Zelazny Roger-Światy Czarnoksiężnika 2-Szalony różdżkarz, książka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Roger Zelazny
Szalony różdżkarz
Światy Czarnoksiężnika II
Madwand
Przełożył Paweł Lipszyc
Ta książka jest dla Trenta
I
Nie jestem pewien.
Czasem wydaje mi się, że byłem tu zawsze, ale wiem, że musiało istnieć coś przed moim przy-
byciem.
Czasami też wydaje mi się, że przybyłem tutaj całkiem niedawno. Nie mam pojęcia, skąd się
wziąłem. Wszystko to zaczęło mnie ostatnio dziwnie niepokoić, ale dopiero ostatnio.
Przez długi czas szybowałem pośród tych korytarzy, ponad polami bitew, w górę i w dół wież.
Według własnego uznania rozpościerałem się lub kurczyłem, wypełniałem sobą pokój albo tuzin
pokojów, wężowym ruchem wślizgiwałem się do mysich nor, odkrywałem migoczące nitki pajęczyn.
W tym wnętrzu nie znajduje się nic, o czym bym nie wiedział.
A jednak do niedawna nie byłem w pełni świadomy; wykonywane przeze mnie czynności przy-
sypane są pyłem snów, a ja jestem stronniczą jaźnią śniącego. Mimo to…
Mimo to nie śpię. Nie śnię. Wydaje mi się przy tym, że wiem o wielu rzeczach, których nigdy
nie doświadczyłem.
Dzieje się tak być może dlatego, że uczę się powoli, albo dlatego, że coś niedawno wpłynęło na
moją świadomość do tego stopnia, iż wszystkie echa myśli wydobyły z mego wnętrza nową jakość —
odczucie jaźni, jakiego wcześniej nie znałem, wiedzę o oddzieleniu, o własnej odrębności od wszyst-
kich rzeczy nie będących mną.
Jeśli tak właśnie jest, chciałbym wierzyć, że ma to związek z moją racją bytu. Również ostatnio
zacząłem odczuwać potrzebę posiadania racji bytu. Nie mam jednak pojęcia, co by to mogło być.
Ostatnio znowu mówi się, że w tym miejscu straszy. Duch jest — jak rozumiem — pewnym
niematerialnym śladem kogoś lub czegoś, co dawniej istniało w formie bardziej trwałej. W moich
wędrówkach po tym domu nigdy nie napotkałem takiego bytu, chociaż ostatnio zacząłem podejrze-
wać, że może chodzi o mnie — z okresu, gdy byłem bardziej namacalny. Mimo to nie wierzę, że jes-
tem duchem, ponieważ nie przypominam sobie stanu poprzedniego. Trudno mieć oczywiście pewność
w kwestiach takich jak ta; zupełnie nie znane mi są prawa rządzące podobnymi stanami.
A oto jeszcze inny obszar egzystencji, który sobie ostatnio uświadomiłem: prawa, restrykcje,
przymusy, obszary wolności. Wydają się być wszędzie — od tańca najmniejszych drobin do obrotów
świata. Może właśnie z powodu ich wszechobecności tak mało poświęcałem im dotąd uwagi.
Wszystko, co wszechobecne, jest niemal niezauważalne. Tak łatwo jest dryfować zgodnie z normą,
zupełnie się nad nią nie zastanawiając. Bardzo możliwe, że właśnie pojawienie się czegoś niez-
wykłego obudziło we mnie ową umiejętność, a wraz z nią — świadomość swego istnienia.
Ponadto, zgodnie z prawami, które sobie uświadomiłem, zaobserwowałem zjawisko, które
nazwałem uporczywością wzoru. Dwóch mężczyzn siedzących i rozmawiających w pokoju, gdzie
unoszą się jak powoli wirująca, całkowicie przejrzysta chmura, w odległości ramienia od najwyższej
półki z książkami najbliżej okna — u tych dwóch mężczyzn można zobaczyć podobne linie symetrii.
Zacząłem jednak dostrzegać wielość różnic: zakłócenia fal, jakie powodują ci ludzie podczas
porozumiewania się ze sobą, to także wzory, które posiadają bądź są posiadane przez odrębne reguły.
Kiedy się zbliżam, zaczynam uświadamiać sobie ich myśli po, a czasem przed zakłóceniami. Również
te myśli zdają się mieć własne wzory, jednak na znacznie wyższym poziomie złożoności.
