Śmierć i Światło są zawsze i wszędzie, one zaczynają i kończą..," -
pisze Żelazny. W tym odwiecznym sporze Światło i Ciemności są skazane na trudne, lecz nieuniknione współistnienie.
WYDAWCA
ROZDZIAŁ I
Powiadają, że pięćdziesiąt lat po swym uwolnieniu powrócił ze Złotego Obloką, by ruszyć na zastępy Niebios i
walczyć przeciwko Porządkowi Życia oraz bogom, którzy go ustanowili. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć ich
modlitwy były hluźniercze. Bo przecież blagalnik nie ma prawa niepokoić tego, który przeszedł do nirwany, a jego
modlitewne westchnienia nie powinny dotykać niczego, co ma związek z bezcielesnym byłem. Ale ubrani w opończe
koloru szafranu wierni nie ustawali w modlitwach, prosząc, by Pan Miecza - Manjursi - zechcial zstąpić wśród nich.
l powiadają, :e Bodhisattwa ich wysiuchal...
Ten, który stłumił swe pożądliwości,
który jest wolny od wszelkiej żądzy,
którego pokarmem jest Pustka -
bez zobowiązań, wolny -
jego drogi są nieodgadnione
niczym szlaki ptactwa na niebie.
Dhammapacia (93)
WYZNAWCY zwali go Mahasamatman i twierdzili, że jest bogiem. On jednak wolał opuszczać początkowe M
aha- i końcowe -atman, poprzestając na zwykłym Sam. Nigdy nie ogłosił się bogiem. Ale też nikt nie słyszał, by mówił, że
nim nie jest. Niezależnie od okoliczności, ani potwierdzenie, ani zaprzeczenie własnemu bóstwu nie mogło mu przynieść
korzyści. Milczenie - owszem.
A zatem, skrywała go zasłona tajemnicy.
Było to w porze deszczowej...
Miało się już ku wielkim deszczom...
l zdarzyło się w tych deszczowych dniach, że ich modlitwy wzbiły się ku niebu, lecz wcale nie za sprawą upartego
przybierania gruzełkowatych sznureczków różańców, ani też nie dzięki wirowaniu młynków. Wzbiły się z wielkiej
machiny modlitewnej, zbudowanej i ustawionej w klasztorze Ratri - Bogini Nocy.
Modły wysokiej częstotliwości przepływały przez warstwę atmosfery, za czym wznosiły się wprost ku Złotemu
Obłokowi, zwanemu Mostem Bogów.
Obłok opływał cały świat i był widziany w nocy jako brązowy łuk tęczy, górujący w miejscu, gdzie czerwone o
wschodzie słońce przybiera w południe barwę pomarańczy.
Co niektórzy z mnichów poważnie wątpili w prawowierność tej formy modlitwy, lecz przecież w końcu maszynę
zbudował sam Jama-Dharma, który onegdaj spadł z Niebiańskiego Grodu. A mówiło się też, że przed wiekami Jama-
Dharma zbudował ognisty rydwan Pana Siwy - pojazd, który pędząc zostawiał na niebie ślad ognistego warkocza.
1 / 108
Roger Zelazny - Pan światła
Choć popadł « niełaskę, Jama ciągle cieszył się sławą najpotężniejszego i mistrzów. Nikt jednak nie wątpił, że i
jemu bogowie kazaliby umrzeć prawdziwą śmiercią, gdyby tylko się dowiedzieli, co za machinę zbudował, Skoro już o
tyrn mowa, trzeba dodać, że Bogowie Grodu kazaliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią nie zważając na sarno dzieło Jamy -
nawet wówczas, gdyby znalazł się pod opieką swej machiny, śmierć i tak by go dosięgła. O tym, w jaki sposób Jama
dojdzie do porozumienia w tej sprawie Panami Karmy, nikt me miał pojęcia, lecz nikt też nie wątpił, że w stosownym
czasie znajdzie jakiś sposób, fen, o kim mowa, by i niemal równie wiekowy jak sam Niebiański Gród, a przecież nie więcej
niż dziesięciu bogów pamiętało moment jego powstania.
