Zeznanie, EBooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZEZNANIEDonte Drumm spędził dziewięć lat w celi mierci.Za cztery dni wyrok zostanie wykonany.I nagle prawdziwy morderca przyznaje się do winy.Ale dzieje się co niewyobrażalnego.Nikt nie chce wysłuchać jego zeznania.Maszyna już została wprawiona w ruch.Zegar tyka.Do egzekucji zostajš godziny...Potem minuty...Dwóch ludzi, którzy nigdy wczeniej się nie spotkali, zaczyna wycig z czasem.Przeciwko sobie majš sędziów, prokuratorów, policjantów, polityków.Za sobš - zeznanie prawdziwego mordercy. Ale nie wiedzš, dlaczego naprawdę chce jezłożyć...ZEZNANIE to trzymajšca w najwyższym napięciu szokujšca opowieć o walce o ocalenieniewinnego człowieka skazanego na karę mierci i jeden z najlepszych thrillerów Grishama. Razjeszcze Grisham obnaża wszechwładzę, bezkarnoć i bezprawie prawa.Bestseller numer 1 The New York TimesOD POCZĽTKU WIEMY, KTO ZABIŁ.DO KOŃCA NIE WIEMY, KTO ZGINIE.Najbardziej emocjonujšca i najbardziej emocjonalna powieć Grishama.The IndependentZEZNANIE zaczyna się od mocnego uderzenia, a kończy prawdziwym wybuchem.Los Angeles TimesZEZNANIE od pierwszej strony chwyta w żelazny ucisk klasycznego Grishamowskiegosuspensu.Washington PostJohn GrishamZeznaniePrzekład: Radosław JanuszewskiTytuł oryginału: The ConfessionCzęć IZbrodniaRozdział 1Dozorca przy więtym Marku włanie zdrapał z dziesięć centymetrów niegu z chodników,kiedy pojawił się mężczyzna z laskš. Słońce wzeszło, ale wiatr wył; temperatura utknęła napunkcie zamarzania. Mężczyzna ubrany był tylko w cienkie drelichowe spodnie, letniš koszulę,mocno znoszone buty turystyczne i lekkš wiatrówkę, która nie dawała dużych szans z chłodem.Ale nie wyglšdał na zmarzniętego ani się nie spieszył. Był pieszo, utykał, lekko pochylony nalewo - z tej strony pomagała mu laska. Szurajšc nogami, przeszedł chodnikiem obok kaplicy izatrzymał się przy bocznych drzwiach z napisem Kancelaria namalowanym ciemnš czerwieniš.Nie pukał, a drzwi nie były zamknięte. Wszedł do rodka w chwili, kiedy kolejny podmuchwiatru uderzył go w plecy.Pomieszczenie było sekretariatem, zagraconym, zakurzonym, jakiego można się spodziewaćpo starym kociele. Porodku stało biurko z tabliczkš Charlotte Junger, która siedziała tuż zaswoim nazwiskiem.- Dzień dobry - powiedziała z umiechem.- Dzień dobry - powiedział mężczyzna. Przerwa. - Na dworze jest bardzo zimno.- To prawda - stwierdziła i szybko zmierzyła go wzrokiem. Problem był oczywisty: nie miałpłaszcza, rękawiczek ani żadnego nakrycia głowy.- Rozumiem, że panna Junger. - Popatrzył na nazwisko.- Nie, panna Junger ma dzisiaj wolne. Grypa. Nazywam się Dana Schroeder, jestem żonšpastora, mam zastępstwo. Co możemy dla pana zrobić?Jedno krzesło było wolne i mężczyzna popatrzył na nie z nadziejš.- Mogę?- Oczywicie - powiedziała.Usiadł ostrożnie, jakby każdy ruch wymagał namysłu.- Jest pastor? - Zerknšł na wielkie, zamknięte drzwi po lewej.- Tak, ale ma spotkanie. Co możemy dla pana zrobić?Była drobniutka, miała ładne piersi, obcisły sweterek. Nie widział niczego poniżej talii, podbiurkiem. Zawsze wolał te mniejsze. Słodka twarz, niebieskie oczy, wydatne koci policzkowe -ogólnie, piękna dziewczyna, doskonała żonka pastora.Tak dawno już nie dotykał kobiety.