Ziemkiewicz Rafał A. - Wybrańcy Bogów, Ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Rafał A. Ziemkiewicz
Wybrańcy bogów
Rozdział 1
„Trwa usuwanie ostatnich skutków zażegnanej niedawno plagi
szkodników na plantacjach w północnej części III strefy Terei. Jak
donoszą tamtejsze agencje, już w najbliższych dniach produkcja po-
wróci w tych regionach do normalnych rozmiarów. Według ostatecz-
nych ustaleń komisji specjalnej, straty spowodowane przez szkodniki
są minimalne i z pewnością nie odbiją się na zaopatrzeniu ludności
w żywność. Na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Specjalistów posta-
nowiono wspomóc rynek żywnościowy poprzez specjalne transpor-
ty nadwyżek produkcyjnych z plantacji innych stref, dla złagodzenia
chwilowych niedoborów w bieżącym zaopatrzeniu rynku”.
(serwis informacyjny TTI)
Klub „Karoma” mieścił się w niewielkim, parterowym budynku
wciśniętym pod plątaninę estakad pomiędzy wieżowcami czterna-
stej dzielnicy. Mała, obskurna buda z tanim piwem i hałaśliwą muzy-
ką, zawsze pełna roz-wrzeszczanych gówniarzy bez grosza przy du-
szy. Cholera wie, jakim cudem Kronb w ogóle potraił wyciągnąć z
takiej klienteli pieniądze.
Tonkai przyleciał na samym końcu. Kiedy pancerka spływała ze świ-
stem na betonowy podjazd przed klubem, teren był już wyczyszczony.
Obsługa i właściciel czekali przy drzwiach pod opieką kilku mundu-
rowych. Spłoszenie, panika, nerwowo palone papierosy. Tak właśnie
pracownicy Instytutu zwykli rozpoczynać pracę: najpierw dać mun-
durowych, niech zrobią kipisz, zgarną kogo trzeba, otoczą miejsce ak-
cji i spłoszą wszystkich zbędnych świadków. Nie ma się co śpieszyć.
Przez te pół godzinki zatrzymanym z reguły puszczają nerwy, sypią
się ze wszystkiego, czasem nawet ze spraw, o które nikt ich nie po-
dejrzewał. Po każdej akcji Tonkai miał kilku frajerów dla pospolit-
niaków. Wystarczyło ich tylko odpowiednio długo potrzymać w nie-
pewności. Wyszedł z pancerki, ledwie zdążyła dotknąć betonu. Po obu
stronach podjazdu tkwiły szpalery znudzonych policjantów. Drepta-
li w miejscu, wyginając w rękach gumowe pałki lub postukując nimi
o cholewy butów. Niektórzy skracali sobie czas komentowaniem pa-
niki, jaką wywołała wśród zatrzymanych wyładowująca się z dwóch
pojazdów ekipa Tonkaia.
Kierujący akcją przodownik policji zasalutował niedbale do unie-
sionej znad twarzy tali plexiglasu.
— Wszystko zgodnie z rozkazem — mówił znudzonym głosem ru-
tynowanego łapsa. — Dwudziestu trzech obecnych na terenie prze-
szukania wypuszczono po skontrolowaniu. Obsługa i właściciel za-
trzymani do wyjaśnienia. Wnętrze wyczyszczone, swoim ludziom też
już kazałem stamtąd wyjść.
— Dobrze — Tonkai skinął głową do Drauna. Po chwili jego chłop-
cy zaczęli wyciągać z pancerki kontenery ze sprzętem tempaxu i wno-
sić je do klubu.
— Dajcie tu tego Kronba.
— Te, tłusty! Daje tu! — sierżant skinął ręką na zapoconego, galare-
towatego łysielca stojącego w grupie zatrzymanych, pomiędzy szpa-
lerami. — No, już!
Facet nie wymagał dodatkowej obróbki. Starczyło na niego spoj-
rzeć.
— No, to jak? — spytał spokojnie Tonkai, opierając się o amorty-
zator pancerki.
— Ja... naprawdę nie rozumiem... — zabełkotał grubas roztrzęsio-
nym głosem, przecierając nerwowo pokrytą kropelkami potu łysinę.
Tak, śledczemu trudno — ot, tak sobie — pogadać z gościem z uli-
cy. Każdy od razu się trzęsie na sam jego widok. Smutne.
— Kiedy ostatni raz widzieliście Sayena Meta? Z kim był, dokąd
szedł, o czym mówił, co niósł, dla kogo? — Tonkai wyciągnął papie-
rosa. Kronb też sięgnął drżącymi palcami do kieszeni.