Jama miał opinię mądrzejszego od samego Pana Kubery, wszakże był to jeden z jego pomniejszych przymiotów.
Najlepiej znano go z innych umiejętności, niewielu jednak ludzi mogło o tym coś powiedzieć. Szczupły - acz bez przesady
masywnie zbudowany - lecz nie zwalisty. Poruszał się powoli, krok ?a krokiem. Ubierał się na czerwono i mówił mało.
Podszedł do maszyny, a gigantyczny lotos z metalu, zatknięty na szczycie klasztornego dachu, nieustannie
wirował w swych łożyskach.
Deszcz światła padał na cały klasztor, lotos i na dżunglę u stróż gór. Przez sześć dni Jama zdążył już ofiarować
cale kilowaty modłów, ale zakłócenia atmosferyczne sprawiały, że Najwyższy nie mógł go usłyszeć. Półszeptem wzywał
więc co znaczniejsze spośród obecnie czczonych bóstw płodności, wabiąc je litaniami ich najszczytniejszych przymiotów.
Głuchy pogłos grzmotu był odpowiedzią na jego prośby, tak, że asystująca mu mała małpa zachichotała. -Wasze
modlitwy i przekleństwa na jedno się zdały, Panie Jamo. - Nic więcej nie da się tu powiedzieć.
- Czy aż siedemnaście inkarnacjitrzebaci było, by dojść do tej konstatacji?
•-•- wykrzywił się w złośliwym grymasie Jama. - Jeśli tak, 1o już rozumiem.
czemu ciągle odbywasz karę w tej małpiej postaci.
- To me jest dokładnie tak, jak mówicie •••••• odparła mapła, której na i mię było Tak. --- Mój przypadek, choć
mniej rzucający się w oczy niż wasza sprawa.
Panie Jamo, zawiera wszakże elementy osobistej niechęci, by me rzec złośliwości w tym. co się tyczy...
--- Dośćl - warknął krótko Jama, odwracając się plecami do swego rozmówcy.
Tak uświadomił sobie, ze ten szyderczy tom mógł mocno urazić mistrza Z zamiarem znalezienia innego
przedmiotu rozmowy podszedł do okna uskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.
-•-- Na zachodzie się przejaśnia.
Jama zbliży się do okna. popatrzył we wskazanym kierunku, zmarszczył brwi i kiwnął grową.
-• Tak jakby ••- mruknął. •-• Zostań tu i mów, co będziesz widział.
Ruszył do tablicy rozdzielczej.
Lotos na dachu przestał nagle wirować, po czyrn skierował się płatkami kj obnażonemu niebu.
- Bardzo dobrze - szepną) Jama. - Wreszcie udało nam się coś złapać.
Rękami szybko przebierał po konsoli modułu kontrolnego, naciskając przełączniki i ustawiając pokrętła.
Tymczasem sygnał został już odebrany na dole, w kamiennych celach klasztoru, gdzie rozpoczęto inne
przygotowania, praca nad ciałem była w pełnym toku.
- Chmury znowu się zbierają! - krzyknął Tak
- Teraz to już nie ma znaczenia - odparł mistrz. - Ptaszek wpadł w sidła.
Wyszedłszy z nirwany wejdzie do lotosu.
Grzmoty przybrały na sile, g deszcz tłukł o płatki metalowego kwatu dudniąc niczym grad. Spirale błękitnej
światłości z sykiem skręcały się nad graniami.
Jama zamknął ostatni obwód.
- Jak sądzisz... - zainteresował się Tak. - Czy i tym razem przybierze cielesną postać?
- Idź lepiej obierać nogami banany!
Tak uznał, że można to przyjąć za nakaz odejścia, opuścił więc komnatę, pozostawiwszy Jamę zamkniętego sam
na sam ? maszymerią, Ruszył opustoszałym korytarzem, po czym szeroką estakadą schodów zszedł na dół. Na półpiętrze
przystanął, dobiegły go bowiem odgłosy jakiejś rozmowy, którym towarzyszył stukot sandałów - dźwięki wyraźnie się
zbliżały. Miał wrażenie, że dobiegają z zewnątrz, z bocznego hallu.