Wydawać by się mogło, że jeśli jestem duchem — pewna część mojej poprzedniej egzystencji
mogła przetrwać. Nie posiadam jednak żadnej konkretnej formy; jestem zdolny do znacznego
zwiększenia swej objętości i kurczenia, potrafię przenikać przez wszystko, na co do tej pory na-
trafiłem. Nie istnieje też żaden punkt spoczynku, do którego czułbym się przywiązany.
Wraz z moim rodzącym się poczuciem tożsamości oraz niewiedzą co do tego, kim jestem,
czuję coś jeszcze: mam pewność, że jestem niekompletny. Jest we mnie jakiś brak; gdybym go od-
krył, mógłbym osiągnąć rację bytu, której tak bardzo pragnę. Są chwile, kiedy czuję się, jakbym przez
długi czas spał, a niedawno został zbudzony poruszeniem w tym domu. Zbudziłem się z uczuciem, że
ktoś okradł mnie z pewnych ważnych instrukcji. (Słowo „okradł” poznałem niedawno, ponieważ je-
den z dwóch mężczyzn jest, jak sądzę, złodziejem).
Jeśli mam osiągnąć pełnię, wydaje mi się, że muszę poszukiwać jej sam. Teraz jednak powinie-
nem zdobyć rację bytu. Samowiedza, pogoń za tożsamością… To chyba dobry punkt wyjścia.
Ciekawe, czy ktokolwiek miał kiedyś taki problem? Zwrócę uwagę na to, co mówią ludzie. Nie lubię
niepewności.
Pol Detson ustawił na biurku siedem figurek. Pomimo białego kosmyka we włosach był młody;
pochylił się do przodu, wyciągając dłoń w stronę rzędu figurek. Przez pewien czas poruszał dłonią
powoli, przesuwając końcami palców po całej grupie, później zaś badał każdą wysadzaną klejnotami
postać. W końcu westchnął i skończył z tym. Przeszedł przez pokój stanął przed ciemno odzianym
człowiekiem siedzącym na krześle. Wziął od niego kieliszek wina i uniósł do ust.
— No i? — spytał niższy. Był to złodziej o imieniu Mysia Rękawica.
Pol potrząsnął głową, przesunął krzesło tak, by widzieć zarówno Mysią Rękawicę, jak i figurki,
po czym usiadł.
— Dziwne — powiedział w końcu. — Prawie wszystko naprowadza mnie na pewien trop, na
coś, czego można się chwycić; czasem trzeba o to walczyć, gdyż tropy pojawiają się tylko na chwilę.
— Może to nie jest właściwa okazja.
Pol pochylił się do przodu i postawił kieliszek na stole. Zgiął palce dłoni, zetknął je opuszkami
i zaczął nimi pocierać, wykonując małe obrotowe ruchy. Po upływie około pół minuty rozluźnił
dłonie i sięgnął w stronę biurka.
Wybrał najbliższą figurkę — szczupłą, kobiecą postać, z czerwonym kamieniem na głowie i
dłońmi ściśniętymi na piersiach — po czym zaczął ją nacierać. Mysia Rękawica nie dostrzegał jednak
żadnej wcieranej substancji. Dłonie Pola poruszały się teraz tak, jakby zawiązywał szereg węzłów na
nie istniejącym sznurku. Odsunął się, znowu usiadł, przyciągnął dłonie do ciała.
Przez długą chwilę siedział bez ruchu. Figurka drgnęła lekko, a Pol opuścił dłonie.
— Nie działa — stwierdził, trąc oczy i sięgając po kieliszek. — Najwyraźniej nie jestem w sta-
nie poradzić z tym sobie. Te figurki nie przypominają niczego, co znałem do tej pory.
— Są rzeczywiście wyjątkowe — potwierdził złodziej — zważywszy całe to tango, które mu-
siałem przez nie odtańczyć. Z przebłysków, jakie widziałem na Górze Kowadłowej, wnioskuję, że
gdyby tylko chciały, przemówiłyby do ciebie nawet w tej chwili.
— Tak. Wtedy okazały się w pewien sposób pomocne. Zastanawiam się, dlaczego teraz nie
chcą rozmawiać.
— Być może nie mają nic do powiedzenia.