— Nie palić! — huknął znienacka Tonkai i uderzeniem dłoni, koń-
cami palców, jakby od niechcenia wytrą cił mu papierosa z ust. — No
więc? — wrócił do spokojnego tonu, wydmuchując w jego stronę
dym.
Grubas zdobył się na heroiczny wysiłek, wydobywając z siebie głos
co prawda nieco piskliwy, ale wyraźniejszy i nie tak rozedrgany, jak
przedtem.
— Ja nie znam... nie przypominam sobie żadnego o takim nazwi-
sku.
— Sayen Met. Na pewno go nie znacie? Bywał tu.
— Tu różni bywają, panie oicerze, żeby łyknąć sobie kielicha. Takie
typy spod ciemnej gwiazdy. Przecież po gębie nie poznam, czy któ-
ry nie jest jakiś łobuz!
Kto by ich pamiętał po nazwiskach? Płacą, nie awanturują się, to w
porządku.
Tonkai odprawił go ruchem głowy i podszedł do siedzącego w pan-
cerce Wondena.
— Mówi prawdę — mruknął telepata, pocierając palcami czoło.
— Boi się jak cholera, ale nie kłamie. Mam wrażenie, że coś ukrywa,
ale nie było o tym mowy.
— Sugestia?
— Nie, absolutnie. Pruje się jak koronka.
— Daj mu zdjęcie — powiedział Tonkai do Drauna — i przepytaj
jego ludzi. A potem sprawdzić go u pospolitniaków.
Draun wyciągnął ze schowka wydruk.
— Handel prochami — powiedział, — Detal. Brak przesłanek do za-
trzymania, pospolitniacy trzymają na tym łapę. Postraszyć?
Wonden z uśmiechem zrozumienia skinął głową.
— Po wała? — rzucił Tpnkai — Jeśli nic nie wie? Zresztą, jak bę-
dzie trzeba, to sam postraszę. A ty co tu jeszcze robisz? — odwrócił
się do Wondena. — Kto siedzi na tempaxie?
— Harte. Jest w szczycie, a to się ciężko zapowiada.
Przeglądając wydruk, Tonkai powoli skierował się ku drzwiom klu-
bu. Automat chwilowo zablokowany był przez mundurowych. Nor-
malnie każdy, kto chciał tu wejść, musiał wetknąć w szczelinę czytni-
ka swój żeton. W ten właśnie sposób zarejestrowano w piątek Sayena
Meta. Było to ostatnie miejsce jego rejestracji.
Tonkai skinął na sierżanta i wszedł do klubu. Skinięcie miało przy-
pomnieć, że od tego momentu absolutnie nikt nie ma prawa otwo-
rzyć drzwi. Poza, rzecz jasna, pracownikami Instytutu.
W środku technicy kończyli rozstawianie tempaxu. Wpakowali cały
sprzęt na niewielką, cofniętą w głąb estradę. Cztery wielkie bloki emi-
terów rozstawione były wokół wzmacniacza jak kolumny głośnikowe.
Na pulpicie leżała metalowa obręcz, wyłożona od wewnątrz miękką
skórą, połączona ze wzmacniaczem długim, skręconym przewodem.
Technicy krzątali się wokół, podłączając przystawki i testując po-
szczególne bloki. Tonkai stanął z boku, obserwując ich spod przymru-
żonych powiek. Nie odzywał się.
Śmierdząca sprawa. Facet z kursu szperaczy, ledwie parę dni przed
zatrudnieniem w specjalnym, po prostu znika. Znika z kursu i zni-
ka z systemu ochronnego. Ostatnia rejestracja sprzed czterech dni, w
klubie „Ka-roma”.
Dokładnie przeszkolony telepata z klasą A, wprowadzony w tajni-
ki funkcjonowania Instytutu. A te gnojki ze szkolenia, zamiast naro-
bić od razu wrzasku na całą strefę, próbują sprawę zatuszować. Gdy-
by nie fakt, że jakiś osioł po przyjęciu Sayena na kurs zapomniał go
zdjąć z rejestru osób obdarzonych zdolnościami specjalnymi, chole-
ra wie, kiedy by do tego doszli.
Sprawa wylazła przy rutynowej kontroli „uzdolnionych”. A jeszcze
ten drugi szczeniak, jak mu tam... Hornen Ast. Co prawda tylko z
klasa B i bez żadnego przeszkolenia, ale za to życiorys — pogratulo-
wać. Stary fajter Roty, pół roku w garze. Od amnestii do wynajęcia.
Niezła parka.
O ile mają ze sobą coś wspólnego, ale z rejestracji widać wyraźnie,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]