Nie zastanawiał się długo - natychmiast wdrapał się po ścianie, w czym niemałą przysługę oddały mu wykute w
skale dwa rzędy panter i słoni, bowiem w nierównościach powierzchni mógł znaleźć dobre punkty zaczepienia. Kiedy już
dotarł do krokwi, obrócił się, tak by nie patrzeć w otchłanrie ciemności, zastygł w bezruchu i czekał.
Z bramy wyszło dwóch ciemno ubranych mnichów.
- Dlaczego więc nie może sprawić, by niebo się rozchmurzyło? - spytał pierwszy z idących.
Drugi, starszy, lepiej zbudowany mężczyzna wzruszył ramionami, - Nie jestem mędrcem, ażeby móc odpowiadać
na podobne pytania. Ze budzi obawy... to pewne, podobnie jak fakt, iż nie powinna była podarować im tego sanktuarium,
ani nie wolno jej było pozwolić Jamie na korzystanie z klasztoru.
Któż jednak potrafi wytyczyć granice Nocy?
- Albo przewidzieć kobiece humory - dodał kąśliwie drugi. - Słyszałem, że nawet kapłani nie wiedzą, kiedy się
zechce tu zjawić.
- Całkiem możliwe... - zamyślił się pierwszy. - W każdym razie wydaje się, że to dobry znak, - Tak się wydaje,.,
Obaj mężczyźni zniknęli w drugiej bramie, zaś Tak wsłuchiwał się w odgłosy ich kroków aż do chwili, gdy
całkowicie pochłonęła je cisza.
Ciągle jednak nie opuszczała swej grzędy.
Owa,,ona", o której rozmawiali mnisi... to stówo mogło się odnosić jedynie do bogini Ratri, czczonej przez zakon
lakc ta, klóra ofiarowała swe sanktuarium to tylko broń, nic więcej. Jego największa siła tkwiła w jego zakłamaniu. Jeśli
więc będziemy mieli go tutaj z powrotem...
- Pani - przerwał jej. - Czy święty, czy szarlatan, lecz on już tu powrócił.
- Nie żartuj ze mnie, Tak.
- Pani i bogini, opuściłem Pana Jamę, gdy właśnie kończył prace przy swej machinie, a na jego twarzy widziałem
zapowiedź sukcesu.
- To bardzo nierówna próba sił... - zamyśliła się kobieta. - Pan Agni powiedział kiedyś, że coś podobnego nigdy
się nie uda.
2 / 108
Roger Zelazny - Pan światła
Tak wstał.
- Któż jednak - zaczął pewnym głosem - bóg to, czy człowiek, czy jakiś byt pośredni, zna się na tym lepiej niż Pan
Jama?
- Nie odpowiadam na to pytanie, bo nikogo takiego nie ma. Skąd jednak u ciebie ta pewność, że nasze ptaszek
wpadnie nam w sidła?
- Bo sidła zastawił Jama - odparł krótko.
- W takim razie podaj mi ramię, Tak, i zechciej mnie odprowadzić, jak dawniej, to czyniłeś. Obyśmy śnili o
śpiącym Bodhisattwie.
Wyszli z komnaty, ruszyli schodami w dół, do pokoju poniżej.
Grotę wypełniało śmiało, zrodzone wszakże nie z pochodni, lecz z generatorów Pana Jamy. Łóżko, ulokowane nad
platformą, z trzech stron skrywały ciężkie, płócienne zasłony. W ogóle, większość z nagromadzonych tu urządzeń
maskowały kotary i draperie. Ubrani w szafranowe opończe mnisi, obsługujący skomplikowaną maszynerię, poruszali się
po komnacie szybko i cicho. Jama - wielki mistrz - stał przy łożu.
Lecz nawet ci zdyscyplinowani mnisi o kamiennych twarzach nie potrafili powstrzymać krótkiego okrzyku
zdumienia, gdy ujrzeli wchodzącą do pomieszczenia osobliwą parę. Tak zatem zwrócił się do kobiety u swego boku, a
ujrzawszy ją, zrobił krok do tyłu czując, jak dech zatyka mu w gardle.