Byłem zdumiony tym, jak ci dwaj mężczyźni mówili o siedmiu figurkach na biurku — zupełnie
jakby one żyły. Zbliżyłem się i przyjrzałem się im uważnie. Wkrótce po tym, jak człowiek imieniem
Pol powiedział o pasmach i wykonywał dziwne ruchy, dostrzegłem linie sił łączące końce jego
palców z figurkami. Zauważyłem też pulsowanie mocy w pobliżu jego prawego przedramienia; tam,
gdzie widniał dziwnie niepokojący znak smoka. Wydawało mi się, że powinienem wiedzieć o nich
więcej. Żadnych nici jednak nie widziałem. Nie dostrzegłem też reakcji ze strony figurek, z
wyjątkiem małego szarpnięcia jednej z nich.
Skupiłem się na nich, skurczyłem, doświadczając chropowatości rozmaitych materiałów, z
których figurki zostały wykonane. Zimne, martwe. Tylko słowa ludzi spowijały je w pewnego rodzaju
tajemnicę.
W dalszym ciągu badając powierzchnię, zmniejszyłem się jeszcze bardziej, skupiając uwagę na
posążku, który Pol przez chwilę trzymał. Moje działanie było równie szybkie jak decyzja: wlałem się
w figurkę, przepływając przez mikroskopijne otwory…
Oparzenie! Nieopisane, piekące uczucie przepłynęło przez moje jestestwo. Rozciągnęło się,
wypełniło pokój, przepłynęło w noc i wiedziałem, że to właśnie musi być owa rzecz, zwana bólem.
Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczyłem i nigdy więcej nie chciałem czuć się w ten
sposób. Dążyłem dalej do stanu większego rozrzedzenia, ponieważ tylko w ten sposób można było
znaleźć ukojenie.
Pol miał rację, mówiąc o figurce. Rzeczywiście, w pewien sposób żyła. Nie chciała, żeby jej
przeszkadzano.
Poza ścianami Rondovalu ból zaczął ustępować. Poczułem w środku poruszenie… Coś, co było
tam zawsze, teraz zaczęło wsączać się w moją świadomość…
— Co to było? — spytał Pol. — Brzmiało jak krzyk, ale…
— Nic nie słyszałem — odparł Mysia Rękawica, prostując się na krześle. — Ale przed chwilą
poczułem szarpnięcie, jakby dotknął mnie ktoś idący po grubym dywanie, tylko silniejsze, dłuższe…
Nie wiem. Przeszedł mnie dreszcz. Być może, bawiąc się tą figurką, zbudziłeś coś…
— Może — zgodził się Pol. — Przez chwilę zdawało mi się, jakby było tu z nami w pokoju coś
dziwnego.
— Tu musi być mnóstwo niesamowitych rzeczy; przecież oboje twoi rodzice byli praktyku-
jącymi czarodziejami. Nie mówiąc już o twoich dziadkach i ich dziadkach.
Pol przytaknął, upijając łyk wina.
— Czasami odczuwam bolesny brak treningu w tej dziedzinie.
Uniósł prawą dłoń nieco powyżej poziomu barków, wyciągnął palec wskazujący i wykonał nim
szereg małych obrotów. Nagle pojawiła się nie wiadomo skąd książka oprawiona w skórę. Wystawała
z niej białoszara zakładka z ptasiego pióra.
— Dziennik mego ojca — oznajmił Pol, położył tom i otworzył na stronie z piórem. — Tutaj
— powiedział, przesuwając palcem po prawej stronie — pisze, jak pokonał i zniszczył wrogiego cza-
rodzieja, zamykając jego ducha w jednej z tych figurek. W innych miejscach pisze o dalszych takich
wypadkach. Jednak wszystko, co pisze na koniec, to: „Będzie z tego pożytek w przyszłości. Jeżeli
sześć nie wystarczy do zmuszenia straży, zdobędę siedem albo nawet osiem”. Najwyraźniej miał na
myśli coś konkretnego. Szkoda, że nie napisał, co to było.
— Może gdzieś dalej?
— Będę go czytał do oporu. Nie śpieszyłem się z lekturą w ciągu tych kilku miesięcy, po-
nieważ nie jest to przyjemny dokument. Mój ojciec nie był miłym człowiekiem.
— Wiem. Dobrze jednak, że dowiedziałeś się o tym z jego słów.
— To zdanie o zmuszaniu straży — czy mówi ci cokolwiek?
— Zupełnie nic.
— Jestem pewien, dobry czarodziej dowiedziałby się tego, mając do dyspozycji dostępne tu
materiały.
— Ja nie jestem taki pewien. Jeśli chodzi o twoje umiejętności, wygląda na to, że zaszedłeś
całkiem daleko bez treningu. Wiele bym dał za opanowanie tego numeru z książką. Gdzie się tego
nauczyłeś?