- Chciałbym się widzieć z pastorem Schroederem. - Złożył dłonie jak do modlitwy. - Wczorajbyłem w kociele, wysłuchałem jego kazania i cóż, potrzebna mi porada.- Dzisiaj jest bardzo zajęty - powiedziała z umiechem. Piękne zęby.- Mam bardzo pilnš sprawę.Dana była żonš Keitha Schroedera na tyle długo, by wiedzieć, że nikt nie został odesłany zjego kancelarii, umówiony czy nie. Poza tym był mrony poniedziałkowy poranek i Keith nie byłaż tak bardzo zajęty. Kilka telefonów, teraz rozmowa duszpasterska z młodš parš, która włanierezygnowała ze lubu, potem rutynowe wizyty w szpitalach. Pogrzebała w papierach na biurku iznalazła prosty formularz, którego szukała.- Dobrze, spiszę podstawowe informacje i zobaczymy, co się da zrobić. - Długopis był wpogotowiu.- Dziękuję. - Ukłonił się lekko.- Imię i nazwisko?- Travis Boyette. - Odruchowo przeliterował dla niej nazwisko. - Data urodzenia: 10padziernika 1963. Miejsce: Joplin, Missouri. Wiek: czterdzieci cztery. Samotny, rozwiedziony,bez dzieci. Bez adresu. Bez miejsca pracy. Bez perspektyw.Dana wchłaniała to, a długopis goršczkowo szukał odpowiednich rubryk do wypełnienia.Odpowiedzi wywołały znacznie więcej pytań, niż mały formularzyk był w stanie pomiecić.- Dobrze, co do adresu - powiedziała, cišgle piszšc. - Gdzie pan obecnie przebywa?- Obecnie jestem własnociš Departamentu Więziennictwa Stanu Kansas. Zostałemprzypisany do zakładu półotwartego na Siedemnastej ulicy, kilka przecznic stšd. jestem w trakcieprocesu zwalniania, ponownego wejcia, jak oni lubiš to nazywać. Kilka miesięcy tutaj wTopeka i jestem wolnym człowiekiem bez żadnych perspektyw poza zwolnieniem warunkowymna resztę życia.Długopis przestał się poruszać, ale Dana i tak na niego patrzyła. Jej zainteresowaniezadawaniem pytań nagle wyparowało. Wahała się, czy zapytać jeszcze o cokolwiek. Ale skorozaczęła to przesłuchanie, czuła się zmuszona cišgnšć je dalej. Bo też co innego mieliby robić,czekajšc na pastora?- Może kawy? - zapytała, pewna, że to bezpieczne pytanie.Przerwa, o wiele za długa, jakby nie mógł się zdecydować.- Tak, poproszę. Czarna, z odrobinš cukru.Dana czmychnęła z recepcji poszukać kawy. Patrzył, jak wychodzi. Przyglšdał się jejuważnie, zapisywał w pamięci ładny, okršgły tyłek pod spodniami, smukłe nogi, wyprostowaneramiona, nawet kucyk. Metr pięćdziesišt pięć, może metr szećdziesišt, pięćdziesišt pięćkilogramów.Nie spieszyła się, a kiedy wróciła, Travis Boyette był tam, gdzie go zostawiła. Wcišż siedziałjak mnich, czubkami palców prawej dłoni delikatnie uderzajšc o czubki palców lewej, z czarnšdrewnianš laskš w poprzek ud, z oczami zapatrzonymi ze smutkiem w pustkę przeciwległejciany. Głowę miał dokładnie ogolonš, małš, doskonale okršgłš i lnišcš, i kiedy oddawała mufiliżankę, przez myl przeleciało jej bzdurne pytanie, czy wyłysiał w młodym wieku, czy poprostu wolał się ogolić. Po lewej stronie karku pełzł mu złowrogi tatuaż.Wzišł kawę i podziękował. Zajęła swojš pozycję za biurkiem stojšcym pomiędzy nimi.- Jest pan luteraninem? - zapytała. Znowu trzymała długopis.