Miał oto za towarzyszkę już nie tę przysadzistą staruszkę, z którą przed chwilą rozmawiał przez okno. Znowu stał
u boku Nieśmiertelnej Nocy, o której napisano:,,Przestrzeń bezmierną wypełnia obecność bóstwa, jej wysokość i jej kroki.
Jej blask przenika ciemności".
Spoglądał na nią tylko przez chwilę, po czym zamknął oczy. Ciągle otaczała ją aura niedostępności.
- Bogini... - zaczął.
- Idziemy do śpiącego - ucięła mu. - Właśnie się budzi.
Ruszyli w stronę łoża.
Teraz więc miała natąpić scena, przedstawiana później na freskach, pokrywających ściany, ku którym prowadziły
długie tunele niezliczonych korytarzy, wyobrażam na licznych płaskorzeźbach pokrywających mury świątynne, malowana
na platformach wielu pałaców - scena przebudzienia tego, który był znany jako Mahasamatman, Manjursi, Siddhartha,
Tathagatha, Spoiwo, Maitreja. Oświecony, Budda i Sam. Po lewicy miał boginię Nocy, po prawicy - Śmierć. Tak - małpa -
kucnął u stóp łoża, świadcząc* o wiecznym współistnieniu tego, co zwierzęce i tego, co boskie.
Ubrany był zwyczajnie. Średniego wzrostu, w średnim wieku, ciemnawej cery, regularnych acz pospolitych rysów
twarzy. Kiedy otworzył oczy, można się było przekonać, że były ciemne.
- Bądź pozdrowiony, Panie Światła! - przemówiła Ratri.
Zamrugał. Przebudzony, wzrok miał jeszcze zamglony snem. W komnacie wszyscy zastygli w bezruchu.
- Bądź pozdrowiony, Mahasamatman - Buddo! - powiedział Jama.
Patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem ślepca.
- Cześć, Sam - powiedział Tak.
Czoło pokryła mu siateczka drobnych zmarszczek, zamrugał: ciężkie, ciemne spojrzenie spadło najpierw na Taka,
potem dotknęło pozostałych.
- Gdzie jestem?... - zapytał szeptem.
- W moim klasztorze - pospieszyła z odpowiedzię Ratri.
Zmierzył jej urodę drętwym, taksującym spojrzeniem.
Później zamknął oczy. Powieki zacisnął tak mocno, że w kącikach oczu uformowały się zmarszczki. Grymas bólu
wykrzywił mu wargi, przez niektórych porównywane do łuku. Zacisnął zęby, wielokrotnie opisywane jako groty strzał.
- Zaprawdę jesteś tym, którego wzywaliśmy? - zapytał Jama.
Nie odpowiedział.
- Czy jesteś tym, który zatrzymał armię Niebios na brzegach Vedry?
Wargi straciły nieco ze swej stanowczości.
- Czy jesteś tym, który ukochał Boginię Śmierci?
W oczach rozbłysły dwa ogniki. Przez wargi przebiegł delikatny uśmiech.
- To on - odpowiedział sobie samemu Jama. Zaraz jednak dorzucił kolejne pytanie. - Kimże jesteś, człowieku?
- Ja?... - odezwał się w końcu mężczyzna na łożu. - Niczym. Liściem unoszonym w wirze rzeki, piórkiem na
wietrze...
- Przesada... - przerwał mu Jama. - Rzeki i wiatr mają dość zwykłych liści i piór. Nie po to tak długo
wysiadywałem w laboratorium, żeby powiększyć ich ilość. Potrzebny mi ktoś, kto byłby w stanie kontynuować wojnę
przerwaną wskutek jego odejścia... potrzebowałem człowieka pełnego mocy, który mógłby przeciwstawić ją woli i mocy
bogów. Wiem, że ty nim jesteś.
- Tak, jestem nim - ponownie przymknął oczy. - Ja jestem Sam. Sam.
Kiedyś... dawno temu... stoczyłem walką, czyż nie mam racji? Tak, dawno temu walczyłem...
- Byłeś znany jako Sam Wielkoduszny, Sam Budda. Pamiętasz?
- Kto wie, może to i prawda... - w oczach zaigrały mu dwa małe ogniki.