Pol uśmiechnął się lekko.
— Nie chciałem, żeby ten dziennik walał się tu pod moją nieobecność, więc owinąłem go zło-
tym pasmem i rozkazałem mu wycofać się w jedno z tych miejsc bez miejsca pomiędzy światami,
jakie widziałem podczas mojej podróży. Wtedy dziennik zniknął ale za każdym razem, kiedy chcę go
czytać, po prostu ciągnę za pasmo i przywołuję go z powrotem.
— Bogowie! Mógłbyś zrobić to samo ze zbroją, składem broni, rocznym zapasem jedzenia,
całą swoją biblioteką! Mógłbyś być niezwyciężony!
Pol potrząsnął głową.
— Obawiam się, że nie. Przechowuję tam tylko dziennik oraz pudełko–mieszadełko, ponieważ
nie chcę, żeby wpadły w niepowołane ręce. Gdybym miał się udać w podróż, umieściłbym tam także
moją gitarę. Gdybym jednak przechowywał tam więcej rzeczy, stałyby się one zbyt dużym ciężarem.
Ich masa w pewien sposób sumuje się z moją, tak jakbym nosił ze sobą wszystko, co tam wysyłam.
— Więc to tam znalazło się pudełko! Pamiętam, że zlokalizowałeś je tego dnia, kiedy
wróciliśmy na Górę Kowadłową…
— Tak. Wolałbym prawie, żebyśmy tam nie wrócili.
— Chyba nie miałeś nadziei na wydobycie z krateru jego ciała czy swojej różdżki.
— Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi o to, że całe to bezsensowne marnotrawstwo wytrąciło
mnie z równowagi. Ja…
Trzasnął pięścią w poręcz krzesła.
— Niech szlag trafi te figurki! Czasem wydaje mi się, że to one za wszystkim stały! Gdybym
tylko mógł je posłać do… piekła!
Wychylił kieliszek i poszedł napełnić go ponownie. Wrażenie odpłynęło. Nie podobało mi się.
Pokój wraz z mieszkańcami był teraz drobiną położoną wewnątrz chmury, która była mną. Pojawiły
się nowe niepewności; nie wiedziałem, co i w jaki sposób sprawiło mi ból. Czułem, że muszę się
dowiedzieć, aby unikać takich rzeczy w przyszłości. Nie wiedziałem, co robić dalej.
Czułem też, że pożyteczne byłoby nauczyć się wywoływać ten efekt u innych, by zostawiono
mnie w spokoju. Jak mógłbym tego dokonać? Wydawało mi się, że przy odpowiednim nawiązaniu
kontaktu można było wysyłać to coś w dowolnym kierunku…
Znowu poruszenie pamięci. Byłem jednak rozproszony. Ktoś zbliżał się do zamku; pojedynczy
osobnik rodzaju męskiego. Byłem świadomy istnienia dwóch płci dzięki znajomości z dziewczyną
imieniem Nora, która przebywała tu przez pewien czas przed powrotem do swojej wioski. Człowiek,
który nadchodził, miał na sobie brązowy płaszcz i ciemne ubranie. Przyleciał z północnego zachodu
na grzbiecie jednego z mniejszych smoków żyjących pod zamkiem. Żółte włosy przybysza były
miejscami białe. Miał krótki miecz. Zatoczył koło. Nie było możliwości, żeby przeoczył okno pomi-
eszczenia, w którym paliło się światło. Zaczął lądować cicho jak liść albo popiół w powietrzu. Do-
myśliłem się, że wyląduje w dalszym końcu dziedzińca, niewidocznym z okna biblioteki.
Tak.
Mężczyźni w pokoju rozmawiali o bitwie w miejscu zwanym Górą Kowadłową, gdzie Pol
zniszczył swego przybranego brata Marka Maraksona. Pol, jak rozumiem, jest czarodziejem, podczas
gdy Mark był kimś innym: podobnym, lecz przeciwnym. Czarodziej to ktoś, kto manipuluje siłami,
tak jak Pol manipulował figurką i książką. Teraz przypomniałem sobie innego czarodzieja. Miał na
imię Det.
— Za długo już dumasz nad tymi figurkami — mówił Mysia Rękawica. — Gdyby istniało
łatwe wytłumaczenie, już byś je znalazł.
— Wiem — odparł Pol. — Dlatego szukam czegoś bardziej skomplikowanego.
— Nie posiadam żadnej konkretnej wiedzy o magii — powiedział złodziej — jednak wydaje
mi się, że problem nie leży w tej dziedzinie.
