Zarzycka Irena - Królewski lot, ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]IRENA ZARZYCKA
KRÓLEWSKI LOT
I
Pan Klaudius, zamieszkujący niewielką, podmiejską osadę, oddaloną od Warszawy o
dwadzieścia pięć minut drogi koleją, znany był jako profesor, ale więcej jeszcze jako dziwak. Tego
człowieka nikt, nigdy i nigdzie nie widział uśmiechniętego, ożywionego lub rozmawiającego. Poza
wykładami na uniwersytecie, gdzie mówił z konieczności, milczał jak głaz, i na wszelkie
nagabywania machał ręką w sposób wyrażający jak najgłębszą pogardę dla ludzi, którzy tracą czas
na przelewanie z pustego w próżne. Dzień w dzień, pogoda czy słota, profesor z nie okrytą, krótko
ostrzyżoną, szpakowatą głową, chudy, wysoki, trochę zgarbiony, potężnymi krokami zdążał na
pociąg do Warszawy o godzinie ósmej, na stacji przekładał bilet miesięczny z teki do kieszeni,
sprawdzał zegarek i wsiadał do wagonu. O jego szarym, długim palcie chodziły wśród studentów
żartobliwe pogłoski, że zrobione było z sierści wielbłąda, którego Noe litościwie przygarnął do
Arki.
Pana Klaudiusa znali wszyscy, on nie znał nikogo. Nie miał też zwyczaju odpowiadać na
uprzejme ukłony sąsiadów lub wieloletnich towarzyszy podróży, co jak i on musieli jeździć do
Warszawy do pracy. Okularów nie nosił, oczy miał wąskie, przedziwnie niebieskie, a z chudej,
żółtawej, starannie wygolonej twarzy sterczał spiczasty, duży nos i miało się wrażenie, że profesor
zawsze z jednakowym zainteresowaniem go podziwia. Dzień w dzień, bez względu na pogodę, od
godziny piątej do szóstej spacerował po łąkach i zaroślach wzdłuż toru kolejowego, potem letnią
porą, póki się zupełnie nie ściemniło, siedział w ogródku przy ulach, których miał trzy. W zimie
zaś czas ten spędzał przy psiej budzie. Potem wracał do domu, zjadał obiad, zapalał fajkę i
zabierał się do pracy. Pisał i czytał do późnej nocy.
Żona jego łatała pilnie budżet domowy stołowaniem kilku studentów i urzędników,
wynajmowała też stale jeden pokój, mieszcząc się z rodziną w dwóch pozostałych, i robiła co
mogła, by zapewnić byt trojgu dorastającym dzieciom.
Najstarszy syn, Leszek, był na agronomii. Rosły, dobrze zbudowany, elokwentny, gdy
zachodziła tego potrzeba, uważany był przez matkę za “następcę tronu” i od czasu do czasu
szpikowany morałami w rodzaju: “Ucz się dobrze, synu, żebyś mógł być podporą matki, bo nie
mam nikogo na świecie, ojciec był i jest niedołęgą”. Najmłodsza, Imogenka, prześliczny,
złotowłosy i błękitnooki aniołek, chuchany i pieszczony przez matkę, siostrę i brata, Imogenka,
zwana pieszczotliwie Ineczką lub Żeniusią, nad której głową krążyły wciąż troskliwe uwagi:
“Ineczka, nie wychodź, bo chłodno, dostaniesz kataru; Żeniusia, bój się Boga, kaszlesz; Żeniusia,
znów jesteś bez apetytu” itp., Ineczka, która miała lalki i zabawki, cichutka, anielsko posłuszna,
idealnie grzeczna. I, wreszcie, Adrianka, czyli Ari, którą matka odebrała z szóstej klasy, a odebrała
dlatego, że Ari była “skończonym osłem” i przynosiła na cenzurach kolekcje dwójek, mimo
zgodnej opinii profesorów, że Adrianna Klaudius jest wyjątkowo inteligentna i nie mniej zdolna,
ale w tym samym stopniu leniwa i uparta. Ale nie tylko niechęć Ari do książek skłoniła
profesorową do zrezygnowania z dalszego kształcenia córki. Skonstatowała, że dziewczynka jest
“nienormalna”, złośliwa i ma “złe instynkty”, postanowiła więc te okropne wady gruntownie
wykorzenić. Każde słowo, każdy czyn Ari były rozpatrywane przez pryzmat zawiedzionych ambicji
i niechęci do córki. Zauważyła więc profesorowa, że Ari nigdy nie podziela jej trosk i zmartwień, a
w najcięższych (według matki) chwilach błyska białymi, zdrowymi zębami w uśmiechu, który
wiecznie zdenerwowanej kobiecie wydawał się przekorny.