- Tak - westchnął w końcu. - Istotnie, byłem nim. Najpokorniejszym z dumnych, najdumniejszych z pokornych,
tym byłem. Walczyłem. Później przez czas jakiś nauczałem Drogi, l znowu walczyłem, i znowu nauczałem, bywało, że
brałem się za politykę, próbowałem magii, trucizny... W pewnej wielkiej bitwie tak straszliwie robiłem mieczem, że samo
Słońce zakryło twarz na widok tej rzezi... Słońce i ludzie, i bogowie, zwierzęta i demony, duchy ziemi i powietrza, ognia i
wody, konie, broń i rydwany...
- l przegrałeś - wtrącił Jama.
- Owszem - skinął głowę. - Przegrałem, a jakże, Trzeba było jednak widzieć, jaką nauczkę dałem mym wrogom.
Ty, śmierci, byłaś mym woźnicą.
Tak, teraz wracają do mnie te wspomnienia. Wzięli nas do niewoli, a Panowie Karmy byli naszymi sędziami.
Uciekłaś im przez własną śmierć, drogą Czarnego Koła. Ja nie mogłam.
- To prawda - Jama spojrzał na mnichów, którzy zajęli miejsce na podłodze, siedzieli w kucki i kołysali głowami. -
Twoja przeszłość została wyłożona przed Panami Karmy. Ujrzał ją, i zostałeś osadzony - obniżył głos.
3 / 108
Roger Zelazny - Pan światła
- Skazać cię na prawdziwą śmierć znaczyłoby: zrobić z ciebie męczennika.
Skazać cię na wieczną tułaczkę po świecie, nieważne, w jakim ciele, znaczyłoby: zostawić ci otwartą furtkę,
pozwolić ci na myśl o powrocie. Gdy zatem ty ukradłeś swe nauki od Gottamy z innego miejsca i czasu, oni ukradli
opowieść o końcu jego dni wśród ludzi. Zostałeś zatem skazany na nirwanę. Twój atman przeniesiono nie do innego ciała,
lecz do wielkiego magnetycznego obłoku, który opływa tę planetę. Było to ponad pół wieku temu. Oficjalnie uzano cię za
awatarę Wisznu, którego nauki zostały błędnie zinterpretowane przez nazbyt gorliwych jego uczniów. Teraz więc toczysz
swój żywot w lormie samornadulujacej się fali, a ja miałem szczęście ją schwytać.
Sam zamknął oczy.
- Odważyłeś się przywrócić mnie światu?
- Tak właśnie się stało.
- Ale ja cały czas miałem świadomość mego żywota.
- Tak też i przypuszczałem.
Podniósł ciężkie powieki. Na dnie oczu płonęły ognie. - l odważyłeś się przywołać mnie stamtąd?
- Tak.
Sam skłonił głowę. - Słusznie zwą cię bogiem umarłych, Jama-Dharrno.
Przemocą pozbawiłeś mnie nawet tego ostatecznego doświadczenia Pustki.
O ciemny kamień swej woli zdołałeś rozbić to, co jest poza wszelkim rozumem i pustymi wdziękami
śmiertelników. Dlaczego więc nie pozwoliłeś mi odejść, powrócić do stanu, w którym przebywałem, zatopiony w oceanie
bytów?
- Ponieważ świat potrzebował twej pokory, twej pobożności, twego nauczania oraz machiavellicznych sztuczek, z
kórych słynąłeś.
- Ale ja jestem stary - westchnął Sarn. - Jestem taK stary, jak rodzaj ludzki, zamieszkujący ten świat. Bytem
przecież, co dobrze wiesz, jednym z Pierwszych... przybywszy tu, by budować, by rządzić, wyprzedziłem mejeanego. Dziś
ci inni pomarli, lub stali się bogami... dei ex machinae... Sam też miałem szansę dołączyć do nich. lecz przepuściłem ją,
zresztą nie raz jeden.
Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo, a już na pewno nie chciałem zostać prawdziwym bogiem. Dopiero po
jakimś czasie, gdy dość już napatrzyłem się, co wyczyniają moi boscy krewniacy, zaczęłam skupiać w sobie moc. Wszakże
zaczęłam nie w porę. Moi rywale byli zbyt silni. Teraz więc pragnę znów zasnąć snem wieków, ponownie zatopić się w
Wielkim Odpocznieniu, po raz wtóry zasmakować nieskończonej błogości, usłyszeć pieśń, którą gwiazdy nucą u wybrzeży
wielkiego morza.
Ratri pochyliła się ku przodowi. Spojrzała mu w oczy. - Potrzebujemy cię, Sam.
- Wiem, wiem - mruknął, - To się nazywa “prawo wiecznego obiegu zgranego kawału". Jeśli masz rączego konia,
przelecisz nim każdą milę - choć dowcip naprawdę był już w obiegu od niepamiętnych czasów, uśmiechnął się, a Ralri
pocałowała go w czoło.
Tak dal susa i wylądował na łożu.
- Rodzaj ludzki znajduje upodobanie w figlach - zauważył Budda.
Jama podał mu opończę, zaś Ratri zajęła się poszukiwaniem odpowiedniego rozmiaru pantołli.
Porównując ilość czasu, jaką zabrały pertraktacje, z błogim spokojem, który nastąpił potem, można było
powiedzieć, że przetargi z bogiem trwały wcale nie krótko Teraz Sam spal. Śpiąc, śnił. Śniąc, głośno krzyczał, lub tylko
mówił coś przez sen. Choć proponowano mu coś do zjedzenia, nie miał apetytu, a Jama nie nastawał, jak zauważył bowiem
Jarna, był zdrowy i w świetnej kondycji - jego ciało świetnie zniosło cały ten proces psychosomatycznej konwersji z
boskiego regresu.
Siedział tak, nieporuszony, wbiwszy wzrok w kamyczek, ziarenko czy liść. Nie wolno było wyrywać go z tego
zapatrzenia.
Jama widział w tym pewne niebezpieczeństwo, podzielił się zatem swymi obawami z Ratri i Takiem. - Niedobrze,
bardzo niedobrze, że powrócił tutaj w ten sposób - szepnął, uważnie patrząc na zastygłą w bezruchu postać. - Co prawda
mogłem z mm rozmawiać, ale równie dobrze mógłbym przemawiać do wiatru. Niestety, Sam nie jest w stanie przypomnieć
sobie całej własnej przeszłości. Gdy podejmie zbyt wielki wysiłek, by poruszyć swą pamięć, natychmiast opada 2. sil.
- Może źle interpretujesz jego staranie - wtrącił się Tak.
- To znaczy...?
- Popatrz, jak spogląda na ten kamyk... Zwróć uwagę na zmarszczki w kącikach oczu...
- Tak.., no i co?
- Widzisz, jak mruży oczy? Czyżby wizja straciła na wyrazistości?
- Z pewnością nie.
- W takim razie dlaczego mruży oczy?
- Żeby lepiej studiować kamyk.
- Studiować? - z niedowierzaniem skrzywił się Tak. - Kamyk to nie Droga, której onegdaj nauczał - przerwał by
zaczerpnąć tchu. - Mimo wszystko, masz rację. Sam rzeczywiście studiuje, lecz nie wprost, bez zatopienia się bez reszty w
przedmiocie tak, by w końcu wyjść z siebie. Nie, to nie to.
- A co? Co wobec tego robi?
- Coś całkiem przeciwnego.
- Przeciwnego..,?
- Oczywiście... - w głosie Taka można było usłyszeć ton pobłażliwości, na iaką stać kogoś, kto jest zmuszony do
wyjaśniania r?eczy najzwyklejszych pod.
słońcem. - Sam kontempluje ten kamyk w wysiłku scernentowania własnego istnienia. Studiuje przedmiot nie po
to, by wyjść poza siebie, lecz by znaleźć powód dalszego życia. Spójrz... oto jak usiłuje raz jeszcze zaplątać się w zasłonę
Maj i, pani iluzji tego świata.
- Hm... tak, z pewnością masz rację! - to był głos Ratri. - Gdybyś jeszcze powiedział, w jaki sposób moglibyśmy
mu pomóc...
-- Tutaj nie mam żadnej pewności, Mistrzyni.
