Zabawki diabla, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Kantach AnnaZabawki DiabłaIlustracje Anna GrzechnikLublin 2006Copyright © by Anna Kańtoch, Lublin 2006Copyright © by Fabryka Stów Sp. z o.o., Lublin 2006Wydanie IISBN-10: 83-89011-85-9ISBN-13: 978-83-89011-85-50. Mandracourt 51. Strażnik Nocy 292. Cień w słońcu 603. Ciernie 1054. Karnawał we krwi 1515. Zabawki diabła 2060. Mandracourt- Dość na dzisiaj. Wystarczy! Stary Petrus powstrzymał chłopców. Linusroześmiał się za-dowolony, bo przez ostatnie kilka minut wyraźnie wygrywał i czuł się zwycięzcą.Niedbałymruchem cisnął floret w kąt wewnętrznego dziedzińca, otarł pot z czoła i odwróciłsię.Domenic zaatakował. W ostatniej chwili wyhamował cios i stępione ostrze lekkouderzyło wplecy Linusa. Ten okręcił się na pięcie, zacisnął dłonie i chciał skoczyć nabrata, lecz skuteczniepowstrzymał go czubek floretu, który dotykał teraz jego szyi.- Nie żyjesz - powiedział radośnie Domenic.- To nieuczciwe! Zaatakowałeś mnie od tyłu!- Nie należy odwracać się do przeciwnika plecami - pouczył go młodszy brat.- A prawdziwawalka nie zawsze skończy się z chwilą, gdy odłożysz broń.- Idiota - skrzywił się Linus. Łatwo wpadał w gniew i równie łatwo sięuspokajał, teraz tymłatwiej, że brata lubił, choć ten często go irytował.- Powiedziałem: dość. - Petrus podniósł się z ławki, splunął flegmą nadziedziniec, po czymprzedramieniem otarł usta i gęstą brodę, w której wciąż tkwiły okruszkiśniadania. Utykając,podszedł do uczniów.- Dość mielenia jęzorami. Podnieś broń, Linus. I pamiętajcie, że jak miktóry jeszcze raz floretna ziemię rzuci, to uszy oberwę. Czekajcie chwilę... - Odetchnął, najwyraźniejszykując się dodłuższej przemowy. - Ty, Linus, jesteś silny i walczysz dobrze, ale ciut za małomyślisz. Pracujgłową, chłopcze, bo bez tego daleko nie zajdziesz. A ty, Domenic - zwrócił siędo młodszego zbraci, podczas gdy starszy za plecami nauczyciela wykrzywiał twarz w małpimgrymasie - mógłbyśbyć lepszy. Dużo lepszy. Za mało się przykładasz. Zrobiłbym z ciebie pierwszegoszermierza wkrólestwie...Domenic nie odpowiedział, skłonił tylko z szacunkiem głowę. Nie zamierzałtłumaczyć, żepowodem ociągania się w ćwiczeniach nie jest lenistwo, lecz przemyślany wybór. Wwiekuczternastu lat zdecydował już, które umiejętności będą mu potrzebne w życiubardziej, a któremniej. Szermierka była niewątpliwie ważna, ale nie najważniejsza i nie zamierzałpoświęcać jejczasu kosztem ciekawszych zajęć.Z południowej wieży widać było miasteczko leżące u stóp wzgórza, na którymzbudowanozamek. W oddali rysowały się przysadziste szczyty Gór Tanabryjskich, wciążokryte śniegiem.Ciągnął od nich zimny wiatr, pod wpływem którego oczy chłopców zaszły łzami, a znosówzaczęło cieknąć. Linus wytarł twarz w rękaw, jego brat sięgnął po chusteczkę.Domenic Jordan byłjedynym chyba w Tanabrii czternastolatkiem, który zawsze nosił przy sobienieskazitelnie czystą,wykrochmaloną chusteczkę.Jordanowie szybko dojrzewali, tak więc barczysty Linus w wieku szesnastu latmiał już posturędorosłego mężczyzny. W przeciwieństwie do niego Domenic, który urodęodziedziczył raczej pozmarłej matce niż po ojcu, wydawał się pod wieloma względami jeszcze dzieckiem.Wzrostemdorównywał bratu i zanosiło się na to, że będzie jeszcze wyższy, ale twarz miałwciąż delikatną, zaśdługie ręce i nogi nadawały mu niezgrabny wygląd. Wrażenie złudne, bo mimoniezbytproporcjonalnej sylwetki chłopiec był zaskakująco zwinny.Drogą od miasteczka zbliżał się konny jeździec. Podkowy dźwięcznie uderzały okamienie,płaszcz mężczyzny łopotał na wietrze. Pierwszy rozpoznał go Linus.