Adrianka pasjami lubiła błyskotki i gdyby jej na to pozwolono, przypięłaby do sukni
wszystkie broszki, a na szyję zawiesiła wszystkie naszyjniki, jakie były w domu. Z taką samą pasją
wpinała we włosy kwiaty i zielska i przeglądała się w lustrze ze śmiechem radości... co w oczach
Klaudiusowej nie zapowiadało nic dobrego na przyszłość. Ari poza tym była najwyraźniej
histeryczką. Kiedyś w sąsiednim domu zabijano wieprza. Adrianka usłyszała przeraźliwy kwik,
wybiegła na ulicę, wróciła jednak momentalnie z dzikim krzykiem, zatykając sobie uszy palcami,
rzuciła się na łóżko i krzyczała wciąż konwulsyjnie. Miała wtedy trzynaście lat. Takie same mniej
więcej historie urządzała, ilekroć zabijało się drób na obiad. Dostała parę razy w skórę, ale to nie
pomagało. Wyleczył ją przypadek. Profesor był wtedy chory, matka zaś wyjechała z Żenią do
krewnych, gdyż były to święta Bożego Narodzenia. Ari, już czternastoletnia dziewczynka, została z
ojcem w domu i pilnowała go troskliwie całe dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem miała wrócić
matka. Rano, jak zwykle, przyszedł doktor i rzekł:
- No, dziś chciałbym, żeby profesor w południe wypił szklankę rosołu z kury, trzeba
profesora wzmocnić.
Ari to usłyszała i zbladła. Służąca wybrała się gdzieś, korzystając z nieobecności groźnej i
wiecznie gderającej pani domu. Kto więc zarżnie kurczaka? Leszek “wypuścił się” do Warszawy, a
i z sąsiadów nikt nie chciałby pewnie w niedzielę, w trzeci dzień świąt, zarzynać kury. Chwilę stała
przy oknie, patrząc na zaśnieżony ogródek, potem wzięła nóż kuchenny i poszła do kurnika,
blada, z zaciśniętymi ustami. W końcach palców czuła jakiś przejmujący chłód, za to wzdłuż
krzyża przebiegały raz po raz jakby strumienie gorącej wody. Mimo to, na pozór zupełnie
spokojnie, chwyciła kurę, ścisnęła ją kolanami i zamknęła oczy. Ostry ból wrócił jej przytomność.
Kura leżała na ziemi nieżywa, z palca Ari sączyła się krew. Pociemniało jej w oczach, oblizała
spieczone wargi, podniosła kurę z ziemi i poszła do kuchni. Owinąwszy skaleczony mocno palec,
zabrała się do roboty. Na godzinę drugą podała ojcu rosół.
Profesor popatrzył na jej owiązaną rękę, potem na nią.
- Kto zabił kurę?
- Adrianka Klaudius i niech jej Bóg wybaczy to morderstwo - rzekła z uśmiechem.
Nie odpowiedział, wypił, a potem znowu rzekł grubym, dudniącym głosem:
- Smakowało mi lepiej niż kiedykolwiek w życiu.
Zaś Ari spojrzała na niego zdumiona: ojciec powiedział całe długie zdanie i to na temat
jedzenia. Niesłychane! Ten wypadek długo został jej w pamięci.
Kiedy nadchodziła wiosna, Ari przeciągała co chwila swoje chude, wątłe ramiona i zamiast
odrabiać lekcje, cienkim, bardzo miłym głosikiem śpiewała nikomu nie znane melodie;
strofowana ostro przez matkę, spuszczała głowę i rumieniła się. Jeżeli przy tych perorach był
obecny i ojciec, Klaudiusowa wylewała swą gorycz na niego, wyrzucając mu jego bierność w
stosunku do córki, ale on według zwyczaju milczał jak grób.
To znowu Ari, pod byle jakim pozorem, wybiegała do ogródka, stamtąd przez płot na pole i
wracała późnym wieczorem, czasem przemoknięta do nitki, ale z twarzą jak zorza, oczyma jak
gwiazdy i ustami nabrzmiałymi krwią. W dnie pogodne nie można się było jej dowołać, znosiła do
pokojów całe pęki zielska i kwiecia i widać było, że coś ją aż podrywa. Byle tylko z domu! A z
daleka słyszano jej cienki głos, jak krzyczała z radości, przewracając się na pobliskiej łące, lub jak
śpiewała wracając do domu.
Latem Ari była jak ptak: śpiewała, śmiała się, biegała, skakała po ogrodzie i pokojach, gdy
jej matka nie pozwoliła odejść poza obręb parkanu. Gdy zaś to pozwolenie uzyskała, znikała rano,
a wracała wieczorem, rzucała się na szyję swojej matce, bratu, siostrze, nawet ojcu, mokra od
rosy, pachnąca zielenią, słońcem i wiatrem. Ojciec wobec takiego wylewu czułości był jednakowo
milczący i nieruchomy, ale oczy jego nie widzące nikogo, dłużej zatrzymywały się na chudej
postaci córki i wtedy stawały się jeszcze bardziej niebieskie.