— O czym mówisz?
— O faktach, człowieku. Brak ci zwykłych, staromodnych informacji, aby mieć pewność, z
czym masz do czynienia i co należy robić. Miałeś kilka miesięcy na szperanie w tej bibliotece i na
bawienie się na wszelkie sposoby tymi sztywnymi lalkami. Gdyby w ten sposób można było znaleźć
odpowiedź, znalazłbyś ją z pewnością. Jej tu po prostu nie ma. Będziesz musiał poszukać gdzie
indziej.
— Gdzie? — spytał Pol.
— Gdybym wiedział, powiedziałbym ci o tym. Ponad dwadzieścia lat nie byłem w świecie,
który znam. Musiał się trochę zmienić, więc niezbyt nadaję się na przewodnika. Wiesz jednak, że
zamierzałem zostać tu tylko do czasu, aż zagoją mi się rany. Od pewnego czasu czuję się już dobrze,
nie chciałem jednak odchodzić ze względu na ciebie. Nie chciałem, żebyś świrował dzień po dniu z
powodu jakiejś tajemnicy. Po świecie chodzi już dość na pół zwariowanych czarowników, a według
mnie zamieniasz się w kogoś takiego. Nie mówiąc już o tym, że przez przypadek mógłbyś wynaleźć
coś, co zniszczyłoby cię w jednej chwili. Myślę, że powinieneś się wyrwać, zostawić ten problem na
pewien czas. Mówiłeś, że chcesz zwiedzić ten świat. Zrób to teraz. Chodź ze mną — jutro. Kto wie?
Może w podróży znajdziesz wskazówkę, której szukasz.
— Nie wiem — zaczął Pol. — Chcę wyruszyć, ale… jutro?
— Jutro.
— Dokąd byśmy poszli?
— Myślałem, żeby pójść do wybrzeża, a potem wzdłuż brzegu na północ. W miastach por-
towych można dowiedzieć się wielu rzeczy.
Pol uniósł dłoń i przekrzywił głowę. Mysia Rękawica skinął głową i wstał.
— Czy twój system ostrzegania ciągle działa? — szepnął.
Pol przytaknął i ruszył do drzwi.
— Więc to nie może być żadne…
Odgłos dał się słyszeć ponownie, a wraz z nim pojawił się w drzwiach uśmiechnięty, jas-
nowłosy mężczyzna.
— Dobry wieczór, Polu Destonie — powiedział, podniósł lewą dłoń i wykonał kilka szybkich
szarpnięć. — I zarazem do widzenia!
Pol upadł na kolana, a jego twarz przybrała nagle barwę jasnej czerwieni. Mysia Rękawica
obszedł biurko, podniósł jedną z figurek, uniósł ją jak maczugę i ruszył w stronę obcego w brązowym
płaszczu.
Przybysz wykonał nagły ruch prawą dłonią, złodziej zatrzymał się, okręcił w miejscu i uderzył
w ścianę po lewej stronie. Padł na ziemię, a figurka wysunęła mu się z ręki.
Pol uniósł dłonie nad policzkami, po czym skierował je do przodu. Jego twarz zaczynała wra-
cać do normy; podniósł się na nogi.
— Mógłbym zapytać: dlaczego? — powiedział, wykonując dłońmi ruchy obrotowe.
Obcy, nie przestając się uśmiechać, zrobił ruch dłonią, jakby odpędzał owada.
— Mógłbym ci odpowiedzieć — odparł — ale wymagałoby to pewnego przymusu.
— Świetnie — zgodził się Pol. — Przystaję na to.
Poczuł, jak znamię smoka pulsuje, a w powietrzu ożywają pasma. Wyciągnął dłoń, chwycił je
w garść i trzasnął nimi niby biczem w twarz przeciwnika.
Obcy złapał pasma, paraliżujący wstrząs przepłynął po ramieniu Pola i spłynął na bok. Gęstość
pasma pomiędzy nimi osiągnęła poziom, jakiego nigdy przedtem nie widział; obcy zniknął mu
częściowo z oczu.
Pol zrobił szeroki, zagarniający ruch lewą dłonią, ściągając pasma w kulę. Na jego polecenie
rozpaliła się, wyrzucając w stronę przeciwnika gorący strumień.
Obcy odbił go wierzchem prawej dłoni, po czym wyrzucił obie ręce w górę i na zewnątrz.