- Turibi - powiedział z nienawiścią, zaciskając pięści. - Suczy syn. Diablipomiot...Domenic chciał zapytać, czy ma na myśli Turibiego, czy może ojca, ugryzł sięjednak w język,bo twarz brata wykrzywiło cierpienie, a w oczach znów zabłysły łzy. Tym razemnie miały one nicwspólnego z dmącym od gór wiatrem.Słońce świeciło mocno, a jego blask był zimny i żółty jak cytrynowy syrop. Wkątachdziedzińców, załomach murów i na krużgankach leżały cienie, przez kontrast zintensywnążółcią głębsze niż w jakiejkolwiek innej porze roku. Wiosną w Mandracourtgranica pomiędzyświatłem i cieniem zawsze była bardzo wyraźna, a w kwietniu tego roku wydawałasię ostra jakbrzytwa.Właśnie z takiego mrocznego, zimowego jeszcze cienia wychynął Ptasznik.Wyszedł na słońce i kucnął. Nosił czarny płaszcz, a jego ciężka,nieproporcjonalnie wielkagłowa skrywała się w głębi obszernego kaptura. Wyciągnął ręce, po czym sypnąłziarnem nadziedziniec. Niemal natychmiast zleciały się wróble, orzechówki i czyżyki.Obsiadły przykucniętączarną postać, skakały wokół jej nóg, wydziobywały ziarno z dłoni.Na widok Ptasznika schodzący z wieży chłopcy przystanęli. Domenic pochylił siędo uchaLinusa.- Bardzo bym chciał wiedzieć, kim on naprawdę jest - szepnął.- Przecież wiesz. - Starszy brat wzruszył ramionami. Nie cierpiał tegopokurcza, ale też niewidział w nim nic interesującego. Karzeł-idiota, który nie miał nawet własnegoimienia, byłulubioną maskotką ich ojca. Nikim więcej.Zgadując, że o nim mowa, Ptasznik zerknął w ich stronę. Twarz miał ni tostarczą, nidziecięcą: okrągłą, z głębokimi bruzdami zmarszczek na pucułowatych policzkach.- Widzę, że ptaki bardzo cię lubią - zagadnął młodszy chłopiec, podchodzącbliżej. Dzikieptaki poderwały się spłoszone. Niektóre krążyły jeszcze nad zakapturzonąpostacią jakbyuwiązane niewidzialnymi nićmi, potem dopiero niechętnie odleciały.Karzeł wymamrotał coś, co brzmiało jak „dobre ptaszki, ładne ptaszki", i uciekłspojrzeniemw bok. Na krótką chwilę, co nie uszło uwagi Domenica, jego twarz przybrała wyrazgłupiej,okrutnej chytrości.Unieśli głowy, słysząc gong wzywający na posiłek.- Daj spokój. - Linus chwycił brata za ramię i pociągnął w stronę salijadalnej. - Widzisz, że onnawet gadać do rzeczy nie potrafi.- Wcale nie jestem pewien, czy to naprawdę idiota - zaprotestował Domenic. -Jest w nim cośdziwnego, coś, co mnie niepokoi... A poza tym - zachichotał cicho - ciekawimnie, skąd się wzięłojego przezwisko. Może od ptaków, które tak lubi karmić, a może...- No? - ponaglił go starszy chłopiec zaciekawiony i jednocześnie jużodrobinę zirytowany.