Matka gderała:
- Nie wstyd ci, Ari? Matka krwawy pot z pracy wylewa, a ty uganiasz jak pies nie wiadomo
gdzie, wracasz nieprzytomna. Co się z tobą dzieje, dziewczyno?
- Nic, mamusiu, jestem szczęśliwa.
- Naturalnie, wałkoniu wstrętny, serca nie masz, pastwisz się nade mną tak, jak twój ojciec,
całe życie.
Żadną miarą bystre oczki Ari nie mogły dostrzec tego pastwienia się. Że milczał i nie
wtrącał się do spraw domowych, to trudno, taką miał naturę. Za to mamusia gadała za
wszystkich.
Ale kiedy zaczynały żółknąć liście brzóz i czerwienić korale jarzębiny, Ari przycichała jakby,
oczy jej nabierały wyrazu tęsknoty i rozmarzenia, uśmiech był leniwszy i leniwsze ruchy, całymi
godzinami siedziała zadumana, wpatrzona w opadające liście i kolorowe astry.
To wszystko skłoniło panią Klaudius do złożenia na barki szesnastoletniej dziewczynki
jarzma ciężkiej pracy domowej. Pewnego dnia powiedziała jej dobitnie:
- Dosyć marnowania czasu i dość mego wstydu. Do szkoły więcej nie pójdziesz, jesteś
dorosła i darmo mej krwawicy jeść nie możesz. Zajmij się domem. Dam ci do pomocy dziewczynę
i truć się więcej nie myślę, muszę jeszcze żyć dla Imogenki, bo ojciec też jest do niczego i
dzieckiem się nie zajmie.
Ari zbladła tak, że jej cera przypominała przez chwilę płatek kory brzozowej, w szarych,
wąskich, wydłużonych oczach błysnęły łzy, ale opanowała się natychmiast i rzekła z uśmiechem:
- Dobrze, mamusiu.
Są chwile, w których najbardziej wyrozumiałe i postępowe matki nie mogą zrozumieć
swych dzieci. Wystraszonym wzrokiem patrzą na ich czyny, przeczulonym słuchem łapią tony i
słowa, wyrywające się z głębi duszy, którą, zdaje się, same ukształtowały, a jest im zupełnie jakby
nieznajomym światem. Serca matek biją wtedy na alarm żalem i trwogą. A to wszystko jest
przecież takie proste. Dzieci są młode, bystrzejszy mają wzrok, bo rozjaśniony najwspanialszym
darem, jaki dał ludzkości Bóg: darem młodości. Tak samo przecież kwitną dzisiaj bzy, jak sto lat
temu i tak samo opadają liście, ale młodość rzuca na rzeczy powszednie welony czaru, które
kiedyś dopiero czas rozwieje. Młodość każe kochać, szukać i walczyć. Matki nie mogą zrozumieć
ani tej niepohamowanej żądzy walki, ani gorączki poszukiwania nowych form, które zamkną te
same uczucia, jakie niegdyś przeżywały serca dziś już obrócone w proch. Hasłem młodości jest
bunt, a bunt pachnie czerwonymi różami i bezkresem pól, oddychających miłością, pod żarem
południowego słońca. Szumi to słowo jak ocean, jak ocean ciągnie. Jakżeby cudownie było, gdyby
młodość trwała wiecznie i ludzie, jak bogowie Olimpu, mogli się nie starzeć. Ale pierwsze
zmarszczki rzucają na duszę cień, a choćby nikły on był jak pajęcza nić, powoli, powoli oplącze ją
swoim tumanem. I to jest tragizm życia, że wtedy zapomina się o swoich wiosennych porywach i
we wszystkim co nowe, co inne - doszukuje zła.
Tak było właśnie z panią Klaudius: nie mogła zrozumieć starszej córki i zaczęła z nią
walczyć. Życie w małej rodzinie profesora ułożyło się teraz w ten sposób, że Leszek miał same
prawa, Żenia same przywileje, a tylko Ari wszystkie obowiązki, które jednak spełniała z
uśmiechem. I ku zdumieniu ludzi, córka profesora kopała i uprawiała niewielki ogródek,
hodowała drób i karmiła prosiaki, chodziła na targ i sprzątała pokoje. I przy tych wszystkich
zajęciach śpiewała od rana do nocy i żartowała bez końca, i śmiała się, jakby spotykało ją co
godzinę nowe szczęście. I nikt nie wiedział, że Ari jest po prostu zakochana w swojej młodości i
słońcu.
Leszek i Żenia przywykli do tego, że siostra im usługuje, ale kochali ją, jak to się mówi, po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]