Światło w pokoju zaczęło drgać. Powietrze wypełniło się linami mocy do tego stopnia, że zda-
wały się one zaplątywać, tworząc olbrzymie, płynące, różnobarwne wzory i zasłaniając znaczną część
perspektywy, włącznie z obcym.
Kiedy pulsowanie znamienia smoka stało się silniejsze niż paraliż prawego ramienia, Pol posłał
swoją wolę przez znamię. Pragnął wyraźniej ujrzeć przeciwnika. Tęczowa tkanina znikła, a kształt
obcego rozbłysnął momentalnie. Pokój zniknął, a Pol uświadomił sobie, że i on sam nabrał świetlis-
tego charakteru.
Obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie w odrębnych wszechświatach złożonych wyłącznie z
ruchomych barw.
Pol zobaczył, jak przybysz unosi dłonie i składa je przed sobą. Momentalnie wyślizgnął się z
nich zielony wąż i ruszył w stronę Pola.
Pol poczuł wokół siebie poruszającą się pierwotną siłę twórczą. Sięgnął przed siebie i w górę i
zaczął wykonywać rękami lekkie ruchy. W jego dłoniach pojawił się wielki szary ptak. Pol skierował
na niego swą wolę i wypuścił go, a ptak śmignął do przodu, zaatakował węża pazurami, uderzył
dziobem. Wąż zwinął się, śmignął w kierunku ptaka, chybił.
Pol ujrzał, że przybysz zaczął żonglować kilkoma kulami barwnego światła. Ptak wzbił się w
powietrze z wijącym się wężem w szponach, zatrzepotał i zlał się z kalejdoskopowym polem, które
otaczało przeciwników. Pol zobaczył, jak obcy ciska w niego rozjarzoną kulę.
Uśmiechając się Pol ukształtował w dłoni rakietę tenisową i zobaczył na twarzy przeciwnika
wyraz zdumienia — najwyraźniej tamten nie widział nigdy nic podobnego.
Pol odbił pierwszą kulę w kierunku wroga dokładnie wtedy, gdy tamten wypuszczał drugą.
Czarodziej upuścił pozostałe kule i uchylił się przed powracającymi pociskami. Pol wybił drugą kulę
poza pole walki, jego przeciwnik przeturlał się w przód, wstał, wyrzucił przed siebie prawą dłoń, w
której poruszało się
coś
długiego i czarnego.
Pol zamachnął się rakietą, chybił, a jego szyję oplótł bicz, który szarpnął go w przód. Poczuł,
że pada. Opuścił rakietę, sięgnął po tę rzecz, która go dusiła, chwycił, chciał ją złapać, rozplatać…
Szarpnęła znowu, a świat zaczął wirować i pociemniał nagle. Bicz ściskał szyję Pola coraz
mocniej; usłyszał przybliżający się śmiech.
— To nie był zbyt wielki pojedynek — stwierdził tamten.
Wtedy nastąpiła eksplozja i wszystko okryła ciemność.
Obserwowanie wymiany sił między Polem a przybyszem było niezwykle pouczające. Poc-
zułem lekki niepokój, ponieważ przyszło mi na myśl, że być może zadają sobie ból. Ale przecież sami
tego chcieli, w przeciwnym razie nie robiliby tego. Bardziej interesowały mnie ich poczynania niż
postępujące wyczerpanie przeciwników; czułem, że sam mogę się zająć podobną działalnością i
pragnąłem zdobyć więcej informacji. Gwałtowny koniec walki był dla mnie zaskoczeniem. Z
wyjątkiem małych, mniej złożonych stworzeń, nie widziałem jeszcze, żeby jedna istota odbierała ży-
cie drugiej. Nie sądziłem w ogóle, że te większe stworzenia kiedykolwiek przestają żyć. Czułem, że
powinienem włączyć się do walki, jednak nie potrafiłem zdecydować po której stronie, ani — dlac-
zego tak czułem.
Tam, gdzie wcześniej było trzech — teraz było dwóch. Nie pojmowałem, dlaczego to zrobili
ani też w jaki sposób ostrze mocy wystrzeliło z figurki i zniszczyło przybysza, zanim jeszcze pocisk
Mysiej Rękawicy dosięgnął jego głowy.
Pol potrząsnął głową; bolała go szyja. Potarł ją i otworzył oczy. Znajdował się na podłodze
obok biurka. Usiadł powoli.
Obcy leżał na plecach koło drzwi, z prawą ręką odrzuconą, lewą na piersiach. Brakowało mu
kawałka czoła, a prawe oko było purpurową plamą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]