- Wštpię. Właciwie nikim nie jestem. Nigdy nie potrzebowałem Kocioła.- Ale wczoraj pan tu był. Dlaczego?Boyette trzymał oburšcz filiżankę przy podbródku, jak mysz skubišca smakowity kšsek.Skoro zwyczajne pytanie o kawę wymagało pełnych dziesięciu sekund namysłu, to pytanie ouczęszczanie do kocioła mogło wymagać godziny. Pocišgnšł łyk, oblizał wargi.- Jak pani myli, kiedy będę mógł się spotkać z pastorem? - zapytał wreszcie.Nie tak szybko, jak bym chciała, pomylała Dana. Nie mogła się doczekać, żeby przekazaćgo mężowi. Zerknęła na zegar na cianie.- Lada moment - powiedziała.- Czy moglibymy po prostu posiedzieć w milczeniu i poczekać? - zapytał bardzo uprzejmie.Dana przyjęła tę sztywnš sugestię i szybko uznała, że milczenie to niezły pomysł. Potemciekawoć wróciła.- Oczywicie, ale jeszcze ostatnie pytanie. - Patrzyła na kwestionariusz, jakby tam było toostatnie pytanie. - Jak długo siedział pan w więzieniu?- Pół życia - odparł bez wahania Boyette, jakby pytano go o to pięć razy dziennie.Dana co zapisała, a potem jej uwagę przycišgnęła klawiatura na biurku. Zaczęła w nišstukać energicznie, jakby nagle stanšł jej przed oczami nieprzekraczalny termin. Jej mejl doKeitha brzmiał: Tu jest skazany kryminalista. Mówi, że musi się z tobš spotkać. Inaczej niewyjdzie. Wydaje się doć miły. Pije kawę. Załatwmy sprawę.Pięć minut póniej drzwi gabinetu pastora otworzyły się i wymknęła się przez nie młodakobieta. Wycierała oczy. Za niš szedł jej były narzeczony, któremu udało się jednoczeniemarszczyć brwi i umiechać. Żadne nie odezwało się do Dany. Żadne nie zauważyło TravisaBoyettea. Zniknęli.Kiedy drzwi gabinetu się zatrzasnęły, Dana powiedziała do Boyettea.- Chwileczkę. - Wpadła do męża na szybkš naradę.Wielebny Keith Schroeder miał trzydzieci pięć lat. Od dziesięciu lat pozostawał wszczęliwym zwišzku małżeńskim z Danš, był ojcem trzech chłopców, urodzonych z osobna wprzecišgu dwudziestu miesięcy. Od dwóch lat był starszym pastorem w więtym Marku, awczeniej w kociele w Kansas City. Jego ojciec był emerytowanym pastorem luterańskim iKeith nigdy nie marzył, żeby zostać kim innym. Wychowano go w małym miasteczku niedalekoSt. Louis, wykształcono w pobliskich szkołach i nie liczšc wycieczki klasowej do Nowego Jorkui miesišca miodowego na Florydzie, nigdy nie wyjeżdżał ze rodkowego Zachodu. Ogólnie byłpodziwiany przez swoich parafian, chociaż zdarzały się problemy. Największa awanturawybuchła poprzedniej zimy. Otworzył wtedy kocielnš piwnicę, żeby dać schronienie parubezdomnym podczas nieżycy. Kiedy nieg stopniał, niektórzy bezdomni nie mieli ochoty sobiepójć. Miasto wystšpiło z pozwem o samowolne użytkowanie i w gazecie pojawiła się lekkokompromitujšca opowiastka.Poprzedniego dnia tematem mszy było przebaczenie - nieskończona i wszechogarniajšcamoc Boga w przebaczaniu naszych grzechów, bez względu na to jak ohydnych. Grzechy TravisaBoyettea były potworne, niewiarygodne, przerażajšce. Jego zbrodnie przeciwko ludzkoci zpewnociš skazywały go na wieczne cierpienie i mierć. Na tym etapie swojego żałosnego życiaTravis był ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grochowka.xlx.pl