Jama skinął głową, jego ciemne włosy zalśniły w smudze światła, sączącego się przez wąski łuk okna.
4 / 108
Roger Zelazny - Pan światła
- Ukazałeś mi rzeczy, których nie potrafiłem dostrzec - zwrócił się z uznaniem do Taka. - Rzeczywiście, Sam nie
powrócił jeszcze w pełni.
Przybrał ciało, porusza się tak, jak my, mówi naszym językiem, lecz umysłem jest daleko stąd.
- Cóż więc zrobimy? - powtórzyła Ratri.
- Weźmiemy go na długą przechadzkę po okolicy - zaczął Jama. - Będziemy go karmić smakołykami.
Wzmocnimy jego ducha poezją i śpiewem pieśni. Znajdziemy specjalnie dla niego odpowiednio mocne napoje... tu, w
klasztorze, takich nie mają... ubierzemy go w jaskrawo barwione jedwabie.
Sprowadzimy mu bajaderę... albo trzy bajadery. Zatopimy go w strumieniu życia. To jedyny sposób, aby uwolnić
go z kajdan boskości. Że też byłem na tyle głupi, by nie zrozumieć tego wcześniej..,
- Nieprawda, Panie Śmierci - przerwał ma Tak.
Błysk, który był czarny, zaigrał w oczach Jamy. - Jestem ci wdzięczny, maleńki, za tę gorliwość - uśmiechnął się. -
Twoja uwaga dotarła do mych owłosionych uszu, choć, niewykluczone, że jedynie wskutek mej bezmyślności.
Przepraszam cię, małpeczko. Naprawdę jesteś człowiekiem, i to nie w ciemię bitym.
Tak skłonił się nisko.
Ratri chrząknęła.
- Powiedzże nam, zmyślny Taku... bo być może już zbyt długo byliśmy bogami i wobec tego brak nam trzeźwego
spojrzenia na sprawę... w jaki sposób powinniśmy postępować w tym dziele uczłowieczenia Sama, by jak najlepiej
przysłużyć się pomyślnemu obrotowi rzeczy, na czym nam bardzo zależy?
Teraz więc Tak skłonił się nisko Ratri.
- Dokładnie w ten sposób, jak to zaproponował Jama. Dzisiaj, Mistrzyni, zechciej pójść z nim na spacer na
wzgórza. Jutro Pan Jama przespaceruje się z nim po lesie. Pojutrze pójdę z nim ja i pokażę mu drzewa, trawy, kwiaty i
winorośle. A później.,, zobaczymy. Na efekty trzeba będzie poczekać.
- Tak też się stanie - potwierdził Jama. Tak też się stało.
W następnym tygodniu Sam spacerował. Początkowo traktował te przechadzki z niejakim uprzedzeniem, później
zaczął wykazywać umiarkowany entuzjazm, wreszcie - zaangażował się w to z całej duszy. Teraz już nie potrzebował
towarzystwa: wychodził sam, spacerował coraz to dłużej. W ciągu kilku pierwszych dni przechadzki ograniczały się do
paru rannych godzin. Później - odbywały się także wieczorem, by na ostatku przejść w całodzienną, wielogodzinną
włóczęgę, o ile możliwości kontynuowaną także nocami, Pod koniec trzeciego tygodnia, we wczesnych godzinach rannych,
Jama i Ratri spotkali się na ganku, by omówić wyniki swych usiłowań.
- Nie powiem, żeby mi się to podobało - zaczął Jama. - Nie możemy obrazić go, natrętnie narzucając się; z
naszym towarzystwem, skoro wyraźnie sobie tego nie życzy. Wszakże widzę tu poważne niebezpieczeństwo, zwłaszcza
gdy mamy do czynienia z kimś, kto powstał w tak osobliwy sposób jak nasz Sam.
Życzyłbym sobie wiedzieć, jak spędza cały swój czas.
- Cokolwiek by nie robił - zauważyła Ratri - z pewnością pomaga mu to odzyskać pamięć - połknęła cukierka i
powachlowała się mięsistą dłonią.