- Avicularia, czyli po okcytańsku ptasznik, to drapieżny pająk, który polujenocą. Swoje ofiaryparaliżuje jadem.Linus skrzywił się. Poniewczasie zawsze żałował, że dawał się wciągać wspekulacje brata.Niewiele znajdował w nich sensu, a Domenic pod wieloma względami był strasznymdziwakiem.Odprowadziło ich spojrzenie oczu błyszczących w głębi czarnego kaptura.Sala jadalna zamku była wielka i chłodna. U sufitu wisiało czterdzieści tarczherbowychtanabryjskiego rycerstwa - ozdoba tyleż pouczająca, co zbędna. Nikt nie zwracałna nie uwagi,tak jak nikt nie interesował się ponurymi rodzinnymi portretami, ani nawetprzykurzonymgobelinem, na którym znudzona nimfa przez dwa ostatnie stulecia uwodziłajasnowłosego iobojętnego flecistę.Od dziesięciu lat, czyli od śmierci pani na Mandracourt, posiłki w tej saliprzypominałyżałobną stypę. Biesiadnicy jedli w milczeniu, pracowicie obracając sztućcami,nie patrząc natowarzyszy stołu. Ten posiłek w niczym nie różnił się od typowych, mimo żegościli na obiedzieSilvestre Turibiego. Chudy jak grochowa tyka plenipotent Jordanów zajął miejsceobokgospodarza. Od lat cierpiał na dolegliwości żołądka, które pozwalały mu spożywaćjedynielekkostrawne dania. Jadł więc tłuczone ziemniaki bez żadnej okrasy i gotowanącebulę, obficiepopijając wodnistym piwem. Nabierał na łyżkę kolejne kęsy, po czym pakował je doust zmetodycznością sługi, który dorzuca drew do kominka, a jego łysina błyszczała odpotu, jakbyproces przeżuwania był dla niego niezwykłym wysiłkiem.Ciekawe, co ojciec sprzedał tym razem, myślał Domenic, pochylając się nad swoimtalerzem.Wysokie Łąki? A może las? I ciekawe, jakiego znowu szemranego czarnoksiężnikaczy magaopłaca. Tak czy inaczej, biedny Linus znów jest wściekły. On utratę każdegoskrawka naszejziemi przeżywa tak, jakby odcinano mu kawałek ciała.Miejsce naprzeciw niego pozostało puste. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę,a gdy usłyszałgniewny pomruk, zgarbił się, wciągając głowę w ramiona. Wiedział, że ojciec jestwściekły i żewściekłość tę wyładuje na którymś z synów. Prawdopodobnie właśnie na nim.- Domenicu?Drgnął i wyprostował się. Ojciec spoglądał na niego spod krzaczastych brwi. Jegotwarzprzypominała groteskową maskę, bo prawy kącik ust unosił się w lekkim uśmiechu,a lewyopadał smutno. Trzy lata temu don Albert Jordan, pan na Mandracourt, rozgniewałsię na swegomłodszego syna i bił go tak długo, aż sam bez ducha upadł na podłogę. Przezkilka dni leżał włóżku, bełkocząc coś bez sensu, niezdolny nawet podnieść się o własnych siłach.Wrócił dozdrowia, jednak lewa połowa jego ciała nigdy nie odzyskała pełnej sprawności.Rysy twarzy z tejstrony miał obwisłe, dłoni nie potrafił zacisnąć w pięść, a nogą, choć starałsię to ukryć, odrobinępowłóczył.- Czy uporządkowałeś już moje notatki?- Tak, ojcze.- Tak... szybko? - Albert Jordan przeciągnął te dwa słowa, nadając im tongroźby.Domenic milczał. Żadna odpowiedź nie wydawała się teraz właściwa. Ale oczywiściemilczenie także nie było dobrym rozwiązaniem.- Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię.- Potrafię pracować bardzo szybko - odparł i spojrzał ojcu w oczy. Niehardo, nie z wyzwaniem,a po prostu pogodzony z tym, co się za chwilę stanie.Mężczyzna gwałtownie odsunął... [ Pobierz całość w formacie PDF ]