- W każdym razie powoli zaczyna wychodzić z regresu. Więcej mówi, nawet żartuje, pije wino, sprowadzone dla
niego, wrócił mu też apetyt.
- Owszem, lecz jeśli spotka agenta Trimurtiego, może nastąpić koniec świata.
Ratri przez kilka chwil rozmyślała w milczeniu.
- Choć to mało prawdopodobne - westchnęła wreszcie - nie sposób wykluczyć, że w tym kraju, właśnie teraz, coś
podobnego może mieć miejsce.
Drapieżniki ujrzą w nim dziecko i nie wyrządzą m u krzywdy. Ludzie uznają go za świętego pustelnika. Demony
pamiętają jeszcze, jak straszny był kiedyś i trzymają się odeń z daleka.
W tym momencie Jama potrząsnął głowę. - To nie jest takie proste, jak chciałabyś to przedstawić, Pani, Choć
znaczną część mej maszynerii rozebrałem na części i ukryłem w miejscu oddalonym setki stóp stąd, tak ogromne
nagromadzenie energii nie mogło pozostać nie zauważone. Prędzej czy później, na pewno jednak możemy spodziewać się
tutaj jakichś gości. Imałem się różnych sztuczek, zastosowałem wiele środków, by wyprowadzić w pole przeciwnika, lecz
to nie dosyć. Pewne kwatery są w posiadaniu map całego tego obszaru. Wkrótce musi się okazać, że na mapnikach hulał
Ogień Powszechny.
Lada dzień, a trzeba będzie ruszać. Wolałbym poczekać, aż nasz wojownik w pełni odzyska pamięć, lecz...
- Czy ta sama energia, którą uzyskałeś dzięki swym maszynom, nie może zostać wytworzona w sposób naturalny?
- Oczywiście, że może. Nasi wrogowie myślą w ten sam sposób. Na tym przypuszczeniu oparłem całą strategię.
Niewykluczone zatem, że wszystkie ich plany spalą na panewce. Szpiedzy, których rozesłałem po wioskach, nie donoszą
mi na razie o żadnych podejrzanych ruchach. Lecz w dniu, gdy powrócił Sam, niesiony powiewem burzy, dostałem parę
meldunków o tym, że tysiąc rydwanów przewaliło się po niebie, co było widać w całym kraju. Chociaż to daleko stąd,
trudno mi uwierzyć, że było to dziełem przypadku.
- Ale więcej już o tym nie słyszeliśmy.
- Że o czymś nie słyszeliśmy, nie znaczy, że to coś w ogóle się nie wydarzyło. Obawiam się...
- Pozwól Jamo, że wreszcie damy spokój twym obawom... - przerwała mu Bogini Nocy tonem lekkiej irytacji. -
Zdaję sobie sprawę, jak rzadko mylą cię przeczucia i szanuję je. Spośród wszystkich Wygnańców ty jeden masz najwięcej
mocy, bo już na przykład dla mnie przyoblekanie dowolnego kształtu na dłużej niż kilka minut to naprawdę wielki
wysiłek...
- Moc, którą posiadam - odrzekł Jama, napełniając filiżankę herbata - pozostała przy mnie nietknięta tylko
dlatego, że jest to energia całkiem innego rodzaju niż ta, którą wy dysponujecie.
Poczym uśmiechnął się, błyskając dwoma rzędami białych, zdrowych zębów.
Ten uśmiech Boga Śmierci zaczynał się od blizny na lewym policzku i sięgał aż do kącika oka. Jama zamrugał,
jakby w ten sposób chciał położyć kres własnej wesołości i ciągnął dalej. - Wiele z tego. co stanowi moją moc, to po prostu
wiedza, umiejętności, których nawet Panowie Karmy nie byli w stanie mnie pozbawić. Ale siła większości bogów jest na
trwałe związana z fizjologią postaci, pod jaką występują. Kiedy przyjmują więc nowy kształt, tracą część swej rnocy.
Umysł, w dziwny sposób zapamiętujący wszystkie postacie, po upływie pewnego czasu wymienia niektóre elementy ciała,
doprowadzając organizm do nowej równowagi, przez co umożliwia stopniowy powrót mocy.
5 / 108
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl